Na Wielki Post (2). Nie mam człowieka
Od redakcji:
W Wielkim Poście zapraszamy Was do lektury dwóch cyklów rekolekcji. Pierwszy, którego odcinki są publikowane co dwa tygodnie w nieparzyste czwartki Wielkiego Postu, prowadzi dla nas Katarzyna Sroczyńska. Drugi – publikowany w parzyste czwartki – ojciec Henryk Cisowski. Oba cykle łączy wspólne hasło: Bóg skrzywdzonych, wykluczonych, zranionych.
***
W Wielkim Poście zapraszam Was do wspólnej lektury Ewangelii, do trzech ewangelicznych spotkań. Wolę słuchać niż mówić. Spodziewajcie się więc raczej niewielu słów. Oby udało mi się znaleźć te właściwe. Boże, Ojcze Nasz i Matko Nasza, otwórz nasze serca i umysły na Twoją obecność i na siebie nawzajem.
Spotkanie 2
Nie mam człowieka
Potem nastąpiło święto żydowskie i Jezus udał się do Jerozolimy. W Jerozolimie zaś znajduje się sadzawka Owcza, nazwana po hebrajsku Betesda, zaopatrzona w pięć krużganków. Wśród nich leżało mnóstwo chorych: niewidomych, chromych, sparaliżowanych, <którzy czekali na poruszenie się wody. Anioł bowiem zstępował w stosownym czasie i poruszał wodę. A kto pierwszy wchodził po poruszeniu się wody, doznawał uzdrowienia niezależnie od tego, na jaką cierpiał chorobę>. Znajdował się tam pewien człowiek, który już od lat trzydziestu ośmiu cierpiał na swoją chorobę. Gdy Jezus ujrzał go leżącego i poznał, że czeka już długi czas, rzekł do niego: Czy chcesz stać się zdrowym? Odpowiedział Mu chory: Panie, nie mam człowieka, aby mnie wprowadził do sadzawki, gdy nastąpi poruszenie wody. Gdy ja sam już dochodzę, inny wchodzi przede mną. Rzekł do niego Jezus: Wstań, weź swoje łoże i chodź! Natychmiast wyzdrowiał ów człowiek, wziął swoje łoże i chodził (J 5, 1-9).
***
Na początku jest Jezus. Razem z Nim jednym krótkim zdaniem przenosimy się do Jerozolimy. Widzę tłum – tych, którzy przyszli do Jerozolimy na święto, wypełniając tym samym przykazanie. Chcą być w porządku. Chcą być w świątyni.
Jest jeszcze jeden tłum – mnóstwo chorych. Narracja nagle zwalnia, pojawia się szczegółowy opis miejsca: kolumnada, zadaszenie, zbiornik z wodą. I bardzo wielu „niewidomych, chromych, sparaliżowanych”. Dodatkowo dostajemy wyjaśnienie, dopisane później niż reszta tekstu, tłumaczące, co robią ci ludzie wokół sadzawki. Znaleźli się tam z nadzieją na wyleczenie, na odmianę losu, który wypchnął ich na margines. Jedni nie widzą, inni mają większe lub mniejsze problemy z poruszaniem się. Mimo to biorą udział w wyścigu, kto pierwszy wejdzie do wody w odpowiednim momencie. Ci, którzy nie widzą, muszą zauważyć jej poruszenie. Ci, którzy z trudem się poruszają lub są sparaliżowani, muszą szybko i zwinnie do niej wskoczyć.
Teoretycznie jest problem, ale jest i jego rozwiązanie. W praktyce właśnie ci, których ten problem dotyczy, nie są w stanie skorzystać z proponowanego rozwiązania. Może znasz to ze swojego życia, a może gdzieś o tym niedawno czytałaś. Dzieciaki w zdalnym nauczaniu nie mają dostępu do komputera albo do internetu. Albo dostają komputer, ale ich rodzice szybko im go odbierają i próbują sprzedać. Szkoła dla wszystkich, ale niektórzy nie są w stanie się z nią połączyć.
Albo inna sytuacja. Kobieta molestowana przez mężczyznę w sutannie może zgłosić do władz kościelnych przestępstwo. Tylko że o tym, co się stało, ma opowiedzieć innym mężczyznom w sutannach. Ten widok ją paraliżuje, wracają traumatyczne wspomnienia. Nie byłaby w stanie wydobyć z siebie słowa.
Mężczyzna mieszkający w niewielkiej miejscowości czuje się samotny: nie wie, jak miałby się do kogokolwiek zbliżyć, trudno mu zaufać, brakuje mu bliskości, ale nic bardziej niż bliskość go nie przeraża. Mówią, żeby przestał pić. Mogłaby pomóc psychoterapia. Ale skąd na nią wziąć pieniądze? Mężczyzna nie łączy swojego cierpienia z wcześniejszymi doświadczeniami przemocy.
Czy przyglądam się zasadom, na jakich opiera się życie mojej społeczności? Czy czuję się za nie odpowiedzialna?
Spróbujmy zmienić nieco perspektywę: ci, którzy najbardziej potrzebują pomocy, potrzebują jej często właśnie dlatego, że nie są w stanie po nią sięgnąć. Potrzebują drugiego człowieka.
***
„Nie mam człowieka” – skarży się człowiek leżący w tłumie. W ruchliwym mieście, wśród wielu innych ludzi. Czy ja także przechodzę obok, nie zauważając, że on mnie potrzebuje? Czy ja także wykluczam kogoś ze swojego świata, ze swojej odpowiedzialności?
Na warsztatach antydyskryminacyjnych robi się takie ćwiczenie: prowadzący proszą dwie, trzy osoby, by wyszły z sali. Reszta ma rozmawiać na przykład o podróżach i wakacjach, o tym, jak są fajne, ale nie wprost, tylko używając jakiegoś szyfru. Załóżmy, że zamiast „podróże” mówimy „kawa”. Wcale nie jest na początku prosto, ale krok po kroku, słowo po słowie robi się z tego towarzyska zabawa. „Temperatura bardzo się liczy. Uwielbiam gorące espresso, zimna kawa odpada”. „Kawa z dziećmi to wyzwanie. Tęsknię za tym, żeby wypić kubek w spokoju”. Uśmiechy porozumienia, żarty, to naprawdę wciąga. Wtedy jedna po drugiej wracają osoby, które chwilę siedziały na korytarzu. Nie wiedzą, co się dzieje. Próbują się włączyć do rozmowy. To zadanie, które dostały od prowadzących. Ale kiedy uśmiechają się, reszta nie odpowiada na ich uśmiechy. Kiedy zadają pytanie, inni milczą. Kiedy próbują patrzeć w oczy, koledzy z grupy odwracają wzrok. Z każdym zdaniem jest coraz dziwniej, coraz bardziej obco. Stop – druga część ćwiczenia polega na tym, żeby sobie opowiedzieć, kto jak się czuł w tej sytuacji i jakie miał zadanie.
Ci, którzy weszli później, mówią, że czuli się odrzuceni i wykluczeni. Ci, którzy mówili szyfrem, mają poczucie, że dochodzący byli agresywni i podstępem starali się złamać szyfr. Dziwią się, gdy słyszą, że nie było instrukcji „nie wolno nikomu zdradzić szyfru”. Jak to? Naprawdę nie było?
Od prowadzącej warsztaty (w których uczestniczą zazwyczaj aktywiści, ludzie społecznie wrażliwi i zaangażowani) dowiedziałam się, że tylko raz zdarzyło się jej, by ktoś z grupy przerwał ćwiczenie. Dziewczyna wstała i krzyknęła: „Hej, nie widzicie, co robimy? Przestańmy!”.
To nie była moja grupa.
Wchodzimy w mechanizm wykluczania łatwiej, niż byśmy przypuszczali. I nawet tego nie zauważamy. Dzielimy się na swoich i obcych. Swoi znają reguły, nieźle sobie z nimi radzą, czasem trzeba komuś pomóc i chętnie to robimy. Obcy to co innego. Powinni się bardziej postarać.
***
„Nie mam człowieka” – skarży się człowiek chory od trzydziestu ośmiu lat. Dziwi mnie i porusza ta szczegółowość Ewangelii. Trzydzieści osiem lat to być może niemal całe życie tego mężczyzny. Pewnie choroba odcisnęła na nim swoje piętno. Może nawet zrósł się z nią tak bardzo, że nie potrafi sobie siebie wyobrazić bez niej. Mam wrażenie, że z jednej strony chciałby wyzdrowieć, skoro tkwi nad sadzawką w sytuacji, która wydaje się beznadziejna, ale z drugiej strony choroba wydaje się jego tożsamością. Zapytany przez Jezusa, czy chciałby wyzdrowieć, odpowiada skargą. Nie ma jasnego „tak”, jak u Bartymeusza.
Greckie pytanie, które choremu zadaje Jezus, można przetłumaczyć jako: „Czy chcesz stać się zdrowym?”, ale także jako: „Czy chcesz stać się całym?”. Być w pełni sobą, przestać się widzieć i określać tylko przez jeden problem. Odzyskać inne części i wymiary swojego życia.
To jedno z większych wyzwań w spotkaniach z tymi, którzy potrzebują pomocy. Także w spotkaniu z sobą samą. Kiedy już dostrzegam problem, a potem nawet uznaję, że potrzebuję innego, by sobie poradzić, i potrafię o pomoc poprosić, mogę utknąć, uznając, że ja i mój grzech to jedno. Albo że ja i moja krzywda to jedno. Że ja i moje cierpienie to jedno. Mogę się nurzać we własnych emocjach i myślach, stale rozpamiętując przeszłość.
Ale mogę też pomagać tkwić w tym stanie komuś innemu. On pozostaje przykuty do łóżka, unieruchomiony w swojej sytuacji, która, choć bolesna, jest czymś znanym i bezpiecznym. Ja pozostaję przy tym łóżku, ze złudnym i okrutnym poczuciem samozadowolenia: przecież stale pomagam.
Obok jest Jezus, który mówi: „Wstań, weź swoje łoże i chodź”. Wstań, weź, chodź. Ruch, zmiana, uważność. Panie, proszę Cię o taki święty niepokój.
***
Tłumaczenie fragmentu Pisma Świętego za Biblią Tysiąclecia Online, Poznań 2003.