Miałam sen. W zasadzie to regularnie miewam sny, w których nagle przypominam sobie, że moja rodzina ma zapomniane mieszkanie. Zwykle udajemy się do niego z nadzieją, że rozwiąże nasze problemy lokalowe czy finansowe, i zwykle znajdujemy tam jakieś kukułcze jajo. Niedawno przyśniło mi się mieszkanie w tym samym bloku, w którym już mieszkaliśmy, po sąsiedzku. Ogromne! Z jakiegoś powodu było wynajęte przez nieokreśloną kościelną instytucję – wydział muzyki kościelnej albo seminarium duchowne. Wszędzie stały pięknie poustawiane pulpity z nutami i śpiewnikami, gdzieniegdzie kompozycje kwiatowe (chyba ze sztucznych kwiatów), ale nigdzie nie było żywej duszy. Szliśmy coraz dalej i dalej, zadziwieni, jak wielkie to nasze zapomniane mieszkanie, aż natrafiliśmy na wielki pokój, w którym pulpity i ławki stały przy ścianach, a na środku znajdowała się wielka, kolosalna dziura w podłodze. Pamiętam, że jeszcze we śnie zastanawiałam się, co zrobić z takim niespodziewanym darem losu.
Dlaczego to nasze zapomniane mieszkanie przejął Kościół i to w tak klerykalnej, eleganckiej formie? Nie wykluczam, że właśnie z powodu niniejszego tekstu, nad którym pracuję już od wielu dni. Podobnie bowiem jak sen o na nowo odkrytym mieszkaniu z przykrą niespodzianką, powraca do mnie co i rusz temat reakcji na przemoc seksualną względem osób nieletnich i zależnych w Kościele. Z jednej strony, zawsze wydaje się, że może to jakieś nowe otwarcie, może to, czego się dowiemy, pozwoli na autentyczną i skuteczną zmianę. Z drugiej, mam wrażenie, że ciągle na nowo natrafiamy na przeszkody, które wydają się nie do pokonania. Czasem przeraża nas skala zjawiska, czasem skupiamy się na dyskusji nad procedurami i zasadnością poszczególnych oskarżeń, czasem – jak w ostatnich tygodniach – uwaga komentujących kieruje się na konkretne osoby czy osobę. W tym ostatnim przypadku rozpoczyna się lamentowanie albo dyskusja: „ale jak to możliwe, że także i on!”, „nie, tylko nie (nazwa zakonu, nazwisko ulubionego mistyka czy papieża)” czy pomruki satysfakcji, że tak, że nawet oni, nawet on, ten Kościół jest już całkiem do niczego. Mnożą się analizy, komentarze, wypowiadają się rzecznicy, mogą powstać kolejne komisje…
Błędnie skierowana uwaga
Tym razem jestem szczególnie sfrustrowana. Skala nadużyć w Monachium i to, jak kolejni biskupi nie dopełniali swoich obowiązków, znika nagle z pola widzenia w imię kolejnych dyskusji o papieżu emerycie. Proszę, nie zrozumcie mnie źle: jestem w życiu osobistym i społecznym wielką fanką brania osobistej odpowiedzialności, wiem, jak jest to istotne, promuję, jak tylko mogę sprawiedliwość naprawczą, rozumiem, ile mogą znaczyć przeprosiny – lub ich brak. A jednak… mam wrażenie, że w tym procesie umyka nam – po raz kolejny – kwestia działań naprawczych na wielką skalę. Nie tylko ustalenia, czy to także kardynał Joseph Ratzinger/Benedykt XVI odpowiada za wyrwaną z podłogi klepkę, ale uznania, że na środku mieszkania jest ogromna dziura i że trzeba nie tylko jakoś ją przykryć, załatać, przeprosić. Trzeba nie tylko przyznać, że powstała, ale także z całej siły szukać zarówno sposobów naprawy dokonanego zła – tam gdzie to jeszcze możliwe – jak i rozwiązań, które uniemożliwią dalsze zniszczenia.
Chciałabym powiedzieć: „zostawmy papieża emeryta biografom” – jeśli nie ma przesłanek, by pociągać go do odpowiedzialności karnej – zastanówmy się jednak nad tym, co skupienie na jego osobie mówi o Kościele i czy możemy z kolejnego raportu (i, jak wszystko wskazuje, jednego z wielu podobnych w przyszłości) o molestowaniu nieletnich w Kościele, o jego ukrywaniu oraz efektywnie umożliwianiu go przez hierarchów wyciągnąć wnioski wychodzące poza kwestie jednostkowej odpowiedzialności.
Co powiedziawszy, sięgam po wywiad z księdzem Hansem Zollnerem, który – prócz kilku wartościowych rzeczy – mówi o papieżu-emerycie rzecz dla mnie kuriozalną i przerażającą: „Trzeba pamiętać, że on jest jednym z najważniejszych żyjących teologów i praca na polu teologii najbardziej go zajmowała”. W takiej chwili moja frustracja przeradza się w gniew, który wzywa mnie do działania tam, gdzie mogę. Nie mam żadnego wpływu na władzę w Kościele, a już zwłaszcza na indywidualne decyzje o tym, kto będzie ją sprawował. Mogę jednak podzielić się perspektywą teolożki, która ma już dość szukania przyczyn kryzysu i rozwiązań dla niego w samym prawie kanonicznym i technicznych ustaleniach, jak lepiej – bez zmiany systemu – chronić jednostki przed jednostkami. Przypomina mi to przesuwanie pulpitów bliżej ścian. Może nawet jakiś wewnętrzny regulamin placówki, zakazujący zbliżania się do przepaści na środku mieszkania.
Porozmawiajmy zatem o teologii
Czytam jednak słowa księdza Zollnera i myślę o tym, że musiało się wydarzyć coś strasznego, jeśli zaangażowanie w badania teologiczne miałoby usprawiedliwiać, czy choćby tłumaczyć, zaniedbania w sprawie rządzenia diecezją. Owszem, to nie nowość – często spotykałam się z twierdzeniami, że ktoś jest słabym wikarym, proboszczem czy biskupem, ale za to świetnym teologiem czy filozofem. Nie rozumiem, dlaczego zatem ten świetny naukowiec otrzymuje i utrzymuje latami funkcje, których nie może wystarczająco dobrze wypełnić. Jest jednak jeszcze gorzej – widzę za takim zdaniem przekonanie, że to całkiem zwyczajne, że teologia sobie, a życie Kościoła sobie…
Tak, zdaję sobie sprawę, że w dzisiejszych czasach bycie teologiem nie oznacza już tego, co w czasach Ojców Kościoła – całościowej, ponaddyscyplinarnej, a nawet – mówiąc dzisiejszym językiem – intersekcjonalnej analizy Objawienia i jego konsekwencji dla życia wspólnoty Kościoła i poszczególnych osób. Jednak akurat teolog Joseph Ratzinger nie był specjalistą od jednego greckiego słowa ani innego niszowego zagadnienia. Właśnie on wypowiadał się jako teolog systematyczny w licznych publikacjach na najróżniejsze tematy, także najbardziej fundamentalne.
Jeżeli ktoś ze znawców prac Ratzingera chciałby odpowiedzieć na pytanie, czy w jego osobistej działalności naukowej jest coś, co miałoby wyjaśniać zaniedbania na polu ochrony dzieci i młodzieży oraz przywracania sprawiedliwości – chętnie przeczytam. Ja sama po raz kolejny i już ostatni zostawiam teologa i papieża-emeryta, by zapytać o to samo zjawisko w większej skali.
Czym jest teologia, która nie ocala?
Chrześcijaństwo jest nie tylko religią Stworzenia (w której Bóg jest początkiem wszystkiego, co istnieje), ani tylko religią Objawienia (w której Bóg udziela światu wiedzy o sobie), ale jest także religią Wcielenia (obecności Boga w stworzonym świecie) oraz Wylania Ducha (w której każde, nie tylko przeszłe, zapisane na kartach Biblii, wydarzenie jest wezwaniem do pełni życia). To wezwanie do uważnienia naszych doświadczeń – a zwłaszcza doświadczeń tych, których Jezus nazwał „braćmi najmniejszymi”. Uważnienia, przyjęcia prawdy o nich, szukania sprawiedliwości i chwały Bożej, której mamy być świadkami w życiu własnym i życiu świata.
Jak teologia drugiej połowy XX wieku, teologia czasów Josepha Ratzingera, mogła pominąć coraz powszechniej ujawniany skandal wykorzystywania seksualnego i ukrywania tegoż w Kościele? Mimo że II Sobór Watykański (1962-1965) podkreślił znaczenie odczytywania „znaków czasu”, nie zobaczono znaku czasu w osobach krzywdzonych? To był i jest znak czasu i wezwanie dla Kościoła, i byłby nawet, gdyby te zbrodnie nie dokonywały się poprzez księży, zakonnice, zakonników. Kościół wypowiadał się i wypowiada często bardzo stanowczo w kwestiach bezpośrednio niedotyczących działań osób związanych z nim przez struktury władzy, uważa to wręcz za swój moralny obowiązek, by obejmować refleksją teologiczną i nauczać w sprawach związanych z różnorodnymi aspektami życia człowieka i społeczeństwa. Gdzie była zatem teologia pokrzywdzonych? Gdzie teologia poszukiwania prawdy w archiwach naszych parafii, diecezji i zakonów? Czy na wydziałach teologicznych ani w seminariach nie dostrzeżono, że potrzebna jest nam nie tylko „teologia po Auschwitz”, ale i „teologia po gwałtach”?
Podczas gdy na niemieckich wydziałach teologicznych dyskutowano to, czy można i jeśli tak, to jak można, mówić o Bogu po doświadczeniach totalitaryzmów i Zagłady, czy dyskutowano o tym, jak można mówić o Kościele, kiedy jego wizytówkę stanowią osoby, które przyzwalały na przemoc seksualną i emocjonalną względem „braci najmniejszych”? Jak można w tym Kościele mówić o Bogu? Mam nadzieję, że się mylę i że po prostu nie dotarły do mnie ślady takiej refleksji – polemika na ten temat ogromnie mnie ucieszy. Tymczasem, nie znając żadnej akademickiej „teologii po gwałtach”, chciałabym zarysować kilka spośród wielu pytań teologiczno-fundamentalnych, które mogłyby wejść w obszar jej zainteresowania.
Pytania, które trzeba zadać
Jak praktyka życia kościelnego może przyczyniać się do występowania przypadków przemocy seksualnej, zwłaszcza względem osób nieletnich i zależnych? To pytanie bywa zadawane w kontekście praktyczno-prawnym, ja chciałabym rozciągnąć je jednak na teologię. O ile rozmawia się – choć moim zdaniem zbyt cicho – o możliwości wprowadzenia rozwiązań, jakie przyjęto na przykład w Kościele Anglii – zaniechania indywidualnej spowiedzi usznej dzieci i o różnych zmianach w praktycznej formie sprawowania duszpasterstwa, na przykład przez większy udział świeckich kobiet jako liderek grup, o tyle nie widzę dyskusji o podstawach teologicznych, z których te problemy do rozwiązania wynikają.
Praktyka sprawowania sakramentów, a nawet ich określona liczba i forma, nie wynikają bezpośrednio z Objawienia, ale stanowią wynik wielowiekowego namysłu nad Objawieniem i potrzebami oraz możliwościami Kościoła, domknięty mniej więcej w czasie reakcji na reformę protestancką – upraszczając, można ich ostateczną kodyfikację przypisać reformie trydenckiej. Podobnie związane z nimi wymogi, które do dziś pozostają niezweryfikowane. Tymczasem wiemy już znacznie więcej zarówno o tym, jak przedstawiciele Kościoła (nie) radzą sobie z indywidualną opieką duszpasterską i jak od wieków, jeszcze przed Trydentem, zdarza się wykorzystywanie sakramentów do osiągania różnych korzyści. W średniowieczu możliwość zakazania przez papieża czy biskupa miejsca sprawowania sakramentów i kultu na danym terenie poprzez interdykt stanowiła często narzędzie polityczne, sposób wpływu na księcia czy króla – kosztem życia religijnego wszystkich jego poddanych, czasem przez miesiące, czasem lata. Kościół podkreślający wagę i potrzebę sakramentów nie wahał się ich odbierać, kiedy chciał wywrzeć wpływ polityczny – myślę, że ciągle jeszcze za mało wniosków wyciągnęliśmy z tej historii. Obecnie sakrament święceń zbyt często służył do pozyskiwania zaufania ofiar, kontrolowania ich czy wykorzystywania także w związku ze sprawowaniem innych sakramentów – zwłaszcza spowiedzi. Sakra biskupia zbyt często służyła do podtrzymywania podobnych do mafii układów w życiu diecezji, w których bliskość z biskupem zapewniała bezkarność, a posłuszeństwo wykorzystywano do zamykania ust osobom upominającym się o sprawiedliwość.
Nie możemy dłużej patrzeć na to jak na jednostkowe przypadki! Dlatego musimy pytać, co w strukturze działania Kościoła – także po stronie teologii – może przyczyniać się czy to do zbrodni, czy przynajmniej do zaniedbań. Stąd moje bolesne i śmiałe pytanie: czy ciągle obecna w oficjalnym nauczaniu Kościoła doktryna o konieczności przynależności do Kościoła dla zbawienia (nawet jeśli reinterpretowana na różne sposoby) nie stanowi karty przetargowej, która pozwoli zatuszować czy unieważnić dowolne zło, w imię „troski o dusze wiernych”? Czy ci, którzy przymykali oczu na zło, aby uniknąć „zgorszenia” i tego, że zmalałaby na przykład liczba kandydatów do święceń, nie kierowali się właśnie lękiem przed tym, że obniżenie autorytetu Kościoła może skutkować odejściem wiernych od niego, a co za tym idzie – w ich przekonaniu – śmiercią wieczną? Czy przyzwoici i pobożni biskupi, księża, katechetki i katecheci nie włączali całych struktur zaprzeczania i unieważniania tylko po to, by chronić wiernych przez grzechem śmiertelnym, jakim miałoby być opuszczenie Kościoła?
Jakie konsekwencje ma wiara w to, że niezależnie od stanu duszy i postępowania szafarza sakramenty działają mocą samego aktu „ex opere operato”, a zatem nie ma co zatrzymywać się nad tym, jak postępuje dany ksiądz? Czy ta zasada, mająca chronić Kościół przed nieustanną lustracją sumień własnych i cudzych w imię możliwości dostępu do „rzeczy świętych”, powinna być podkreślana bardziej niż społeczny wymiar zbawienia i na przykład wezwanie Jezusa, by jeśli zawiniło się względem brata, odłożyć składanie ofiary i najpierw się z nim pojednać? Czy ciągłość sprawowania sakramentów na skalę masową jest wartością większą niż przywracanie sprawiedliwości?
Wydaje się, że na to pytanie będzie wciąż padała odpowiedź pozytywna, jeśli Kościół ciągle będzie nauczać o możliwości skazania się na śmierć wieczną poprzez brak udziału w sakramentach. Jak długo przedstawia się piekło, czyli wieczne cierpienie, wieczne bycie z dala od Boga, jako realną możliwość, która czeka nawet za brak udziału w niedzielnej mszy – tak długo trudno wziąć się za poważną reformę naszego rozumienia szafowania sakramentami, władzy w Kościele, wspólnoty.
To tylko kilka, bardzo prosto zarysowanych pytań fundamentalnych, które według mnie wynikają ze znaku czasu, jakim jest rosnąca świadomość powszechnej, nie tylko indywidualnej, odpowiedzialności osób pełniących w Kościele władzę, za przemoc seksualną i emocjonalną względem ogromnej liczby osób. Czy mamy odwagę zwrócić się ku nim, zamiast pytać, co w którym dokładnie momencie powiedział czy napisał pojedynczy duchowny, nawet jeśli był biskupem Rzymu?
Odpowiedzialność, także indywidualna, to nie tylko „przepraszam”. To także wspólnotowe szukanie możliwości naprawy sytuacji, nie tylko w skali indywidualnej. Czy mamy odwagę zmierzyć się z tym, że utrzymywanie teologicznego status quo w obliczu zniszczonego życia – także życia religijnego – poszczególnych osób, ale i ich rodzin czy wspólnot, nie przypomina Królestwa Bożego, o jakim mówił Jezus – Królestwa, które nie polega na stałości i trzymaniu się tego, co znamy, ale na sianiu i obumieraniu ziarna, aby mogło wyrosnąć i przynieść plon? Czy mamy odwagę spotkać się z Tym, który mówi, że jest w każdej skrzywdzonej osobie, i razem z Nim przywracać sprawiedliwość?