Bycie osobą transpłciową w Polsce nie jest łatwe. Ciągłe mierzenie się z dyskryminacją, skomplikowana procedura korekty płci, konieczność pozwania własnych rodziców, kiedy chcemy zmienić oznaczenie płci w dokumentach. Nie inaczej wygląda to, gdy chcemy zacząć studia. Sytuacja transpłciowych studentów jest różna na różnych uczelniach. Na przykład na Uniwersytecie Jagiellońskim czy warszawskim ASP funkcjonują nakładki na dane, dzięki czemu osoby studenckie funkcjonują pod swoim imieniem na zajęciach online, w adresie mailowym i na listach obecności. A na innych uczelniach zmuszone są do posługiwania się deadname’em – dawnym imieniem, które nie odpowiada ich tożsamości. To znacznie ogranicza nasz wybór kierunku studiów i uczelni, na jakiej studiujemy. Jeśli zależy nam na byciu traktowanym z szacunkiem i możliwości używania właściwych danych, nasz wybór znacznie się zawęża.
I to jest dla mnie strasznie przykre – że moi cispłciowi rówieśnicy mogli po prostu wybrać sobie uczelnię. Blisko domu, z wymarzonym kierunkiem czy spełniającą jakiekolwiek inne wymagania. Osoby transpłciowe przed wyborem uczelni muszą zrobić research, zapytać o podejście do transpłciowych studentów. Pójście na dowolną uczelnię może skończyć się doświadczaniem transfobii. A mógłbym też podać inne przykłady: z pracy, życia towarzyskiego, imprez rodzinnych. Mam poczucie, że wchodzenie w każdą nową sytuację wymaga jakiegoś rozeznania – inaczej możemy się spotkać z przemocą.
Imię i deadname
Jestem osobą studiującą na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie i osobą otwarcie transpłciową. To mój czwarty rok i przez pierwsze trzy lata władze uczelni zapewniały mi minimum, jakiego potrzebuję, by studiować w miarę komfortowo. Korzystałem ze specjalnej nakładki na dane, dzięki czemu na Teamsach i w mailu widniało moje używane imię. Wykładowcom i innym osobom studiującym wyświetlałem się w każdym miejscu jako „Ali Kopacz”.
To nie było idealne rozwiązanie – na legitymacji czy w systemie Wirtualnej Uczelni dalej widniał mój deadname – ale były to warunki, w których mogłem skupić swoje siły na studiowaniu, a nie walce o godne traktowanie. Nie musiałem wkładać dodatkowego wysiłku w pisanie maili czy podchodzenie do wykładowców po zajęciach, by powiedzieć im, jak mają się do mnie zwracać.
Aby uzyskać nakładkę, musiałem napisać maila do Biura ds. Osób z Niepełnosprawnościami (BON-u). Następnie w trakcie spotkania trzeba było „udowodnić”, że jestem osobą transpłciową i potrzebuję zmiany danych w systemie. Wcześniej poza dokumentami od lekarzy istniała również opcja rozmowy z psychologiem uczelnianym. Szybko jednak została zlikwidowana – tłumaczono mi, że muszą mieć „podkładkę” do każdej takiej zmiany. Akceptowano jedynie dokumenty od lekarzy lub psychologów spoza uczelni.
Na drugim roku, gdy wnioskowałem o zmianę, potrzebowałem jedynie tranzycji społecznej – używania mojego imienia i zaimków i traktowania mnie zgodnie z moją tożsamością płciową. Nie posiadałem więc żadnych dokumentów, które mogłyby tę tożsamość potwierdzić. Umówiłem się na wizytę u mojego ówczesnego psychiatry, by poprosić o wystawienie zaświadczenia potwierdzającego, że zmiana imienia w uczelnianym systemie wpłynie pozytywnie na moje zdrowie psychiczne i jakość funkcjonowania na uczelni. Ale co, gdyby nie było mnie stać na dodatkową wizytę? Przecież dla wielu osób wydanie tych dwustu złotych to ogromny koszt. Te wymagania uniemożliwiają bądź znacznie wydłużają czas oczekiwania na zmianę, która dla wielu osób jest początkiem normalnego studiowania.
Sytuacja zmieniła się drastycznie w tym roku akademickim. Nowym osobom, które zdecydowały się na studia na Uniwersytecie Pedagogicznym, zaczęto odmawiać zmiany danych w systemie, co dotąd nigdy się nie zdarzyło. Osoby pracujące w BON-ie tłumaczyły, że mogą się zgodzić tylko w przypadku przedstawienia dokumentów sądowych potwierdzających zmianę – nie jest to więc już żadne „udogodnienie”, a po prostu respektowanie prawa. Mimo tych zmian na stronie biura dalej widnieje informacja, że BON wspiera transpłciowych studentów w procesie adaptacji.
Nowi studenci znaleźli się w potrzasku – mogli albo zrezygnować ze studiów, albo studiować bez żadnej gwarancji, że zostaną potraktowani z szacunkiem. Pozostawaliby na łasce wykładowców, ze świadomością, że reszta rocznika najpewniej pozna ich deadname. Było to dla mnie osobiście bardzo trudne, bo poza tym, że studiuję, jestem też rozpoznawalną osobą aktywistyczną. Wielokrotnie pytano mnie, w jaki sposób traktowani są transpłciowi studenci na mojej uczelni. Opowiadałem więc o nakładkach i procesie ich uzyskania, tłumacząc, że nie jest idealnie, ale jest też do przeżycia. Czytając posty osób, które spanikowane szukały jakichś rozwiązań, widziałem też takie, które decyzję o wyborze uczelni podejmowały między innymi po rozmowach ze mną. Mimo że nie zrobiłem nic źle, to czułem się winny. Jakbym zapędził innych ludzi w pułapkę bez wyjścia.
Obserwowałem, jak kolejne osoby otrzymują odmowy, a jednocześnie codziennie odświeżałem własnego maila i konto na Teamsach. Zastanawiałem się, czy zobaczę tam swoje imię, czy już deadname. Bo władze uczelni nigdy nie poruszyły sprawy publicznie. Nie pojawiła się informacja o nowych warunkach zmiany danych w systemie ani o tym, co czeka osoby, które z nakładki już korzystały. Wszyscy więc siedzieliśmy jak na szpilkach, czekając na najgorsze.
I któregoś dnia, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, na porannych zajęciach powitały nas nasze deadname’y. Tak po prostu, bez żadnego uprzedzenia. To było strasznie upokarzające, musieć nagle tłumaczyć wykładowcom, co się stało. Jakbyśmy obudzili się w koszmarnym śnie.
Zagłuszany protest
Sytuacja na Uniwersytecie Pedagogicznym jest świetnym przykładem tego, jak transfobia polityków realnie wpływa na nasze życia. Uczelnia udostępniła nakładkę dwa lata temu; wiele osób studenckich tego wyczekiwało. O tym kroku w stronę transpłciowej społeczności – dużym kroku z perspektywy zainteresowanych – poinformowała na Facebooku ówczesna pełnomocniczka rektora ds. równego traktowania, a pod stanowiskiem podpisali się też przewodniczący rektorskiej komisji ds. równego traktowania i przewodnicząca samorządu studentów. Pisała też o tym „Gazeta Wyborcza”. Niestety dwa dni po materiale na ten temat rektor Uniwersytetu Pedagogicznego, profesor Piotr Borek, odwołał pełnomocniczkę ze stanowiska. Zmianie uległ też skład rektorskiej komisji ds. równego traktowania – nie ma w niej już osób podpisanych pod wspomnianym stanowiskiem. Jeśli się chwilę poszuka, można znaleźć informacje, że część z nowo mianowanych osób jest lub była związana z partią rządzącą albo prezentuje poglądy zgodne z jej linią. Na przykład Jan Franczyk został w 2014 roku wybrany do Rady Miasta Krakowa z ramienia PiS-u.
Te wydarzenia nie przeszły bez echa – zorganizowaliśmy protest pod budynkiem uczelni. Okazało się jednak, że zbieramy się pod pustym budynkiem – dzień protestu ogłoszono dniem wolnym od zajęć. Zastanawialiśmy się, czy ta decyzja nie była podyktowana chęcią uciszenia naszego protestu. „Gazeta Wyborcza” wysłała do biura prasowego uczelni zapytanie o powód rezygnacji z zajęć, niestety nie dostała odpowiedzi.
Gdy pojawialiśmy się pod uczelnią, przywitały nas prowizoryczne blokady placu przed głównym wejściem. Były to pachołki połączone taśmą. Kiedy stanęliśmy przed budynkiem, panowie pracujący pod uczelnią włączyli kosiarki i dmuchawy. Wyłączyli je, gdy zorientowali się, że nic nie mówimy. Prace wznowiono, kiedy pojawiło się nagłośnienie, a my oficjalnie otworzyliśmy zgromadzenie. Udało nam się wyłapać, jak panowie mówią między sobą, że trzeba kosić jak najbliżej, by nas zagłuszyć. Gdy skończyła im się trawa, zaczęli kosić chodnik i zdmuchiwać liście z drzew.
Studiując na Uniwersytecie Pedagogicznym, czuję się jak osoba drugiej kategorii. Władze uczelni nie tylko ignorują mój głos, ale też aktywnie go zagłuszają – także w sposób dosłowny, dźwiękami dmuchaw i kosiarek. Jako transpłciowi studenci wystosowaliśmy pismo do władz uczelni, by łaskawie pozwolono nam funkcjonować pod używanymi dotąd danymi. Poinformowano nas, że nie ma podstaw prawnych, by uwzględnić nasze żądania. Czy w związku z tym inne uczelnie – na przykład Uniwersytet Jagielloński – łamią prawo? Czy Uniwersytet Pedagogiczny w takim razie do zeszłego roku akademickiego również to prawo łamał? Jakie ustawy zakazują zmian danych w wewnątrzuczelnianym systemie? Tego niestety się nie dowiedzieliśmy.
W odpowiedzi na nasze pismo władze uczelni twierdzą, że szanują godność każdej osoby studiującej, bez względu na przekonania, rasę, płeć czy religię. Jako dowód na brak transfobii podają to, że podobno studiuję i rozwijam swoje zainteresowania na uczelni bez przeszkód. Szkoda, że uniwersytet nie reagował, gdy moja wykładowczyni nie chciała wpisać mi zaliczenia z przedmiotu, mimo że spełniłem wszystkie warunki. Ostatecznie otrzymałem zaliczenie dopiero wtedy, gdy wysłałem maila z dowodami na uczestnictwo w każdych zajęciach, które wtedy odbywały się w formie zdalnej. W odpowiedzi profesorka poinformowała mnie, iż obawia się, że wpisując mi zaliczenie, „przyczynia się do kryzysu polskiej psychologii”.
Uczelnia rzeczywiście powinna być dla mnie miejscem nauki i rozwijania zainteresowań. A ja oprócz stresu związanego z sesją czy kolokwiami przeżywam ciągły niepokój o to, czy zostanę potraktowany z szacunkiem. Ten lęk zajmuje mi w głowie bardzo dużo przestrzeni, którą inni mogą przeznaczyć na naukę. Każdy początek semestru wiąże się dla mnie z ogromnym napięciem – muszę podchodzić do wszystkich wykładowców, by powiedzieć, że jestem osobą transpłciową i niebinarną (czyli moja tożsamość płciowa nie zgadza się z tą przypisaną przy urodzeniu, nie mieści się też w binarnych ramach „kobieta–mężczyzna”) i prosiłbym o używanie imienia „Ali” i męskich zaimków. I liczę się z tym, że odpowiedzi mogą być różne – w końcu są wykłady, na których słyszałem, że „transseksualiści chcą podawać pięciolatkom hormony”. A potem przed każdymi zajęciami modlę się, żeby prowadzący faktycznie zapamiętali to, co mówiłem, i żebym nie musiał zwracać im uwagi. Bo też nie zawsze mam siłę, by przerwać i powiedzieć, że używają złych form.
Zmiana moich danych na przykład na liście obecności jest też ułatwieniem dla osób, które prowadzą zajęcia. Bo naprawdę rozumiem, że mają mnóstwo studentów i mogą w natłoku obowiązków zapomnieć, jak miały się do mnie zwracać. Takie sprawy powinny być rozwiązane odgórnie, przez władze uczelni, a nie zależeć od dobrej woli i pamięci wykładowców.
Ja i tak uważam, że mi się poszczęściło. Na psychologii większość osób jest do mnie nastawiona pozytywnie i ze strony innych studentów raczej nie zdarza się misgendering. Ale nie wszyscy będą mieli tyle szczęścia. Co, jeśli ktoś studiuje na kierunku, który gromadzi bardziej konserwatywne osoby? Dlaczego to, czy w trakcie studiów będziemy czuć się bezpiecznie, zależy tylko od przypadku i dobrej woli ludzi dookoła nas?
Nie tylko Uniwersytet Pedagogiczny
Na Uniwersytecie Pedagogicznym bardzo widoczna jest systemowa transfobia – władze uczelni uniemożliwiają nam funkcjonowanie pod używanymi danymi, nie dbają o bezpieczeństwo osób studiujących i narażają nas na naukę w ciągłej dysforii. Ale na uczelniach, na których wprowadzono choćby drobne „udogodnienia” dla osób transpłciowych, często nie jest dużo lepiej. Na Uniwersytecie Jagiellońskim na przykład studenci spotykają się z transfobicznymi pracownikami i mimo apelów nikt nie wyciąga wobec takich osób konsekwencji.
Na Uniwersytecie Jagiellońskim jedną z tych osób jest Łucja Dzidek, której słowa Konrad Siemaszko, prawnik z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, określił jako „podręcznikowe przykłady mowy nienawiści”. Kiedy była jeszcze doktorantką UJ, stwierdziła między innymi, że „krzyżowanie się z rasami, które nie wykształciły cywilizacji równie wysokiej co europejska” i „które najpóźniej wyszły ze środkowej Afryki” powinno być zakazane. Homoseksualność nazwała zboczeniem i postulowała zakaz seksu jednopłciowego. Według niej seks powinien być prawnie dozwolony tylko w małżeństwie, a w końcu osoby tej samej płci nie mogą zawrzeć małżeństwa. Sama z dumą określiła siebie transfobką, ponieważ jak twierdzi, „tak nazywa się dzisiaj sceptyków i racjonalistów”.
Łucji Dzidek zostało wytoczone postępowanie dyscyplinarne, które dosyć szybko umorzono. W uzasadnieniu możemy przeczytać: „Jeśli doktorantka wyraża swoją opinię, że jest przeciwna mieszaniu się ras i propagowaniu związków międzyrasowych to jednak swoich słów nie kieruje do określonych osób”. Według uzasadnienia „w toku swoich wyjaśnień Łucja Dzidek podkreśliła, że nie zamierzała nigdy nikogo obrazić, a co najwyżej użyła nieodpowiednich słów”. Mniej więcej w tym samym czasie przed komisją dyscyplinarną stanął student UJ Franek Vetulani, który w trakcie protestu pod Collegium Novum nazwał rektora „reakcyjnym bucem”. Podczas przesłuchania wyjaśniającego deklarował, że nie miał na celu obrażenia rektora, a jedynie skomentowanie jego zachowania – przywrócenia wykładu pracującej na UJ Magdaleny Grzyb, który został wcześniej odwołany z powodu protestów przeciw jej transfobicznym wypowiedziom. Jednak deklaracja Franka nie była podstawą, by postępowanie przeciwko niemu umorzyć. Jak widać, mamy równych i równiejszych: doktorantki bądź pracownicy uczelni mogą prezentować i wygłaszać transfobiczne poglądy – na przykład takie, że „niebinarność i teoria queer to utrwalanie seksistowskiego myślenia o płci”, a „wyznawcy tego konceptu w istocie niczym się nie różnią od młodych prawniczek z Ordo Iuris”. Natomiast studenci nie mogą się bronić. Próby wyciągnięcia konsekwencji wobec osób głoszących wspomniane poglądy kończą się fiaskiem, a otwarty sprzeciw czy mocne słowa – karami dla nas.
Krótko po umorzeniu postępowania dyscyplinarnego, 30 stycznia 2022 roku, Łucja Dzidek napisała o mnie w usuniętym już poście na Facebooku. Nazwała mnie „niebinarnym aktywiszczem” i poinformowała, że ze względu na „stężenie wulgaryzmów na metr kwadratowy” wysłała moje wypowiedzi do wszystkich pracowników instytutu, dziekana wydziału, prorektora do spraw studenckich i rektora. Ostatecznie nie wszczęto wobec mnie postępowania dyscyplinarnego, ale po tym i innych wpisach zacząłem dostawać dużo hejterskich wiadomości, w tym gróźb śmierci. Nagłaśnianie poglądów Łucji Dzidek wiązało się więc dla mnie z bardzo realnym kosztem psychologicznym.
Ale problem nie dotyczy tylko studentów. W zeszłym roku rzecznik prasowy Instytutu Psychologii UJ Samuel Nowak napisał na swoim prywatnym Twitterze: „Płód nie jest człowiekiem, więc who cares? Mogą nawet robić z płodów farsz do pierożków, co za różnica?”. Wiadomo, nie jest to najmądrzejsza czy godna pochwały wypowiedź, ale zastanawia mnie: skoro Samuel Nowak stracił stanowisko rzecznika, a uczelnia oficjalnie odcięła się od jego wypowiedzi, to dlaczego Łucja Dzidek nie została nawet upomniana? Czyżby otwarta homofobia, rasizm i transfobia były na UJ akceptowane w przeciwieństwie do odmiennego poglądu na aborcję czy moment początku życia ludzkiego? Dlaczego mamy tutaj równych i równiejszych?
Chciałbym, aby polskie uczelnie zrozumiały, że osoby transpłciowe i niebinarne studiowały, studiują i będą studiować. Że uczelnia ma obowiązek zapewnić nam możliwość studiowania w atmosferze bezpieczeństwa i uznać naszą tożsamość płciową. Aby władze uczelni potrafiły reagować na przemoc i dyskryminację, nie tylko ze strony innych studentów, ale także (a może przede wszystkim) ze strony osób pracujących na uczelni. Aby przyjęły, że uczelnia może, a nawet powinna być miejscem debat i dyskusji, ale ich przedmiotem nigdy nie powinno być nasze prawo do bezpiecznego studiowania i życia w zgodzie ze sobą. Bo to jest to, z czym, z mojego doświadczenia, często spotykamy się ze strony transfobicznych pracowników akademickich.
Osoby takie jak Łucja Dzidek czy feministki wykluczające z feminizmu osoby trans (z angielskiego „TERF”, trans-exclusionary radical feminists) z dumą mówią o swojej transfobicznej działalności, uznając ją jako świadectwo racjonalizmu i krytycznego myślenia. Podważają nasze doświadczenia i tożsamość. Na Uniwersytecie Warszawskim Katarzyna Szumlewicz w dalszym ciągu wykłada „etykę współczesności” czy „teorie feminizmu”, jednocześnie opowiadając w tak wpływowych mediach jak „Gazeta Wyborcza” bądź Onet o transpłciowych kobietach jako „biologicznych mężczyznach”, o „walce przeciw kobietom” i „prześladowaniu feministek” przez „głęboko zaburzone jednostki”, o „zawikłanej religii woke” będącej „religią samozwańczych ofiar” czy o „przebieraniu się za różne ruchy emancypacyjne”. Na poczytnym blogu To Tylko Teoria mówi o „ideologii łołk”, którą wyznają „agresywne jednostki, kreujące się na «ofiary»”, a równocześnie „często osoby z wyższej klasy średniej lub ich młode-dorosłe dzieci. Ludzie bardzo uprzywilejowani”. (W rzeczywistości wiele osób niebinarnych lub transpłciowych żyje w bardzo złych warunkach materialnych – na przykład dlatego, że część rodziców wyrzuca takie dzieci z domów, a wizyty lekarskie, zakup hormonów czy operacje takie jak mastektomia są bardzo drogie i pochłaniają ogromną część naszych budżetów lub wręcz zmuszają do szukania wsparcia w internecie). Jak mają się czuć te osoby studiujące w Polsce, które nie tylko mierzą się z dyskryminacją i stresem mniejszościowym w życiu codziennym, ale też widzą kompletny brak reakcji uczelni na takie wypowiedzi? Szczególnie wtedy, gdy protesty samych studentów są aktywnie zagłuszane lub wręcz karane?
I takie to są realia – dyskryminacja na uczelniach przechodzi bez większego echa czy konsekwencji. Mając świadomość tych wszystkich rzeczy, wiem, że nie mogę poczuć się bezpiecznie. Bo i na uczelniach, i na co dzień – niewiele jest osób, które będą chciały coś z tą wszechobecną systemową przemocą zrobić.