fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

O miłosierdzie i sprawiedliwość – także dla siebie samej. Wokół „Nie umarłam” Tośki Szewczyk

Nie wiemy, kim jest. Może siedzi tuż obok i widzi, jak zachowujemy się wobec zła w Kościele, przemocy seksualnej, innych krzywd. Może koleżanka z biura to Tośka, a może mogłaby opowiedzieć własną historię o drodze od krzywdy do wolności.
O miłosierdzie i sprawiedliwość – także dla siebie samej. Wokół „Nie umarłam” Tośki Szewczyk
ilustr.: Aleksandra Otulska

Każdy zna ofiarę przemocy seksualnej, nawet jeśli nie każdy o tym wie. Zapewne znasz wiele ofiar, a jeśli jesteś kobietą, istnieje kilkudziesięcioprocentowe prawdopodobieństwo, że sama doświadczyłaś przemocy seksualnej. Powszechna jest niewiedza – a może raczej zaniedbanie wiedzy – ignorowanie faktów, brak świadomości, jak częsta jest przemoc. Czasami w przestrzeni publicznej pojawiają się kampanie społeczne albo media informują, że ofiarą przemocy seksualnej pada w ciągu życia co trzecia (co czwarta, co szósta… – zależnie od metodologii badań) kobieta. Znaczna część społeczeństwa żyje tak, jakby nas to nie dotyczyło.

Jest ogromne prawdopodobieństwo, że kiedy siedzisz w tramwaju, jedzie z tobą kilkanaście innych kobiet, które zostały zgwałcone, wykorzystane, molestowane. W klasie, którą uczysz albo do której chodzi twoje dziecko, są osoby, które już były albo jeszcze przed osiągnięciem dorosłości zostaną zmuszone do czynności seksualnych. W każdej parafii są osoby, które były wykorzystywane seksualnie – niekoniecznie przez duchownych, ale istnieje także taka możliwość. Jeśli o tym nie myślimy, jeśli nie walczymy o dzieci, kobiety i mężczyzn, ofiary, które były i są krzywdzone, akceptujemy to, że sytuacja się nie poprawi.

Między abstrakcją a osądzaniem ofiar

Zastanawiająca jest niespójność tego, jak powszechnie wzywa się do wysokich kar dla sprawców przemocy seksualnej, zwłaszcza względem dzieci, i jak traktuje się ofiary i sprawców w sytuacji ujawnienia konkretnej historii.

Kiedy jesteś osobą nieuprzywilejowaną, zależną od czyjejś dobrej woli, od tego, czy ktoś w pozycji władzy albo silniejszy skorzysta z okazji i cię wykorzysta, jesteś też osobą, która w oczach ogromnej części społeczeństwa musi tłumaczyć się z tego, dlaczego znalazła się w takim położeniu. W przypadku dzieci oskarżenia zwykle kieruje się względem ich rodziny czy opiekunów. Choć w abstrakcyjnych sytuacjach wszyscy są gotowi potępić sprawcę, to w konkretnych często doszukują się dla niego usprawiedliwień, a obwiniają ofiarę.

Ten mechanizm ma różne przyczyny. Jedną z nich jest to, że nikt nie chce czuć się bezradny, zależny i słaby. Szuka więc w ofierze przemocy cech, które miałyby ją odróżniać od innych, cech, których sam nie posiada, w związku z czym mógłby przypuszczać, że przemoc nie dotknie jego ani jego najbliższych. Znaczna część hejtu, który spada na ofiary, dotyczy tego, co „powinny były” zrobić albo wiedzieć i czego nie robić; podczas gdy za rzadko mówi się, że gwałciciel nie powinien gwałcić, ksiądz nie powinien uwodzić, nauczycielka nie powinna znęcać się nad dziećmi.

Jak pokazała sprawa napaści Brocka Turnera na Chanel Miller, ofiara jest postrzegana przez pryzmat największych słabości, a sprawca – potencjału. Ona kiedyś dużo imprezowała, on był świetnym pływakiem i może kiedyś zostałby olimpijczykiem, inżynierem albo chirurgiem. To, że, gdy ją gwałcił, byli pod wpływem alkoholu, działało w oczach sędziego na jej niekorzyść i na jego usprawiedliwienie. Ona straciła pracę w wyniku psychicznych konsekwencji napaści oraz tego, jak działa system prawny USA: jako ofiara musi być wiecznie dyspozycyjna, by zeznawać. On „stracił potencjał” i dla wielu była to tragedia tak wielka, że według nich nie należało go już w żaden sposób karać.

Kiedy ofiara przemocy seksualnej opowiada swoją historię publicznie, pewne jest, że to jej życie będzie od tej chwili poddawane surowej ocenie, że to względem niej będą formułowane oczekiwania i wymagania, jaka ma być albo nie być, jak wyglądać, ubierać się, wyrażać, jaka ekspresja emocjonalna jest nadmiarowa, a jaka za słaba. Będzie kwestionowana zarówno wiarygodność jej świadectwa, jak i jej samej jako człowieka.

Nie mamy więc prawa oczekiwać od ani jednej ofiary przemocy, by narażała się na kolejne krzywdy. Kiedy osoba dotknięta przemocą odważa się opowiedzieć, co ją spotkało, potrzebuje uważnych i empatycznych słuchaczy. Nie dajmy się jednak zwieść wrażeniu, że oto miłosiernie pochylamy się nad historią biednej ofiary. To ona daje nam dostęp do wiedzy o świecie, której potrzebujemy.

Nie ma lektur obowiązkowych. Ale w przypadku książek takich jak „Nazywam się Chanel Miller” czy „Nie umarłam” Tośki Szewczyk jestem przekonana, że nie poznając opowieści ich autorek, można bardzo wiele stracić.

Ofiary przemocy w Kościele

Obraz traktowania ofiar przemocy przez społeczeństwo nabiera dodatkowej perspektywy, gdy spojrzy się na rzeczywistość kościelną. W głosach ofiar wskazujących przestępców w sutannach wielu widzi nie skalę krzywdy i potrzebę przywrócenia sprawiedliwości, ale atak na Kościół czy wręcz samego Boga. W efekcie ofiara przemocy w Kościele może spotkać się nie tylko ze stałym repertuarem reakcji, ale też z dodatkowymi oczekiwaniami. Tośka wskazała jedno z nich: że złoży siebie w ofierze za Kościół, za sprawcę, za grzechy innych. Być może biskup, który jej to zalecił, wypowiedział tylko pobożny frazes, ale dzięki Bogu autorka książki „Nie umarłam. Od krzywdy do wolności” nie dała się na to złapać. Nikt nie ma prawa poświęcać jej w ofierze ani oczekiwać, że się poświęci. Czym miałoby być takie poświęcenie? Czy akceptacja tego, że człowiek, który skrycie krzywdził kolejne dziewczyny, może nadal to robić, ma cokolwiek wspólnego z miłością, z jaką Jezus oddał swoje życie? Czy kiedy osoba uprzywilejowana w Kościele, mająca władzę nieporównywalną z niczym, co może w nim zdziałać świecka kobieta szukająca sprawiedliwości, gada o ofierze, to nie jest to bluźnierstwo?

Jestem ogromnie wdzięczna Tośce, że ugłośniła nie tylko przemoc seksualną, ale także tę systemową, emocjonalną i duchową, jakiej doświadcza nadal w oczekiwaniu na wyrok kościelnych sądów.

Przemoc seksualna w Kościele wpisuje się w ogólniejsze doświadczenie przemocy, ale posiada swoją specyfikę: wykorzystanie przez sprawcę zawodu zaufania społecznego, nieprzeciętnie łatwy dostęp do osób niepełnoletnich i w różny sposób podatnych na manipulację, podporządkowanie, tabuizacja, źle rozumiana solidarność środowiskowa, niejawność procedur, możliwość wykorzystania duchowości osoby pokrzywdzonej do zamknięcia jej ust…

Tym bardziej istotne jest słuchanie osób wykorzystywanych, gwałconych, molestowanych, będących ofiarami przemocy w Kościele katolickim. Niestety, ciągle jeszcze to biskupi, często umoczeni w krycie przestępców albo po prostu nie dość przejęci losem ofiar, są o wiele bardziej obecni w mediach, nie tylko katolickich, i słuchani, nawet jeśli krytycznie, przez osoby w Kościele i poza nim. Kiedy wybuchła afera dotycząca tego, co arcybiskup krakowski kardynał Karol Wojtyła wiedział i jak postępował w sprawie przestępców seksualnych w sutannach, znacznie głośniej było o papieżu, hierarchach, polityce i nadchodzących wyborach parlamentarnych, niż o osobach skrzywdzonych i narażonych na kolejne krzywdy ze strony przedstawicieli Kościoła.

Sięgając po „Nie umarłam”

Nie spodziewałam się pisać recenzji tej książki. Informacja o niej bardzo mnie ucieszyła, ponieważ temat przemocy seksualnej i radzenia sobie z jej skutkami jest dla mnie ważny. Jestem też całym sercem za tym, by nagłaśniać głos osób, które przemocy doświadczyły. A jednak niespieszno mi było, by sięgnąć po tę książkę.

Dlaczego? Nie jest łatwo czytać o przemocy seksualnej. Mnie jeszcze trudniej czytać o przemocy seksualnej w Kościele i o tym, jak ta organizacja traktuje osoby pokrzywdzone. Na podstawie tego, co tu i ówdzie do mnie docierało, bałam się także zderzenia z emocjami autorki i z tym, jak teologicznie przepracowuje swoje doświadczenia. To wszystko wrażliwe dla mnie tematy i choć bardzo, bardzo chcę, by znajdowały jak najszerszą platformę, sama obawiałam się, że lektura mnie przerośnie.

Jeśli myślisz podobnie, spieszę z kilkoma informacjami. Po pierwsze, książka jest podzielona na jasno określone sekcje o różnym charakterze, co ułatwia radzenie sobie z trudną emocjonalnie treścią: wiadomo, czego się spodziewać w każdej części, łatwo, jeśli ktoś – tak jak ja – potrzebuje, robić sobie przerwy. Po drugie, jest naprawdę krótka, i sama lektura (bez wliczania przerw na oddech) zajęła mi nie więcej niż dwie godziny.

Różne osoby mogą poruszać różne rzeczy. Trudno więc ocenić, czy sposób, w jaki autorka opowiada o swoich doświadczeniach, będzie dla osób czytających trudny do zniesienia, czy je przerazi, przybije, czy nie. Sama spodziewałam się o wiele trudniejszych opisów i obrazów, zwłaszcza wiedząc (z tego, co zapowiedziała autorka), jak trudne było dla niej pisanie o przemocy, jakiej doznała. Forma, którą Szewczyk nazwała „patchworkiem ze wspomnień”, to dwanaście krótkich scen, obrazów, wydarzeń z różnych etapów uwodzenia i wykorzystywania nastoletniej dziewczyny przez księdza. Nie opowiada tej historii od A do Z, nie wyjaśnia wszystkich mechanizmów, nie podaje „pikantnych” szczegółów. A jednak ukazane sceny są bardzo wyraźne, symptomatyczne i wystarczające, by poznać choć część mechanizmów, jakie towarzyszą długotrwałemu uwikłaniu nastolatki w toksyczną relację emocjonalną i następnie seksualną. Tośka opowiada także o tym, jak sprawca przemocy stopniowo manipulował jej najbliższym środowiskiem tak, by nie miała skąd otrzymać pomocy i była coraz bardziej od niego zależna. Opowiada również o tym, jak toczył się w niej długi i skomplikowany proces odkrywania, uznawania i nazywania tego, czego doświadczała, przemocą seksualną, zobaczenia tego, że jest ofiarą, a następnie dochodzenia do miejsca, w którym identyfikuje się już nie jako „ofiara”, ale jako „wolny człowiek”.

Tośka Szewczyk jasno i wyraźnie pisze o tym, że przez kilka lat korzystała z psychoterapii i o tym, co jej zawdzięcza. A wraz z Tośką wiele zawdzięczają jej osoby czytające.

To, co autorka pisze o rozumieniu przemocy seksualnej, o radzeniu sobie z tym doświadczeniem, o kwestiach psychoseksualnych, które często bywają tabu, jest naprawdę wybitne: w zwięzłej formie wyjaśnia bardzo ważne kwestie psychoseksualne i odnosi się do różnych kwestii, z którymi mogą zmagać się osoby pokrzywdzone. Warto, by każda osoba, która doświadczyła przemocy seksualnej, dowiedziała się tego, co pisze Tośka. Dlatego warto, by przeczytał to po prostu każdy, bo każdy z nas zna ofiarę przemocy i niestety może także się nią stać. Jeśli z jakiegoś powodu nie przeczytacie całej książki, to skorzystajcie choćby z zawartych w jej ostatniej części listów, zwłaszcza do skrzywdzonej i do skrzywdzonego.

Co znajdziecie w książce?

Wstęp („Można tak zacząć książkę”) krótko wyjaśnia, co spotkało Tośkę Szewczyk i dlaczego nie poznamy jej prawdziwych danych osobowych. Druga część („Patchwork ze wspomnień”) to wybrane sceny z wieloletniego wykorzystywania seksualnego i epilog o tym, jak autorka odkryła, że była to przemoc i jak sięgnęła po pomoc. Trzecia („Syndrom DDK: Dorosłe Dziecko Kościoła”) pokazuje proces radzenia sobie nie tylko z doświadczeniem przemocy, ale także z tym, że dokonała się ona w środowisku kościelnym. Ponadto autorka opowiada także inne sytuacje ze swojego życia, w których Kościół okazywał i wciąż okazuje się przeciwieństwem tego, czym być powinien. Proces rozumienia tej sytuacji i radzenia sobie z nią ujmuje w dialogi z sesji psychoterapeutycznych. Kolejna część („Niesprawiedliwy sędzia”) przedstawia w formie kalendarium historię od dochodzenia do decyzji, by ujawnić doznaną przemoc i zgłosić ją Kościołowi, poprzez zgłoszenie, aż po toczące się postępowanie, co do którego efektu osoba pokrzywdzona nie może uzyskać informacji. Z relacji autorki wynika, że o ile samą kwestię przemocy seksualnej udało się jej przepracować i czuje się już wolna, to właśnie kontakty z instytucją Kościoła są obecnie źródłem jej największego cierpienia, złości i zmagania o sprawczość wobec bezduszności instytucji i osób, którym zaufała. Zatytułowana „Czy Bóg opuścił swój Kościół?” część odnosi się – w formie modlitewnej, opartej o interpretację Biblii refleksji – do jej przejść w Kościele i z Kościołem. Rozdział zatytułowany „To ciągle mój dom” odpowiada na pytanie o to, dlaczego Tośka Szewczyk nadal w Kościele jest: zarówno ze względu na osoby i zdarzenia, o których pisze, jak i z powodu tego, jak rozumie Kościół i swoje w nim miejsce. Przed „Zakończeniem” znajdziemy jeszcze wspomniane listy do różnych osób w Kościele („Zamiast spotkania”). Bardzo charakterystyczne dla perspektywy autorki jest, że zwraca się nie tylko do ofiar, ale także do sprawcy, do Boga, do „księdza zza ściany”, który zna (potencjalnych i faktycznych) sprawców, do osób odpowiedzialnych za przywracanie sprawiedliwości (biskupów, delegatów i pracowników sądów) i do członków wspólnot kościelnych. Listy różnią się między sobą ekspresją emocjonalną, ale wszystkie są wołaniem o przywrócenie sprawiedliwości i miłosierdzia, o autentyczną wspólnotę.

ilustr.: Aleksandra Otulska

Odwaga ukazania się w procesie

Czytając, czułam wdzięczność za odsłonięcie się autorki zarówno z jej cierpieniem, jak i złością oraz siłą. Za ujawnienie nie tylko historii, która jest już przeszłością, ale także ciągle trwającego procesu radzenia sobie z nią oraz rozwoju, zarówno psychologicznego, jak i duchowego. Podążając za słowami Tośki Szewczyk, podziwiałam jej odwagę do wypowiadania swojej prawdy mimo wątpliwości, które mogą towarzyszyć dzieleniu się czymś w trakcie procesu. Zwłaszcza gdy opowiedziała o wewnętrznym zmaganiu różnych części własnej psychiki – „nieokrzesanej” i „miłej” postaci – podziwiałam transparentność w ukazaniu tego, że ciągle toczy wewnętrzny dialog.

Z lektury wnioskuję, że chwilami wyraźniej słychać tę „nieokrzesaną dziewczynę”, szczególnie wtedy, gdy opowiada o procedurach kościelnych i zachowaniu biskupa, a czasami tę „miłą dziewczynkę”, która nie chce, by widziano ją w złości i która próbuje zadbać o wszystkich wokół, może nawet bardziej niż o siebie samą.

Mam świadomość, jak łatwo wyrażać takie opinie z dystansu, kiedy dotyczy to cudzej, a nie własnej historii. Bardzo chcę uniknąć zarówno protekcjonalności, która skłaniałaby do przemilczenia niezgody z niektórymi słowami autorki, jak i przykładania szkiełka i oka teolożki do osobistego świadectwa, które nie jest rozprawą teologiczną. Po długim namyśle zaznaczę więc, że szanując zarówno świadectwo Tośki, jak i jej prawo do własnych teologicznych interpretacji osobistych doświadczeń, kilka razy czułam wzburzenie i niezgodę na to, co pojawiało się w tej bardzo dobrej i mądrej książce – jakby mimochodem, między wierszami, szczególnie w rozdziale „To ciągle mój dom”.

Nie ma mojej zgody

Czasem to może drobiazgi, jak w podrozdziale „Marzenie”, gdzie opisawszy z mocą i rozmachem marzenia o Kościele, autorka zaznacza, że one nie są ważne, że liczy się tylko to, o jakim Kościele marzy Jezus. Czytając to, miałam poczucie, że „grzeczna dziewczynka” nie była w stanie unieść tego, że ma prawo do marzeń, a także do tego, by ufać swojemu rozeznaniu bez zaznaczania, że jakby co, to się wycofuje, gotowa zrezygnować z tego, co właśnie wyraziła.

Zaniepokoił mnie też fragment podrozdziału o braniu odpowiedzialności za Kościół i swoje w nim miejsce. Zgadzam się z fundamentalną tezą tego fragmentu: odpowiedzią na zło może być tylko miłość! Kiedy jednak autorka opowiada o zaczerpniętym z Księgi Ezechiela poruszającym obrazie Boga, który poszukuje człowieka, który uratuje miasto w obliczu Bożego gniewu, czuję niepokój, że chce brać na siebie odpowiedzialność za uczucia Boga: „Nie chcę myśleć, co działo się w Jego sercu, kiedy nawet tego jednego zabrakło”. Rozumiem, że porusza się tu w kręgu narracji biblijnej, która antropomorfizuje Boga i przypisuje mu ludzkie uczucia, jednak mam mieszane uczucia, kiedy mówi, że „Bóg potrzebuje dziś ludzi, którzy wezmą odpowiedzialność za Jego Kościół”. Zwłaszcza że mówi to jako osoba, która ciągle jeszcze znosi ze strony tego Kościoła niesprawiedliwość. Obawiam się, czy nie jest to nazbyt pospieszny przeskok od słusznej perspektywy wskazywania krzywd do brania na siebie zadania ratowania innych – może wręcz samego Boga? Przeczuwam, że sama autorka gdzieś się z tymi perspektywami bije także wtedy, gdy z jednej strony ma jasność, że nie chce nigdy spotkać swojego sprawcy i że nie jest jej zadaniem go zbawiać, a z drugiej pisze, jak bardzo „potrzebuje”, żeby trafił do nieba, i jak domaga się, by inni się nim zaopiekowali. Szanuję obie te perspektywy i sama, w odniesieniu do osób, które mnie poważnie skrzywdziły, ciągle zmagam się z podobnymi dylematami. Pomaga mi w tym silna wiara, że absolutnie i ani trochę nie muszę się troszczyć jeszcze o Boga, że to On jest tym, który ma się zatroszczyć o mnie i o innych.

W ostatnim przypadku – dotyczącym podrozdziału „Potrzeba” – uważam swoją niezgodę z autorką za najpoważniejszą. Najpierw wspomina w nim, jak w świątyni Boga „panoszą się zdrajcy, gwałciciele, złodzieje, hipokryci”, którzy rujnują to święte miejsce, by zaraz uderzyć we własne piersi, a może wręcz w siebie: „Ja też burzę – swoją pychą, zazdrością, niepoukładanymi emocjami, niecierpliwością”. Z brutalną szczerością przyznam, że czytając te słowa po raz pierwszy, miałam wrażenie, że to musi być sarkazm, żart, że to niemożliwe, by Tośka Szewczyk zestawiała ze sobą gwałty i własną zazdrość czy niecierpliwość (która jest bardziej cechą osobowości niż grzechem). Po kilkukrotnej lekturze, sądzę, że nie taka była jej intencja, ale ciągle boli mnie, że musi zaznaczać, że nie jest bez winy, że nie może pisać o złu w Kościele, nie doszukując się (moim zdaniem jakby na siłę) zła w sobie. Może to tylko niefortunne zestawienie akapitów? Ale jednak kilka zdań później pojawia się sformułowanie, którego nie jestem w stanie nijak sobie wyjaśnić i bardzo chciałabym, żeby autorka wiedziała, że nie ma mojej zgody, by ktokolwiek, nawet ona sama, tak o niej pisał. Zaznaczając, że uwolniła się od złudzeń, że to ona jest „sprawiedliwym”, który podźwignie Kościół (z czym się zdecydowanie zgadzam), dodaje zaraz: „Nie. Ja to zwalone fundamenty albo ewentualnie niszczycielska siła”. Nie, nie, nie! Nie mogę przyjąć, by tak pisać o Tośce, ba, o jakimkolwiek Bożym dziecku, że jest niszczycielską siłą. Nie mam pojęcia, czemu takie słowa tu padły, ale wydobywam je i wyrażam niezgodę właśnie dlatego, że książka „Nie umarłam” jest pełna mądrości, dobra i bardzo chcę ją polecić szerokiemu gronu osób czytelniczych. Zdarzają się tam przy tym te nieliczne, ale dla mnie ogromnie wzburzające fragmenty, wycelowane w moim odbiorze przez autorkę w siebie samą.

To na szczęście tylko małe skrawki tekstu. Książka jako całość broni się mimo ich obecności. Wydobywając je, absolutnie nie chcę negować wartości także teologicznej części pracy Tośki Szewczyk. W innych okolicznościach, gdyby nie jej anonimowość, chętnie zaprosiłabym ją do publicznej dyskusji i jestem przekonana, że dzięki niej byłaby to rozmowa znacznie ciekawsza i głębsza niż większość kazań, jakie można usłyszeć w niedzielę w naszych kościołach.

Kim jest Tośka?

Autorka napisała książkę pod pseudonimem, co jasno zaznacza i wyjaśnia. Dla mnie nie musi tej decyzji nijak usprawiedliwiać. Czytając książkę „Nazywam się Chanel Miller” (ang. Know My Name, dosłownie: „Poznaj moje imię”) Chanel Miller, lepiej zrozumiałam decyzję autorki „Nie umarłam”. Nie tylko to, przed czym potrzebuje chronić siebie czy swoich bliskich. Także to, jak w obliczu powszechności przemocy seksualnej i braku adekwatnego wsparcia dla osób, które jej doświadczyły, dyskusje o osobach mogą czasami przesłonić to, co chcą przekazać. Miller ujawniła swoją tożsamość dopiero po tym, jak jej napisane pod pseudonimem oświadczenie trafiło do milionów ludzi na całym świecie i kiedy okazało się, jak rezonuje z doświadczeniem wielu innych kobiet z różnych środowisk i krajów. Choć chciałoby się, żeby historie takie jak Tośki były niespotykane, niestety tak nie jest. W jakiejś jej części odnajdą się inne osoby wykorzystywane przez duchownych, ale także manipulowane i uwodzone w innych okolicznościach. Chciałabym, by podobnie jak Chanel Miller, osoba podpisująca się jako Tośka Szewczyk mogła w wolności podjąć decyzję, czy kiedykolwiek i komu się ujawni. Ale martwię się, czy w takiej sytuacji dostanie wystarczająco empatii i bezpieczeństwa, by nie ciągnęli jej w przepaść ci, którzy zamiast szukania sprawiedliwości i wspierania ofiar zajmują się usprawiedliwianiem sprawców i umniejszaniem problemów systemowych – także tych kościelnych – które sprzyjają przemocy.

Skoro nie wiemy, kim jest, gdzie mieszka, jakim tramwajem albo autobusem jeździ Tośka Szewczyk, pamiętajmy, że może siedzi tuż obok i widzi, jak zachowujemy się w obliczu zła w Kościele, przemocy seksualnej, innych krzywd. Może twoja koleżanka z biura to Tośka, a może mogłaby opowiedzieć inną ważną i trudną historię o własnej drodze od krzywdy do wolności. Może sam, czytając, odkryjesz, że coś, co dawno zakopałeś, zasługuje na wypowiedzenie i bycie wysłuchanym. Jesteśmy w tym razem, możemy być wspólnotą, i to także jest lekcja, którą zawdzięczam mądrości i odwadze Tośki Szewczyk.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×