fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Pawlik: Błogosławieństwo księdza dla naszej pary było jednym z najsilniejszych przeżyć w moim życiu

Fakt, że katolicki duchowny udziela wspólnego błogosławieństwa naszej parze, był namacalnym znakiem włączenia. Popłakałam się jak bóbr.
Pawlik: Błogosławieństwo księdza dla naszej pary było jednym z najsilniejszych przeżyć w moim życiu
ilustr.: Teresa Kądziela

Z Uschi Pawlik rozmawia Marcin Dzierżanowski

Zacznijmy od początku, czyli od dzieciństwa.

Z punktu widzenia wywiadu będzie nudno, bo przez pierwsze dwadzieścia kilka lat myślałam o sobie jak o heteroseksualnej kobiecie. Wiesz, zero rozkmin na temat orientacji w okresie dorastania, żadnych nieszczęśliwych miłości do nauczycielek czy stresu mniejszościowego.

Szczęściara!

Po prostu żyłam w heteromatriksie.

To znaczy?

Pochodzę z niezbyt religijnego domu w Dąbrowie Górniczej. Rodzice, owszem, wysyłali mnie do kościoła, ale sami zwykle nie szli. Chodziło bardziej o rytuał niż o wiarę. Gdy pod koniec podstawówki zaangażowałam się w Ruch Światło-Życie, byli przerażeni, że wdałam się w jakąś sektę. Zwłaszcza że moja religijność bardzo się zmieniła.

To znaczy?

No cóż… Byłam dość egzaltowana i emocjonalna.

Jak trafiłaś do Oazy?

Koleżanka zaciągnęła mnie na jedno czy drugie spotkanie. Sama wkrótce odeszła, a ja zostałam na lata. Byłam taką typową oazówą – długie sukienki, koncepcja „zero seksu przed ślubem”, klimaty niemal zakonne. Pamiętam swoje oburzenie, gdy moje dwie koleżanki przyszły na mszę w sukienkach na ramiączkach. Jak tak można? Wstydu nie mają! Mimo to dziś myślę, że Oaza całkiem fajnie mnie duchowo ukształtowała. Tyle że, jak już powiedziałam, to był totalny heteromatriks, wiesz – „chłopak, dziewczyna – normalna rodzina”.

Spotkałaś się tam z homofobią?

Tak otwarcie to nie. Nikt nic nie mówił przeciwko osobom LGBT+, bo temat nie istniał. Byłam zaangażowana w ruch, ale z mojej strony nie była to bezkrytyczna religijność. Pamiętam, jak na którymś spotkaniu pojawił się temat antykoncepcji. Oczywiście mówiono nam, że jest niedopuszczalna. Nie do końca to przyjmowałam. Pomyślałam sobie, że to jednak głupio, żeby Kościół rozstrzygał tę kwestię tak autorytatywnie. I że raczej powinien to zostawić sumieniu ludzi. W Ruchu Światło-Życie była przestrzeń, by się zastanawiać nad różnymi rzeczami, i to akurat było fajne. Nieustająco nas pytali: „Co Jezus zrobiłby na moim miejscu?”. Odbywały się dyskusje na trudne tematy, dla nastolatki było to całkiem rozwojowe. Wiele rozmów kręciło się wokół małżeństwa, co mnie nawet ciekawiło, bo przecież bywałam w związkach z facetami. Później wyjechałam na studia. Lingwistyka stosowana, trudne egzaminy, dwunastu kandydatów na miejsce, strasznie dużo nauki. Do tego związek na odległość, bo od trzeciej klasy liceum miałam chłopaka.

Czyli po maturze wyjeżdżasz ze Śląska do Warszawy…

Z Zagłębia!

Sorry, jasne, że z Zagłębia! Wyjeżdżasz więc do Warszawy jako heteroseksualna dziewczyna mająca faceta.

W pewnym momencie nawet narzeczonego, bo byliśmy ze sobą cztery lata, zaręczyliśmy się i planowaliśmy ślub. Po studiach miałam do niego wrócić. Kiedy byłam na drugim roku, on jednak odszedł i wszystko się zawaliło.

Było ciężko?

Bardzo. Jednak ta sytuacja wyrwała mnie z heteronormatywnego schematu pod tytułem: „matura, studia, chłopak, małżeństwo, dzieci”. Zaczęłam patrzeć na świat w mniej oczywisty sposób, chodzić na studenckie imprezy, poznawać ludzi. Zobaczyłam, że można żyć w różny sposób, poszukiwać, eksperymentować. I że nie każdy związek od razu prowadzi do ołtarza.

Zakochiwałaś się wyłącznie w mężczyznach?

Świadomie tak, choć dziś widzę, że już wtedy zdarzały mi się fascynacje kobietami. Tyle że nie nazywałam ich zakochaniem. Raczej głęboką przyjaźnią.

Bo?

Nieheteroseksualność praktycznie nie była dla mnie tematem, zresztą wtedy bardzo mało się o niej mówiło. Jeśli już, to tematem byli geje. Słowa „biseksualność” albo „lesbijka” niemal nie istniały.

Czy dziś określasz się jako osoba biseksualna?

Raczej tak, choć czasem myślę, że bliska jest mi też panseksualność. Czyli sytuacja, w której zakochuję się w danej osobie bez względu na płeć.

Wróćmy na studia. Czy na tamtym etapie w grę ciągle wchodził dla ciebie jedynie związek damsko-męski?

Zasadniczo tak, jednak dzięki bliskiemu mi człowiekowi zaczęłam wtedy słuchać nowojorskiego zespołu klezmerskiego The Klezmatics. Świetni muzycy, którzy żydowskie dźwięki łączyli z jazzem i rockiem. Byłam nimi zafascynowana, szukałam na ich temat różnych informacji i dowiedziałam się, że wokalista, Lorin Sklamberg, jest gejem, a skrzypaczka, Alicia Svigals, lesbijką. To chyba wtedy emocjonalnie dotarło do mnie, że nie wszyscy na świecie są hetero. Zaczęłam myśleć, że może ja też mam podobnie?

Obawiam się, że powstaje nam tu właśnie wymarzona opowieść dla homofoba. Zawiedziona heteroseksualna miłość, porzucenie przez faceta, fascynacja homoseksualną postacią ze świata popkultury. Po prostu przepis na lesbijkę… (śmiech)

W rzeczywistości było dokładnie na odwrót. Nic mi się nagle nie odmieniło, po prostu zaczęłam patrzeć na dawne emocje i doświadczenia oczami, z których zeszła mgła. Uświadomiłam sobie, że zawsze podobało mi się kobiece ciało, że fascynowały mnie dziewczyny i że często wchodziłam z nimi w bardzo głębokie relacje. Wszystkie puzzle wskoczyły wtedy na swoje miejsce i stworzyły konstrukcję o nazwie „biseksualność”.

Od razu „bi”, a nie „les”?

Od razu. Wiedziałam przecież, że moje relacje z mężczyznami nie były udawane.

Co się zmieniło w twoim życiu?

To, że pozwoliłam sobie na romantyczne relacje z kobietami. Już nie patrzyłam na nie tylko jak na przyjaźń.

Jak wtedy dziewczyny poznawały dziewczyny?

Było trudno, nie istniały przecież aplikacje randkowe. Był jednak świetny serwis kobiety-kobietom.com, na którym można się było ogłaszać. W Warszawie funkcjonowała też całkiem spora społeczność lesbijska, którą nazywałyśmy „branżą”. Kilkadziesiąt, może trochę więcej dziewczyn, które chodziły razem na imprezy do klubów czy knajp, między innymi do Le Madame, Ufy czy do Koźla Pub. Gdy się złapało branżowy kontakt, było już łatwiej. Zwłaszcza UFA była niezwykłym miejscem, typowo kobiecym. Ciekawe, że dziś w Warszawie takich lokali już nie ma albo ja o nich nic nie wiem. Poznałam tam świetne osoby, między innymi queerowe artystki offowe. To był akurat koniec moich studiów, zrozumiałam, że nie wracam do Zagłębia i że moje miejsce jest w Warszawie.

Pamiętam, że w tamtych czasach nawet w społeczności LGBT+ biseksualność była przyjmowana z rezerwą.

Jeszcze jaką! Zresztą do dziś od czasu do czasu spotykam się z bifobią. Zarzuty są najczęściej trzy. Po pierwsze, że pewnie tak naprawdę to jesteśmy homo, ale jednoznaczną deklaracją nie chcemy sobie zamykać furtki do świata hetero. Po drugie – związki z nami są ryzykowne, bo w każdej chwili może nam się odwidzieć i wtedy damy nogę. Po trzecie wreszcie – że skaczemy z kwiatka na kwiatek, a tak naprawdę to chcielibyśmy żyć w trójkącie – z kobietą i mężczyzną.

A co o osobach „bi” mówią wierzący?

Wielu z nich nie rozumie, o co nam, osobom biseksualnym, chodzi. Dużo łatwiej im zrozumieć geja czy lesbijkę. Wielokrotnie spotykałam się z podejściem: „Rozumiałbym, gdybyś była lesbijką. Ale skoro możesz być z facetem, to po co wybierasz kobietę?”.

Co odpowiadasz?

Zawsze to samo. Że zakochuję się w osobie, a nie płci. Przecież człowiek nie wybiera sobie osoby, w której się zakochuje. Jako osoba wierząca wiem, że to Bóg postawił na mojej drodze Magdę, partnerkę, z którą jestem od 18 lat. Mógł postawić mężczyznę, a postawił ją. Kropka.

Wkurza cię, gdy ktoś odruchowo mówi o tobie „lesbijka”?

Wkurza. Mam wtedy wrażenie, że biseksualność wciąż bywa przezroczysta. Czasem nie mam siły tłumaczyć, obchodzę ten problem, mówiąc: „Jestem w związku z kobietą”.

A jak zostałaś biseksualną aktywistką?

Był taki portal homiki.pl. Zaczęłam go czytać, bo mieli ciekawe teksty, ale tak fatalnie napisane, że mnie, lingwistkę, bolały zęby. Napisałam do nich, że chętnie zajmę się redakcją i korektą. Zgodzili się, zaczęłam z nimi współpracować, później pisałam artykuły, aż wreszcie zostałam redaktorką naczelną. Po drodze poznałam Wojtka Szota, dziś znanego krytyka literackiego. Między innymi dzięki niemu weszłam w różne nowe projekty, takie jak queer-historyczne spacery po Warszawie, portal Inna Historia czy przewodnik „HomoWarszawa”. W 2010 roku współzakładałam stowarzyszenie Miłość Nie Wyklucza, z czego jestem wyjątkowo dumna.

Po drodze zaliczyłaś szeroko opisywany w mediach spór sądowy z Tomaszem Terlikowskim.

To dla mnie trudny temat, nie wiem, czy chcę do niego wracać.

Powiedz, ile zechcesz. Myślę jednak, że nie powinniśmy tego pomijać, bo spór był publiczny i wiele osób wciąż o nim pamięta.

Okej, to krótko opowiem. W czerwcu 2009 roku „Rzeczpospolita” opublikowała rysunek przedstawiający urzędnika udzielającego ślubu dwóm mężczyznom. Obok stał trzeci, z kozą na sznurku. Mówił do zwierzęcia: „Jeszcze tylko ci panowie wezmą ślub i zaraz potem my!”.

Boki zrywać.

Ale to nie wszystko. Kilka dni później w „Rzepie” ukazał się artykuł publicysty Tomasza Terlikowskiego pod tytułem „Rewolucja homoseksualna”. „Jeśli godzimy się na uznanie, że prokreacja, wychowanie i wierność nie mają znaczenia w stosunkach dwóch partnerów, a jedynym celem jest zadowolenie uczestników tej relacji, to nie ma powodów, by czynić różnicę między relacją homoseksualną a zoofilską”.

Postanowiłaś zareagować.

Ja, mój znajomy aktywista LGBT+ Michał Minałto oraz nasze Stowarzyszenie Otwarte Forum wspólnie złożyliśmy pozew przeciwko redakcji „Rzeczpospolitej”. Tomasz Terlikowski występował w sądzie jako świadek, ale w znacznej mierze spór toczył się między nami a nim. Po dwóch i pół roku sąd uznał, że nie powinniśmy się czuć obrażeni, bo przecież rysunek nie przedstawiał nas, tylko anonimowych gejów. Powołał się też na wolność słowa i ostatecznie oddalił nasz pozew, a my musieliśmy ponieść koszty procesu. Ta przegrana mocno mnie wyczerpała emocjonalnie i finansowo. To był jeden z powodów, dla których wkrótce wycofałam się z tęczowego aktywizmu.

Dziś Tomasz Terlikowski zmienił ton, jest ulubionym prawicowcem liberalnej strony sceny politycznej.

Cieszę się z jego przemiany, a jednocześnie nie ukrywam, że tamten spór sądowy to dla mnie emocjonalnie niezaleczona rana. Przepracowywałam ją trochę między innymi na terapii, ale to wszystko jednak we mnie ciągle siedzi. Wiem, że mój adwersarz publikuje dziś ciekawe i wartościowe teksty, między innymi w „Tygodniku Powszechnym” czy „Więzi”, ale ja, niestety, nie jestem w stanie ich czytać.

Wróćmy do twojej działalności aktywistycznej.

Mniej więcej w tamtym czasie poczułam, że powinnam się wycofać. Termin „wypalenie aktywistyczne” pojawił się dopiero kilka lat później, wtedy nie wiedziałam, że coś takiego istnieje. Jednak czułam, że cała ta działalność zabiera mi zbyt wiele czasu. Zwłaszcza że oprócz działalności tęczowej zajmowałam się też prawami zwierząt i dziećmi wykluczonymi społecznie. Niestety jestem trochę zero-jedynkowa, więc przychodziłam do domu z pracy i siadałam do komputera, by robić rzeczy związane z wolontariatem. W pewnym momencie uznałam, że cierpi na tym moje życie osobiste i rodzinne, więc się wycofałam.

À propos życia rodzinnego – gdzie poznałaś Magdę?

Przez wspomnianą platformę kobiety-kobietom.com. Standard: najpierw ogłoszenie, wymiana maili, potem pierwsze spotkanie na żywo. Umówiłyśmy się przy placu Zbawiciela, gdzie później stanęła słynna tęcza. To był 2005 rok, czyli jesteśmy już ze sobą 18 lat.

Modlicie się razem?

Właściwie nie. Dla mnie modlitwa to bardzo intymna rozmowa z Bogiem, dlatego wolę to robić indywidualnie. Co nie znaczy, że oddzielam mój związek z Magdą od relacji z Bogiem. Przeciwnie, uważam, że moja partnerka to największy dar, jaki od Niego dostałam.

Dar?

Tak, bo to coś, na co w sumie nie zasłużyłam, a co dla mnie jest namacalnym doświadczeniem dobra, zdecydowanie najlepszą rzeczą, jaka mi się przydarzyła w życiu. To, że Kościół nie potrafi dostrzec wartości jednopłciowych związków, to jego straszliwa ślepota. Jesteśmy z Magdą bardzo różne. Fakt, że od tylu lat się ze sobą dogadujemy, potrafimy się wzajemnie wspierać we własnym rozwoju i w ogóle w życiu, to prawdziwy cud. Dlatego nie mam wątpliwości, że Bóg nam błogosławi.

Chciałabyś, żeby Kościół też pobłogosławił?

Ja marzę o ślubie, takim z ceremonią, oprawą, może nawet lekkim patosem. Czekam na to, że będę go kiedyś mogła wziąć w Polsce. Nie chcę tego robić za granicą.

O Magdzie mówisz „żona” czy „partnerka”?

Myślę „żona”, a mówię „partnerka”. Ze słowem „żona” czekam na moment, gdy polskie państwo pozwoli nam wziąć ślub cywilny.

Na kościelny ślub nie liczysz?

Aż tak naiwna nie jestem. Nie wierzę, by za mojego życia Kościół rzymskokatolicki zgodził się na religijne małżeństwa osób tej samej płci. Dla mnie jednak związek z Magdą jest sakramentalnym małżeństwem. Wiele lat temu, po kilku miesiącach bycia razem, zdecydowałyśmy się na prywatną, intymną ceremonię. Złożyłyśmy sobie przysięgę małżeńską, wymieniłyśmy się obrączkami. Później dowiedziałam się, że według nauczania Kościoła sakramentu małżeństwa nie udziela ksiądz, tylko małżonkowie sobie nawzajem. I myśmy właśnie to zrobiły przed sobą i Bogiem. Mam jednak potrzebę, żeby także Kościół uznał dobro, które wspólnie z Magdą tworzymy. Zresztą to się w jakimś sensie wydarzyło.

Co masz na myśli?

To były jedne z pierwszych rekolekcji Wiary i Tęczy, w których uczestniczyłyśmy. Ksiądz, który je prowadził, zaproponował, by osoby będące w związkach podeszły wspólnie do ołtarza po błogosławieństwo. Nie chodziło o żaden sakrament czy obrzęd, po prostu zwykłe błogosławieństwo, tak jak się błogosławi dzieci, święconki, zwierzęta czy samochody. A mimo to, gdy podeszłam z Magdą do ołtarza, popłakałam się jak bóbr. Jedno z najsilniejszych przeżyć w moim życiu.

Co to dla ciebie znaczyło?

Bardzo wiele. Wiedziałam, że z punktu widzenia kościelnych przepisów ksiądz w zasadzie nie powinien tego robić. A mimo to fakt, że katolicki duchowny udziela wspólnego błogosławieństwa naszej parze, był namacalnym znakiem włączenia. Dodatkowo poruszyła mnie jego odwaga w wierności swojemu sumieniu.

Cofnijmy się jeszcze trochę. Jak trafiłaś do Wiary i Tęczy?

Najpierw zobaczyłam WiT na Paradzie Równości, ale wtedy byłam mocno pogniewana na Kościół. To był już czas ostrej nagonki biskupów na osoby LGBT+. Wychodziłam z założenia: „Jeśli mnie nie chcecie, to ja się do was na siłę pchać nie będę”.

Straciłaś wiarę?

Nigdy. Natomiast mocno obraziłam się na Kościół. Nie chodziłam na mszę, postanowiłam sprywatyzować swoją religijność, czytać „Tygodnik Powszechny”, modlić się w domu i żyć zgodnie z duchem Ewangelii. Przez jakiś czas to działało, jednak w końcu poczułam, że czegoś mi brakuje.

Czego najbardziej?

Zaskoczę cię, ale celebracji. Jestem wielką fanką liturgii, rzymskokatolickiego rytuału religijnego, który jest dla mnie ważnym elementem duchowości.

Koniecznie rzymskokatolickiego?

W znacznej mierze tak. Mogę mieć bardzo dużo pretensji do Kościoła, ale w świątyni katolickiej czuję się jak w domu. Gdy chodzę na nabożeństwa innych wyznań, mam poczucie, że jestem gościem. Serdecznie przyjmowanym, ale jednak gościem. Chyba właśnie z powodu tęsknoty za liturgią zaczęłam więc czasem chadzać na mszę, ale do spowiedzi i komunii już nie. „Nie chcę grać według waszych zasad, ale je szanuję”. Taka sytuacja trwała do 2013 roku, kiedy zostałam poproszona o bycie matką chrzestną. I to przez rodzinę mojej Magdy! Żartuję, że Duch Święty ostentacyjnie włożył wtedy palec w moje życie.

Bycie rodzicem chrzestnym wielu sprowadza do rytuału.

Ja jednak poczułam, że tak nie mogę. Rodzina Magdy powiedziała mi zresztą, że jestem najlepszą, a właściwie to jedyną kandydatką na tę funkcję i że w zasadzie nie mogę odmówić. Przy okazji nasłuchałam się całej masy komplementów, że jestem prawa, pobożna i dobra, no po prostu wzór dla nowo narodzonego dziecka. (śmiech) Potraktowałam to bardzo poważnie. Skoro bowiem mam wprowadzić dziecko do Kościoła, to najpierw sama muszę sobie jakoś poukładać relacje z tą instytucją.

Rozumiem, że nie chodziło o sławetną „karteczkę od spowiedzi”?

Oj nie! Pomyślałam, że muszę wrócić do Kościoła, ale na swoich zasadach. Najpierw poszłam więc do spowiedzi. Nie miałam wątpliwości, że nie powinnam się spowiadać z tego, że jestem w związku z kobietą. Wyznawać trzeba grzechy, a ja wiedziałam, że mój związek z Magdą to nie grzech. Wręcz przeciwnie – jest czymś niezwykle wartościowym. Jednak po spowiedzi musiałam pójść do zakrystii po zaświadczenie niezbędne do tego, żeby być matką chrzestną. Powiedziałam księdzu, jaka jest sytuacja.

Również o tym, że jesteś w związku z Magdą?

Oczywiście.

Poczekaj, czegoś nie rozumiem. Na spowiedzi tego nie mówisz, a w czasie załatwiania biurokratyczno-administracyjnej formalności, w sumie dość absurdalnej, opowiadasz osobiste rzeczy na temat swojego życia?

Dla mnie to bardzo spójne. Strasznie nie lubię kłamstw i półprawd. A wtedy dodatkowo miałam silną potrzebę, żeby nie udawać i żeby sprawę mojej tożsamości stawiać najzupełniej jasno.

Jak zareagował ksiądz?

Strasznie się zakłopotał. Długo z nim rozmawiałam, przekonywałam, on jednak stwierdził, że raczej mi tego zaświadczenia nie da. Odeszłam przygnębiona. Kilka dni o tym myślałam, dużo się modliłam. Poszłam do niego jeszcze raz. Poprosiłam, żeby zaryzykował, bo będę świetną matką chrzestną. W końcu dał mi ten papierek, a ja miałam poczucie, że zachowałam się wobec Kościoła fair.

Ciekawe, że ta wyśmiewana przez wielu procedura z „karteczką do chrztu” miała dla ciebie tak duże znaczenie.

Chyba miała, bo mniej więcej rok później poszłam do tego księdza jeszcze raz. Doskonale mnie pamiętał. Powiedziałam, że podjął bardzo dobrą decyzję. Bardzo się ucieszył.

Niedługo po tym przyszłaś do Wiary i Tęczy.

Z tego, co pamiętam, już na pierwszym spotkaniu warszawskiej grupy powiedziałam ci, że będę je z tobą prowadzić. Trochę bezczelnie, jak to ja. (śmiech)

Szczerze mówiąc, przyszłaś w samą porę, bo brakowało nam wtedy kobiety liderki.

To był 2016 rok, mniej więcej wtedy trwała akcja „Przekażmy sobie znak pokoju”, którą Wiara i Tęcza robiła z Kampanią Przeciw Homofobii. Wydawało się, że powoli zakopujemy topór wojenny między Kościołem a osobami LGBT+. Tymczasem zaraz potem przyszedł czas obrzydliwej nagonki na naszą społeczność.

Która sprawiła, że osoby homoseksualne, biseksualne i transpłciowe masowo zaczęły odchodzić z Kościoła. Ty nie poszłaś tą drogą.

Co nie znaczy, że nie widzę problemu. W ostatnich latach w Kościele wydarzyło się bardzo dużo złego, zawiedli mnie nawet ci, którym najbardziej ufałam. Przez lata byłam mocno związana z dominikanami, ale po ujawnieniu nadużyć seksualnych dokonanych przez Pawła M. przez długi czas nie byłam w stanie chodzić do nich na msze. Generalnie mam duże kłopoty z tą instytucją. Powiem szczerze, że moich chrześniaków, a mam ich już w tej chwili dwoje, na mszę już nie zabieram. Gdy słyszę, że młodzież przestaje chodzić do kościoła, to się z tego w pewnym sensie cieszę.

To po co ciągle w tym tkwisz?

Chcę zmieniać Kościół od środka. Właśnie po to angażuję się w działalność Kongresu Katoliczek i Katolików oraz zainicjowany przez papieża Franciszka ruch synodalny.

Nie boisz się, że to postawa „użytecznego idioty”?

Poważnie się z tym liczę, zresztą wiele bliskich osób zarzuca mi, że próby reformy Kościoła od wewnątrz to legitymizowanie i utrwalanie jego patologii. Świadomie godzę się z tym ryzykiem. Nabrałam jednak przekonania, że obecny gmach instytucjonalnego Kościoła musi się po prostu zawalić. I że w momencie tej katastrofy chcę być w środku.

To niebezpieczne. Jak coś się wali, to trzeba uciekać.

Ja jednak wierzę, że na tych gruzach Kościoła powstanie coś dobrego. I że tylko będąc w środku, będę mogła pomóc ocalić w nim to, co najcenniejsze.

Mógłbym jeszcze postawić zarzut, że to syndrom sztokholmski, polegający na tym, że ofiara fascynuje się oprawcą. Nie zrobię jednak tego, bo sam wielokrotnie słyszałem go pod swoim adresem i wiem, że to stwierdzenie mocno nie fair. Spytam więc tylko, czy czujesz się ofiarą Kościoła?

Może cię zawiodę, ale nie. Ktoś mnie niedawno chciał namówić na publiczną wypowiedź, że wierzące osoby LGBT+ przejawiają symptomy zespołu stresu pourazowego. Ci ludzie mieli dobre intencje, ale odmówiłam takiego komentarza. Wiem o cierpieniach wielu wierzących osób LGBT+, jednak moja historia jest inna. Mam wobec Kościoła swoje żale, ale na rolę ofiary się nie godzę.

Czyli kiedyś, stojąc u bram nieba, raczej nie powiesz świętemu Piotrowi, że masz żal do jego Szefa?

Myślę, że podziękuję mu za wszystko, co dostałam od Pana Boga. Lista będzie długa, otworzy ją mój związek z Magdą. Ale będą też na niej inne relacje, zarówno z facetami, jak i z dziewczynami, bo przecież one wszystkie mnie kształtowały. Znajdzie się też miejsce na wszystkie osoby, które poznałam w czasie mojej działalności aktywistycznej. Najmocniej jednak podziękuję za dar biseksualności, dzięki której patrzę na świat szerzej, bo ponad granicami płci. Wiem, co mówię, w końcu przez dwadzieścia parę lat posługiwałam się standardową, heteroseksualną instrukcją obsługi życia i uważam, że była ona o wiele uboższa niż ta późniejsza.

***

Wywiad pochodzi z książki Marcina Dzierżanowskiego „To jest także nasz Chrystus. Rozmowy z chrześcijanami LGBT+” wydanej przez Fundację Wiara i Tęcza. Książkę można bezpłatnie pobrać w wersji elektronicznej na stronie wiaraniewyklucza.pl

 

 

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×