Tekst powstał w ramach projektu naukowego COPOCS (Wyzwania, możliwości i perspektywy sponsoringu społecznościowego – analiza wielodyscyplinarna, wielometodowa i wieloperspektywna), realizowanego na Wydziale Socjologii UW i finansowanego przez Narodowe Centrum Nauki (grant OPUS nr 2021/41/B/HS5/04071).
Zapraszamy do odwiedzenia strony internetowej projektu: https://copocsproject.eu/
Imiona bohaterów tekstu zostały zmienione.
Jak to się stało, że postanowiliście się zaangażować we wsparcie rodziny z Syrii?
Krzysztof: Zaczęło się jak z opowieści. Nasz znajomy, Antek, już wcześniej miał kontakt z tą rodziną. Dowiedziałem się od niego, że są w dramatycznie trudnej sytuacji i bez wsparcia od innych będą zmuszeni do powrotu do Syrii. I że właśnie spotkał kilkuletnią Danię, najstarszą dziewczynkę, przerażoną perspektywą wyjazdu. Myśmy stanęli wprost przed wyborem: albo im pomożemy, albo nie zrobimy nic i będzie nam się śniło po nocach, że oni już nie żyją. Masz wybór: albo budzisz się z przerażeniem w nocy, albo zastępujesz ojca.
Ania: Antek zadzwonił z informacją, że trzeba im teraz pomóc. Pomóc, to wiadomo. Trzeba się przede wszystkim zorientować, czy oni mają jakieś pieniądze. Krzysiek zorganizował ponad dwudziestoosobową grupę bliskich znajomych, którzy do dziś wspierają ich finansowo. Na początku powiedzieliśmy sobie, że to jest próba. I że po czterech miesiącach powiemy, czy w ogóle damy radę. Przy czym chodziło głównie o pieniądze, bo było wiadomo, że inne rzeczy ogarniemy: nie mamy wnuków, nie mamy dużych obciążeń. Już po dwóch miesiącach Krzysiek im powiedział, że pomagamy i staramy się, żeby mogli zostać w Polsce.
To nie pierwszy raz, jak angażujecie się społecznie na rzecz innych. Jaki wpływ na wasze obecne zaangażowanie mają wcześniejsze doświadczenia?
K: Wiele naszych dotychczasowych doświadczeń bardzo nam pomogło. Mamy na przykład dalekich znajomych, wielodzietną rodzinę, której ojciec stracił pracę podczas pandemii. Pewnego dnia spotkałem jego żonę i na moje pytanie, jak sobie radzą, powiedziała, że strasznie. Obdzwoniłem znajomych, przedstawiając w skrócie tę sytuację i zaproponowałem zrzutkę po sto złotych. Odpowiedzieli niemal natychmiast: „kiedy wreszcie podasz konto, bo moje sto złotych się denerwuje”. Dodatkowo jedna osoba przekazała nieużywany przez siebie, a niezbędny tej rodzinie sprzęt, umożliwiający włączenie dzieci do wirtualnej klasy. Błyskawiczny telefon, szybka pomoc. Mało kosztów, praktycznie żadnych, a efekt wyraźny. To niewątpliwie nam dodało inspiracji i odwagi do działania. To był realny przykład, że można coś zrobić.
Poza tą sytuacją angażowałem się w różne działania społeczne, skutecznie i na dużą skalę. Byłem uczestnikiem opozycji. Zaczynało się podobnie jak tu. Przez dwa lata byli wariaci, którzy to ciągnęli. Ale potem wyszło coś znakomicie zorganizowanego. Więc ja, w odróżnieniu od ludzi, którzy mówią, że nic się nie da zrobić, wiem, że da się zrobić mnóstwo. Tylko że najpierw wariaci muszą różne rzeczy próbować robić. W opozycji działaliśmy, bo nas obchodziła akcja pomocy i obchodzili nieszczęśliwi ludzie. Ale bardzo szybko zrozumieliśmy, że to jest jednocześnie bardzo ważne działanie społeczne. Tu jest podobnie. Robimy coś ze względu na tę konkretną rodzinę. Ale w moim przekonaniu jest tak: o ile w czasach mojej młodości najważniejszą rzeczą była samoorganizacja społeczna, tak dzisiaj najważniejszą rzeczą jest to, żeby ludzie nauczyli się solidarności. Przykładem tego, jak to powinno wyglądać, jest to, co było zrobione w koncertowy sposób: czyli jak Polacy potraktowali Ukraińców po najeździe Rosji.
Innym ważnym doświadczeniem było to, że dwa lata wcześniej przez rok wspieraliśmy fantastyczne stowarzyszenie, w którym pracowała Ania. To było schronienie dla ofiar przemocy. Wciągnęliśmy też znajomych, którzy w istotnym stopniu to finansowali i niektórzy potem włączyli się w pomoc syryjskiej rodzinie.
A: Krzysiek uważa, że to jest powtórzenie schematu ze stowarzyszenia. W pierwszej kolejności zapewnienie poczucia bezpieczeństwa. W ich przypadku to jest to przede wszystkim bezpieczeństwo finansowe, żeby po prostu mieli co jeść. Ale także bezpieczeństwo emocjonalne. Oni rzeczywiście wiedzą, że z różnymi problemami mogą się do nas zwrócić, bo im tego wsparcia udzielimy. I widzą, że przy naszej pomocy zaczynają ruszać z miejsca rzeczy, które przez lata nie ruszały.
Ja byłam pracownikiem socjalnym. Miałam bardzo podobne doświadczenia. Nie trzeba na to wielkiej głowy, ale dokładnie wiem, jakie dziedziny muszą być ogarnięte, w jaki sposób, od czego zaczynać. To są doświadczenia pracownika socjalnego, który najpierw godzi się na to, że on i cała instytucja będzie buforem między osobą, której się pomaga, a całym światem. Bo ten, któremu pomagamy, przejściowo potrzebuje takiego buforu ze względu na wcześniejsze doświadczenia przemocy czy długotrwałej izolacji. A potem razem z tą osobą rozpisujemy wszystko, co jest do zrobienia. Na kolejne dziedziny i kroki. Dokładnie to samo było w mojej pracy.
Jak wasze życie zmieniło się od czasu, kiedy postanowiliście wspierać rodzinę z Syrii?
K: Niewątpliwie mam poczucie, że robię w życiu to, co powinienem. To wzmacnia moją tożsamość sprawczą. Źle, bo źle, ale robię to, co powinienem. Zawalam, bo zawalam, ale staram się działać. Wiąże się z tym absolutny brak czasu. Bez przerwy mamy poczucie, że nie robimy czegoś, co powinniśmy. Co jakiś czas mam jakąś eksplozję radości – gdy coś świetnie wyjdzie i się uda, gdy włączają się fajni ludzie, gdy ktoś to doceni. A przede wszystkim cieszą nas ich sukcesy. Na przykład, kiedy młodszy syn Hitan, Dżamil, uczeń pierwszej klasy szkoły podstawowej wygrał wybory na szefa samorządu wszystkich klas 1-3. Ale nie ukrywam, że jest to dla mnie nieustające źródło stresu – ponieważ pomiędzy tym, jak powinno być, a tym, jak jest, widzę przepaść.
A: Między sobą rozmawiamy głównie o tym. Kłócimy się bardzo, bo jednak mamy na to trochę inne spojrzenie. Myślę, że dla całej tej sprawy ważne jest, że robimy to razem. Zawsze chciałam robić coś razem z Krzyśkiem. W jesieni życia to się zrealizowało. I z tego jestem zadowolona.
Wasze działania i zaangażowanie są bardzo inspirujące, ale z pewnością wymagają dużego samozaparcia. Co was motywuje do pomocy?
K: Po pierwsze, jesteśmy z nimi bardzo zaprzyjaźnieni. W zasadzie traktujemy się wzajemnie jak rodzina. Drugi powód jest taki, że mamy do czynienia z sytuacją ekstremalną – albo nam się uda, albo będzie dramat. To realne poczucie odpowiedzialności. Jestem facetem, który robił w życiu różne rzeczy. Niektóre się udawały, inne nie. Kiedyś jedno moje przedsięwzięcie się zawaliło i w związku z tym różni ludzie zostali w trudnej sytuacji finansowej. Do dziś noszę ze sobą wyrzuty sumienia. Chciałbym mieć poczucie, że nie tylko złe rzeczy robiłem w życiu. To jest dla mnie bardzo ważna motywacja.
A: Moją główną motywacją jest chęć pomocy Krzyśkowi. Były takie momenty, że czułam się bohaterką, to było oczywiście przyjemne. Momenty, kiedy wiem, że oni mają takie poczucie, że jak źle by się nie działo, to my to ogarniemy. To, że są bezpieczni, daje mi satysfakcję. I mam poczucie, że nie wiem, co innego właściwie mogłabym robić.
K: Rzeczą, która nas wzmacnia, są pozytywne reakcje ludzi, którzy są dla nas ważni, którzy są dla nas autorytetami.
A: Mnie też bardzo motywuje uznanie znajomych. Tak naprawdę uważam, że powinno się tym chwalić, żeby ludzie widzieli, że ważne jest, że ktoś się tym zajmuje. Ale sama rzadko to robię, wstydzę się tym chwalić.
K: Jestem przekonany, że więcej bierzemy niż dajemy. W związku z tym to jest coś, co generalnie się opłaca. To też ogromna satysfakcja z kontaktu bezpośredniego. Może mamy inne relacje, równie ważne, ale ta jest jedną z najważniejszych relacji w naszym życiu. Przyjemnością jest też kontakt z różnymi ludźmi, którzy się w to wciągają. Bo to przyciąga fantastycznych ludzi.
A co was inspiruje?
K: To głupio zabrzmi, ale trudno: inspiruje mnie opowieść o miłosiernym Samarytaninie. Na pewno inspiruje mnie ksiądz Jan Zieja. A także Edmund Wnuk-Lipiński, który mówił o tym, na czym polega podmiotowość sprawcza – tam, gdzie możesz coś zrobić, rób. Tam, gdzie nie możesz – nie musisz. Więc ja nie chcę, nie mogę i nie muszę być politykiem, ale mogę być szarym człowiekiem, który na swój nieudolny sposób popełnia błędy, a inni mają z tego korzyść.
Inspiracją dla mnie są fantastyczne rzeczy, które robili Polacy po tym, jak Ukraińcy tu przyjechali. Wiedzieli, co należy zrobić w tym momencie. Ale uważam też, że zwykle Polacy nie wiedzą, co należy zrobić. Uważam, że nasz świat, czyli ta bogatsza Polska, wciąż nie wie o tym, że jej głównym problemem jest nierówność. My się akurat zajmujemy syryjską rodziną, ale równie solidarne może to być zajmowanie się ludźmi wykluczonymi komunikacyjnie na Podkarpaciu.
Jakie są największe wyzwania, z którymi się mierzycie?
K: Najtrudniejszy okazał się brak talentów organizacyjnych, bo jestem przekonany, że gdyby ktoś inny był na moim miejscu, to już by hulał cały zespół. Ja jestem teoretykiem organizacji, a nie praktykiem. To jest wciąż niepokonana bariera. Wiele niezbędnych rzeczy odbywa się dlatego, że ja bez przerwy za nimi biegam, a nie dlatego, że są dobrze zorganizowane z pomocą innych ludzi. Dzieci rosną, a z nimi rośnie ilość trudnych zadań. Bez lepszego zorganizowania możemy sobie nie dać rady. Gdyby nas nagle zabrakło, nie wiemy kto miałby to pociągnąć.
A: Ani Krzysiek, ani ja tak naprawdę dobrze nie ogarniamy całości zadań. A najbardziej nieogarnięte ciągle są kwestie finansowe. I tu zaczyna się problem, który cały czas nam towarzyszy – jakiegoś rodzaju wścibstwo. Na ile mamy prawo dopytywać się o źródła dochodów, o to kto, a przede wszystkim, ile ich dostarcza. Tak naprawdę uważam, że mamy do tego wścibstwa pełne prawo i jest to w ich interesie – bo jak zbieramy pieniądze, to musimy wiedzieć, ile brakuje. Ale jednocześnie nie mam odwagi o to zapytać. Są też pewne sprawy, w które chciałabym się wtrącić, a jednak się krępuję. W końcu Hitan jest dorosłą osobą, która z sukcesem wychowuje czworo dzieci.
Bardzo trudne jest także to, co nazywam „chodzeniem z gębą po kweście”. Mam problem, żeby zwracać się do kogoś o pomoc. Dla siebie czy dla kogoś innego. To wszystko spada na Krzyśka. Często jestem pytana, czy nasza praca może wywoływać jakąś społeczną zmianę. Chyba tylko taką, która wynika z niepowodzenia: wiele osób obserwuje nasze wysiłki. Jeżeli nam się nie uda, to pójdzie fama, że nawet takie zaangażowanie nie przyniosło efektów, więc nie warto próbować. Jeżeli Hitan pójdzie inną drogą, niż proponowana przez nas droga integracji, to obserwatorzy uznają, że „z nimi”, na przykład Arabami, Czeczenami, się nie da.
A co to znaczy, że się uda albo nie uda?
A: Uda, czyli że zostaną w Polsce. Deklarują się jednocześnie jako Polacy i Syryjczycy. Więc pozostanie w Polsce i uzyskanie jak najlepszego wykształcenia i znalezienie pożytecznej pracy będzie sukcesem.
K: Naszym celem jest integracja na wzór Marii Curie-Skłodowskiej, czyli bezpieczeństwo i rozwój. Nie musi być koniecznie Nobel. Ona sformułowała to mniej więcej takim zdaniem, że każdy jest do czegoś zdolny. Trzeba tylko ustalić, do czego, i to robić. To jest najważniejsze. Więc postępujemy według jej recepty – musimy odkryć, do czego się nadają i co chcą robić. I stanąć na głowie, żeby to robili. Więc naszym celem nie jest tylko „plan przetrwania”, ale rozwój potencjału. Decyzja o powzięciu tego celu spowodowała jednak nieustający dyskomfort, ponieważ z tak postawionego zadania wciąż się nie wywiązujemy. Ile byśmy się nie starali, wciąż nam się to nie udaje. Ale bardzo mi pomaga świadomość, że biegnę w maratonie, a nie w sprincie. W sprincie dawno bym przegrał, a w maratonie zawsze można się podciągnąć.
Co to jest według was dobre wsparcie?
K: My tego nie wiemy. Jesteśmy na etapie prób i błędów. Na pewno wiemy, że bardzo ważny jest komunikat: jesteś wart kochania. Wiemy także, że warto budować taki świat.
Nawet jeśli jeszcze nie wiecie, czym dokładnie jest „dobre wsparcie”, to być może możecie powiedzieć czego inni mogą nauczyć się na waszym przykładzie? Na co powinny zwracać uwagę lub czego powinny być świadome osoby wspierające innych?
K: Że jak się bierzesz za tego rodzaju rzeczy, to wszystko albo nic. Nie ma wyjść pośrednich. Ksiądz Zieja nauczał, że albo mówisz, jak święty Piotr o Chrystusie w godzinie próby: „nie znam tego człowieka”, albo jesteś chrześcijaninem – zajmujesz się ludźmi, którzy są w getcie, którzy potrzebują pomocy. W związku z tym nie przejmujesz się, że się będą z ciebie śmiali, że będziesz zawalała różne rzeczy – bo jest to dla ciebie tak ważna sprawa, że włazisz w nią z butami. Jest coś, czego się nauczyłem przy okazji działania w opozycji: jeśli jesteś jedyną osobą, która coś robi, to jesteś najlepsza na świecie, bo nie ma innych. Więc nie przejmuj się, że masz dwie lewe ręce. Popełniaj wszystkie błędy, bo nie ma innej drogi. Bo ci, którzy by ich nie popełnili, nie przyszli. To musi być też oparte na bezpośrednich relacjach. To muszą być więzi, czy to polsko-syryjskie czy polsko-ukraińskie. Żadnego nawracania. Tylko służba.
A: Jeśli ich nie znasz, to jest właściwie żadna robota. Te osobiste relacje są ważne. Osobom, które angażują się w podobny sposób, poradziłabym, żeby od razu szukali sojuszników, robili to w większej grupie. I żeby się jakoś tymi zadaniami podzielili. To wymaga zaangażowania mądrych ludzi, a mądrzy ludzie to tacy, którzy znają granice. Mam na myśli to gadanie o wędce i rybie. Strasznie go nie lubię, choć jest przydatne – powinni być w to zaangażowani ludzie, którzy w żadną stronę nie przesadzą z uczeniem ponoszenia konsekwencji tego, co się robi. Którzy potrafią zobaczyć, co ta osoba, której się pomaga, może, a czego nie może sama zrobić.
K: Kiedyś Michał Kulesza, jeden z twórców reformy samorządowej, powiedział mi, że jego doświadczenie jest takie, że jak coś robisz, to musi mieć to solidną podstawę organizacyjną. Nie muszą uczestniczyć w tym ludzie zatrudnieni, ale powinni to być ludzie, którzy za poszczególne rzeczy odpowiadają. I żeby nad tym przedsięwzięciem była kontrola. Ten cytat bez przerwy mi się przypomina w kontekście naszej syryjskiej rodziny.
Uwielbiam powiedzenie z Talmudu: „Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat”. Kto integruje jednego człowieka, integruje cały świat. To znaczy, że ilość rzeczy, w które musisz kompetentnie wchodzić i je rozwijać, jest gigantyczna. To jest w zasadzie nowy model organizacji. Musisz zidentyfikować i odpowiednio wcześnie znaleźć problem, rozłożyć go na elementy pierwsze. Wiedzieć, co musisz mieć, żeby osiągnąć efekt. Poszczególne części składowe też musisz rozkładać. I w tych różnych punktach węzłowych mieć człowieka, który to koordynuje. Który wie, co robić i ma ludzi, którzy to zrobią. Ale to do Hitan zawsze należy ostatnie zdanie, ona przytomnie czuwa nad wszystkim. I dlatego cały proces integracji powinien przechodzić przez nią. I ma on dwa końce: z jednej strony jest ryzyko wykorzenienia, z drugiej strony całkowitego wypadnięcia z integracji. Przykład: najstarsza córka, Dania, jest w wieku, w którym muzułmanki zakładają hidżab. Założenie chusty przez nastolatkę, doskonale zintegrowaną z polskimi rówieśnikami, nagle może uczynić ją jakiś sposób obcą. Wychowana w Syrii Hitan i wychowana w Polsce Dania muszą znaleźć wspólne rozwiązanie pozwalające zachować wierność najważniejszym zasadom wynikającym z religii i jednocześnie nieprzeszkadzające w głębokiej integracji. A przy tym my sami musimy uważać, żeby w tym kontekście nic im nie narzucać. Żadnego nawracania. Tylko służba.
Jestem przekonany, że bez silnej struktury padniemy. Ilość naszych zadań zdecydowanie przekracza nasze możliwości sensownego planowania. Powinien być ktoś, kto w każdej chwili wie dokładnie, co się dzieje w każdym elemencie projektu. I oprócz tego ma znakomitych doradców. Taką strukturę powinniśmy mieć, do takiej aspirujemy. Strukturę złożoną z przygotowanych ochotników, którzy odpowiadają za poszczególne odcinki, są w kontakcie ze znakomitymi fachowcami, którzy wiedzą, co i jak należy zrobić. Taka struktura jest adekwatna do zadań, które tutaj mamy.
I to wy jesteście tymi osobami, które nad tym panują?
K: Faktycznie tak. Chociaż Ania się odcina od czegoś takiego. Jedyną osobą, która się nie odcina od tego i jest dostępna 24 godziny na dobę, jestem ja. Mnie bardzo zależało na tym, żeby oni mieli przekonanie, że po prostu są warci kochania. Mam intuicyjne przekonanie, że to jest bardzo ważna robota, która często odbywa się kosztem niepanowania nad innymi rzeczami. Budujemy taką relację, w której oni wiedzą, że są dla nas strasznie ważni, a my jesteśmy ważni dla nich. A równocześnie wkładają wielki wysiłek w to, by wykorzystać wszyskie szanse, które im stwarzamy. I są w tym bardzo sprawni.
A: Oni też dbają o nas. Kiedy Krzysiek zachorował na COVID i izolowaliśmy go w jakimś mieszkaniu, przynosiłam mu pod drzwi lekarstwa czy testy. Hitan była tą chorobą Krzyśka bardzo przejęta, gotowała dla niego różne rzeczy. Także troszczą się o nas.
A czego wam brakuje, co mogłoby wam pomóc?
A: Jakiś rodzaj superwizji. Potrzebny jest ktoś doświadczony, kto będzie chociaż z grubsza wiedział, co się w takiej sytuacji robi. I potrafił wskazać błędy, mediował między mną a Krzyśkiem. Myślę, że to pewnie by pomogło nam w ogarnięciu całości.
Zawsze byliście zaangażowani społecznie, macie w tym ogromne doświadczenie. Czego nowego nauczyliście się w tej relacji?
K: Po pierwsze, ku mojemu ogromnemu zdumieniu, okazało się, że to się opłaca. Uczciwie mówię, że jestem wygrany. Dużo lepiej funkcjonuję, bo mnie to wszystko nakręca. Mimo, że jestem staruszkiem, że mam 75 lat. To jest być może największe zaskoczenie – że to, co się nam przydarzyło, to coś fajnego. Mamy szanse, które mogą się udać. Mogę żyć nadzieją, że pokonam zmory. Z pełnym przekonaniem mówię, że oni nam spadli z nieba, trafił nam się szczęśliwy los na loterii.
Po drugie nauczyliśmy się, że pewne rozwiązania, które udało się w mniejszej skali zastosować, działają. Wcześniej byliśmy ostrzegani, że ludzie mogą nie udźwignąć ciężaru wdzięczności. Kiedy mieliśmy okazję porozmawiać z Hitan przy wsparciu tłumaczki, powiedziała nam, jakim ciężarem jest dla niej ta pomoc. Odpowiedzieliśmy jej, że oddajemy coś, co dostaliśmy, a oni oddadzą to dalej. Wtedy zniknął ciężar wdzięczności. I ja też trochę to wykorzystuję. Mówię ludziom, którzy mnie wcześniej wspierali, że robiąc ważne i fajne rzeczy oddaję teraz to, co od nich dostałem.
Czego jeszcze się nauczyłem? Że w Polsce elementarne prawo potrafi być kompletnie niestosowane. Prawo, o którym nie wiedzą ci, którzy powinni je stosować. I – rzecz jasna – ci, których ono dotyczy.
Jakie społeczne zmiany można według was wprowadzać, angażując się w takie wsparcie, jak wy?
A: To, co robimy, nie jest żadnym dowodem, że można. Oczywiście poza tym, że fajnie jest, gdy ludzie patrzą – i widzą, że ktoś coś robi. I uważam, że tym się należy chwalić. Każdy dobry przykład jest dobry. Natomiast powodzenie nie może przynieść zmiany społecznej, bo to, co robimy, jest zbyt kosztowne finansowo i czasowo, żeby mogło być powielane, żeby mogło być wzorem.
K: W moim przekonaniu robimy absolutnie pierwsze kroczki w bardzo ważnym działaniu społecznym, jakim jest nauczenie się bycia jednostką zarządzającą od podstaw. Mam przekonanie, że to jest coś, co powinno być robione w skali społecznej. Każda innowacja społeczna zaczyna się od wariatów, którzy nie potrafią jej dobrze zorganizować, ale szalenie im zależy. Którzy popełnią wszystkie możliwe błędy i na nich się będą uczyli. A gdy coś zacznie z tego wychodzić, pojawią się organizatorzy. Oni będą potrafili zorganizować to tak, żeby miało ręce i nogi, broniło się finansowo. A potem już przyłączą się wszyscy.