Z diakon Haliną Radacz rozmawia Ignacy Dudkiewicz. Wywiad pochodzi z 32. numeru papierowego Magazynu „Kontakt” pod tytułem „Kobiety w Kościele”.
Jak powinienem zwracać się do kobiety będącej duchowną Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w Polsce?
Oficjalny tytuł brzmi po prostu „diakon”.
A nie diakonisa? Diakonka?
W naszym Kościele istnieją diakonaty, w których mieszkają siostry diakonisy. Składają śluby czystości, a ich zadaniem jest służba bliźniemu – praca w szpitalach, domach opieki, sierocińcach. Jest to więc inna funkcja niż osoby duchownej.
Czyli jednak forma męska?
Tak. Czasami ktoś używa formy „diakonka”, ale mi akurat ona źle brzmi. Ludzie mają z tym kłopot. Dlatego zwyczajowo mówią „pani pastor”.
Którą, precyzyjnie rzecz ujmując, pani nie jest.
Nie jestem. W polskim Kościele ewangelicko-augsburskim wciąż nie ma kobiet pastorów. Zgoda na ordynację kobiet do posługi diakona, bez zgody na pełnienie przez nią funkcji pastora – czyli po prostu księdza – a w konsekwencji biskupa, to półśrodek. Przeciwnikom ordynacji kobiet w naszym Kościele nie podoba się jednak, że ludzie z zewnątrz tytułują mnie „pani pastor”, a nie „pani diakon”.
Trudno mieć o to pretensje… To pierwsze skojarzenie dla osób spoza Kościołów protestanckich.
Oczywiście, że tak. Na początku usiłowałam jeszcze prostować, gdy ktoś mnie tak nazywał, ale dałam sobie spokój. Zwłaszcza że słowo „pastor” lepiej oddaje to, co robimy.
Od kiedy jest pani diakonką?
Formalnie od 1998 roku, kiedy synod naszego Kościoła podjął uchwałę dopuszczającą kobiety z wykształceniem teologicznym do stanu duchownego w posłudze diakona. Na marginesie można dodać, że mężczyźni mogą zostawać diakonami również bez wykształcenia teologicznego.
Dlaczego w polskim Kościele luterańskim wciąż nie ma pełnej ordynacji kobiet?
To pytanie, na które sama szukam odpowiedzi.
Przecież Kościołów luterańskich, które nie dopuszczają kobiet do posługi pastora i biskupa, jest w Europie zaledwie kilka.
To prawda. Na prawie 150 Kościołów luterańskich w Europie pełnej ordynacji kobiet nie ma w czterech lub pięciu. Ale kiedy w Polsce dopuszczano kobiety do urzędu diakona, wielu duchownych myślało – mówiąc nieładnie – że to załatwi problem.
Jeszcze nie będąc diakonką, tylko katechetką, odprawiała pani nabożeństwa, chrzty, celebrowała pogrzeby. Pani Kościół uznaje zupełnie inną teologię kapłaństwa niż katolicy.
W teologii ewangelickiej urząd duchowny ma swoje źródło w powszechnym kapłaństwie. Duchowny ewangelicki nie jest pośrednikiem między Bogiem a człowiekiem, ale duszpasterzem. Nie mamy święceń kapłańskich – duchowny jest takim samym członkiem zboru jak każdy inny, tyle tylko, że jest przygotowany, przeznaczony i powołany do zwiastowania Bożego Słowa. Tutaj jednak pojawia się paradoks…
Jaki?
Sakrament w teologii ewangelickiej rozumiany jest jako widzialne Boże Słowo. Skoro więc diakon może zwiastować Boże Słowo poprzez nauczanie, a nie może udzielać sakramentu ołtarza, czyli komunii, to jest to wewnętrznie niespójne. Tyle tylko, że życie i tak wyprzedza prawo…
To znaczy?
Rzeczywistość wymusza radzenie sobie z podobnymi wyzwaniami. Bywa, że diakon jest w parafii sam lub sama, a najbliższy duchowny mężczyzna mieszka wiele kilometrów dalej. W nagłych sytuacjach, gdy ktoś na łożu śmierci chce przystąpić do spowiedzi i do komunii, diakon staje niekiedy przed wyborem: odmówić, poczekać – nie wiadomo jak długo – na księdza albo udzielić umierającemu sakramentu komunii.
I co pani decyduje?
Udzielić. W moim przekonaniu w takiej sytuacji nie mam prawa odmówić. Jest zresztą furtka, która pozwala – za zgodą biskupa – to uczynić.
Jak przebiegał w Kościele luterańskim proces dochodzenia do przekonania, że kobiety powinny sprawować funkcję duchownych?
W różnych miejscach różnie. Inaczej w krajach Europy Zachodniej, inaczej na Wschodzie. Warto jednak pamiętać, że chociaż odbyła się w tej sprawie wielka dyskusja teologiczna, to także w tym wypadku życie wyprzedziło dysputy.
Od bardzo dawna jest w Kościołach ewangelickich – zarówno luterańskim, jak i reformowanym – zasadą, że duchowny musi mieć ukończone wyższe studia teologiczne. Kiedy w latach 20. i 30. XX wieku kobiety uzyskały prawo wstępu na wyższe uczelnie, pojawiło się pytanie o to, jaką rolę powinny pełnić w Kościele kobiety, które ukończyły teologię. Pierwsze ordynacje kobiet odbyły się w Szwajcarii jeszcze przed II wojną światową.
Która cały proces przyspieszyła…
Tak. Duchowni wszystkich Kościołów i wszystkich krajów zostali zdziesiątkowani. W wielu miejscach – na przykład w Niemczech – kobiety przejęły wtedy obowiązki związane z prowadzeniem parafii. Gdy skończyła się wojna, Kościół stanął przed dylematem: podziękować tym kobietom, które z takim oddaniem i pasją prowadziły parafie w najtrudniejszych warunkach, lub usankcjonować zastaną sytuację.
I co zdecydowano?
Na początku – dyskutować. Rozpoczęła się wielka debata, która skończyła się tym, że w wielu krajach w latach 50. wprowadzono ordynację kobiet – chociaż w niektórych landach Niemiec stało się to dopiero w latach 70. Początkowo stawiano kobietom ograniczenia – na przykład nie pozwalano im wychodzić za mąż.
Dlaczego?
Padały te same argumenty, które dziś w Polsce padają, gdy w naszym Kościele rozmawiamy o duchowieństwie kobiet. Niektórzy przekonują, że jeśli kobieta będzie miała rodzinę, to nie poradzi sobie z łączeniem opieki nad nią z obowiązkami duchownego.
Za to mężczyzna oczywiście…
To wynika z patriarchalnych wzorców myślenia. Żyjemy w społeczeństwie, w którym wielu osobom wciąż trudno zaakceptować to, że kobiety pełnią w nim – a także w Kościele – zupełnie inne role niż pięćdziesiąt czy sto lat temu.
Bo przecież oczywiste jest, że to kobieta prowadzi dom, tym samym wypełniając w zasadzie dwa etaty, prawda? A mężczyzna nie musi zajmować się domem i opiekować się dziećmi.
W Hanowerze była pani biskup, która miała czworo dzieci…
Którymi zajmował się w dużej mierze jej mąż – skądinąd też teolog.
Czyli jednak się da?
Jestem pewna, że się da. Ale rzeczywiście padał w dyskusjach nad ordynacją kobiet argument, że kobieta nie może być pastorem, ponieważ może zajść w ciążę.
Kto by się spodziewał…
A przecież chyba jest to stan błogosławiony, a nie wstydliwy, prawda? Zresztą w todze ciąży nie widać, bo jest wystarczająco luźna.
Dla kobiet duchownych połączenie obowiązków rodzinnych z zawodowymi jest stosunkowo łatwe, bo mieszkają w miejscu pracy. Co więcej, księża w naszym Kościele też mogą zgłosić chęć korzystania z urlopów ojcowskich. Ciekawa jestem, jaka będzie reakcja na te inicjatywy. Bo system patriarchalny robi krzywdę nie tylko kobietom, ale również mężczyznom, ograniczając ich kontakt z dziećmi – pracodawcy wciąż źle postrzegają przechodzenie mężczyzn na urlop wychowawczy.
Mówi pani o społecznych uwarunkowaniach nierówności. Dlaczego to takie ważne?
Bo ludzie, którzy chodzą do kościoła, są częścią tego samego społeczeństwa co osoby niereligijne. Kościół nie znajduje się na bezludnej wyspie. W efekcie odzwierciedlenie znajdują w jego strukturach wszystkie kompleksy, uprzedzenia i stereotypy, które obserwujemy wśród ludzi. Oczywiście to działa również w drugą stronę, bo Kościół sam produkuje część uprzedzeń. Jest zarówno odbiorcą, jak i źródłem stereotypów.
Argumenty społeczne przeciw ordynacji kobiet nie są jedyne. Są też argumenty teologiczne…
Tyle tylko, że już w Piśmie Świętym znajdziemy wiele przykładów na to, że Bóg powołuje kobiety do służby lub na urzędy. W Starym Testamencie pojawiają się prorokinie, czyli osoby powołane do zwiastowania Bożego Słowa. Znajdziemy również sędziny, które stały na czele narodu.
A w Nowym Testamencie?
Chrystus wielokrotnie podnosi rangę kobiet, powołując je i przywracając im godność. Samo to, że z nimi rozmawia – a z niektórymi, jak z Samarytanką przy studni, prowadzi de facto teologiczne dialogi – jest jak na tamte czasy w społeczności żydowskiej niezwykłe. Kobieta nie miała prawa przebywać w tym samym pomieszczeniu z mężczyznami dłużej, niż potrzeba, by im usłużyć. A jednak Maria siedzi i słucha słów Jezusa razem z innych uczniami. Pojawia się również w Ewangelii słowo „uczennice”. Które, nota bene, w niemałym stopniu utrzymywały uczniów Chrystusa.
Jest wreszcie Maria Magdalena, która jako pierwsza zwiastuje Zmartwychwstanie Chrystusa. Oczywiście uczniowie jej nie wierzą – również dlatego, że jest kobietą. Bo w tamtych czasach świadectwo kobiety musi być potwierdzone przez mężczyznę.
Chrystus przełamuje te ograniczenia?
Biorąc pod uwagę, w jakiej rzeczywistości działał Jezus, trzeba uznać, że jego postawa wobec kobiet – zrównująca je z mężczyznami – była rewolucyjna, a nie tylko symboliczna.
Ktoś jednak odpowie: ale przecież wśród apostołów nie było kobiet…
I tu wracamy do różnic w rozumieniu kapłaństwa. W tradycji katolickiej to właśnie dwunastu apostołów dało początek stanowi kapłańskiemu, dzięki czemu powstała sukcesja apostolska. A dla nas apostołowie symbolizują przede wszystkim dwanaście plemion Izraela, czyli cały Izrael, któremu zwiastowana jest zbawcza misja Jezusa. Dlatego też potrzebny był apostoł pogan – święty Paweł.
Paweł, który pisał również listy…
Które bardzo często przywołuje się jako argumenty przeciw ordynacji kobiet.
W pierwszym Liście do Koryntian padają znane słowa: „Kobiety mają na zgromadzeniach milczeć”.
Niektórzy przypuszczają jednak, że nakaz ten miał głównie rolę porządkową. Do dzisiaj w synagogach funkcjonuje babiniec – część, w której kobiety rozmawiają, jest gwarno, co przeszkadza w trakcie nabożeństwa.
Paweł był bardzo konsekwentny w swoich przekonaniach. A to on napisał, że „nie masz różnicy pomiędzy Żydem a Grekiem, między wolnym a niewolnym, między mężczyzną a kobietą, bo w Chrystusie wszyscy jedno jesteście”. Te słowa padają w czasie teraźniejszym – tu i teraz tak jest, Bóg nie czyni różnic pod tym względem. To my je tworzymy z powodów socjologicznych, historycznych i kulturowych. W swoich listach Paweł wielokrotnie pozdrawia kobiety, wśród nich apostołkę Junię. Z tego wynika, że kobiety były w pierwszych latach chrześcijaństwa nie tylko diakonisami, ale również apostołkami.
Pytanie jednak, jaką odgrywały rolę…
Na podstawie Dziejów Apostolskich trudno zbudować hierarchię ówczesnego Kościoła. Biskupi stoją na czele zboru. Ale już prezbiterzy i diakoni pełnią bardzo podobne funkcje. Diakon Szczepan nie zginął za usługiwanie, ale za nauczanie. Był więc także kaznodzieją i duszpasterzem.
Istnieje również pewien argument socjologiczny…
Jaki?
Apostoł Paweł stworzył struktury Kościoła. Działał w społeczeństwie, w którym kobieta nie ma żadnych praw – nie ma prawa do nauki, do posiadania, do samostanowienia. Nietrudno zrozumieć, dlaczego nie był gotów się temu sprzeciwić. Wiedział, jaki ma wybór – albo społeczności chrześcijan zostaną odrzucone, kiedy na ich czele staną kobiety, albo dopasuje się trochę do uwarunkowań społecznych, po to żeby Kościół mógł w tym świecie w ogóle zaistnieć.
Według pani poszedł na kompromis?
Tak. Dwa tysiące lat temu społeczne uwarunkowania hamowały rozwój równości płci w Kościele, później przez wieki to Kościół sprzeciwiał się równemu traktowaniu, a obecnie działa to w dwie strony: społeczne uwarunkowania spowalniają wprowadzenie pełnego braterstwa i siostrzeństwa w Kościołach, a same Kościoły wpływają na rzeczywistość społeczną.
Wróciliśmy do historii. Jak kwestie ordynacji kobiet kształtowały się w polskim Kościele luterańskim?
To historia sięgająca znacznie dawniej niż tylko do 1998 roku. Pierwsze kobiety ukończyły studia teologiczne jeszcze przed wojną – w 1938 roku były to dwie studentki, z których jedna nie podjęła pracy w Kościele. Zwierzchnikiem Kościoła w Polsce był wtedy ksiądz biskup Juliusz Bursche, który – jak na tamte czasy – podjął piękną decyzję: podczas ordynacji pani Irena stała w jednym rzędzie z pięcioma mężczyznami, jak wszyscy otrzymała kupon sukna na togę i choć nie została ordynowana na duchowną, to została przyjęta do służby kościelnej. Przed wojną pracowała wśród dzieci i kobiet.
A po wojnie?
Stawiła się do służby w Kościele i przez kilka lat prowadziła małe parafie na Mazurach. Z własnej inicjatywy, gdy używała czarnej togi jak mężczyźni, przepasywała ją białym sznurem.
Żeby uniknąć oskarżeń o uzurpację?
Otóż to. Praca pani Ireny to początki działalności duszpasterskiej kobiet w naszym Kościele. Mimo upływu lat ci, którzy jeszcze żyją w mazurskich wioskach i pamiętają panią Irenę, wspominają ją jako wspaniałego duszpasterza i przyjaciela.
To początki. Co było dalej?
Sprawa wróciła na synodzie w latach 60., kiedy grupa kobiet ukończyła studia teologiczne. Podjęto wtedy uchwałę o wprowadzeniu ich w urząd katechetki, czyli Urząd Nauczania Kościelnego. Tyle tylko, że owe katechetki – jak to było również w moim przypadku – robiły znacznie więcej. Zatem już przed 1998 rokiem – ze względu na okoliczności – kobiety funkcjonowały w strukturze kościelnej de facto jak osoby duchowne. Potem zmieniła się nazwa i uznano je za osoby duchowne.
I tylko tyle? Nic poza tym?
Niewątpliwie ułatwiło nam to pracę. Przez wiele lat pracowałam sama w parafii. Dawało mi to swobodę, ale prowokowało też pytania, czy istnieje uzasadnienie dla tego, że jestem tylko katechetką, a nie osobą duchowną. Decyzja z 1998 roku pokazała, że go nie ma. Kluczowa jest kwestia powołania, a nie płci. Bóg powołuje niezależnie od tego, jak my sobie to wyobrażamy – jest w tej sprawie jedynym suwerenem.
Co konkretnie stało się dla pani łatwiejsze?
Chociażby kontakty w sferze świeckiej. Kiedy chodziłam do urzędów czy występowałam podczas uroczystości parafialnych i lokalnych, byłam „panią Haliną z parafii”. Nikt nie wiedział, kim w zasadzie jestem.
Niby pastor, a jednak nie…
Również moi współwyznawcy nie mieli jasności w tej kwestii. Kiedy organizowany był synod na Mazurach, wierni parafii, w której wtedy pracowałam jako katechetka, powiedzieli: „Szkoda, że nie mogliśmy pani wybrać do synodu”. W naszym Kościele świeccy wybierają świeckich, a duchowni duchownych. Odpowiedziałam, że mogli. „Jak to mogliśmy? Przecież panią duchowni muszą wybrać”. Okazało się, że parafianie nie mieli świadomości, że jestem osobą świecką.
Dla nich była pani osobą duchowną?
Tak. A dla duchownych byłam świecka. Mało komfortowa sytuacja.
Kiedy otrzymałyśmy prawo noszenia koloratek, wiele się wyjaśniło. Kiedy przychodziłam do urzędu, to już nie trzeba się było zastanawiać, czy jestem kościelną, katechetką czy organistką. Nawet ci, którzy dziwili się, rozumieli, że stoi za mną autorytet Kościoła. Nie wiedzieli, na jakiej zasadzie, którego Kościoła, ale jednak stało się oczywiste, że jestem osobą duchowną.
Koloratka u kobiety wciąż robi wrażenie?
Tam, gdzie bywam na co dzień i gdzie pracuję, już żadnego. Dla wszystkich jest to oczywiste.
Czy na początku posługi spotykała się pani z oporem wśród wiernych, by uczestniczyć w sprawowanym przez panią nabożeństwie?
Oporów przed uczestnictwem nie było. Ale było zdziwienie.
Niektórzy woleliby, żeby przyjechał mężczyzna?
Czasem dawano mi to odczuć. Zwłaszcza wtedy, gdy wspólnota nie wiedziała, że przyjedzie kobieta. Ale nie miałam nigdy o to pretensji. To kwestia patriarchalnego sposobu myślenia i przyzwyczajeń, które sprawiają, że pierwsza reakcja brzmi: „Jak to? Kobieta?”.
To długotrwały stan?
Bardzo krótki. Mam oczywiście świadomość, że ludzie mają uprzedzenia i boją się nowości, więc nie zawsze przyjmowali mnie z otwartymi ramionami. Dlatego tak ważne były dla mnie te momenty, gdy te same osoby wyrażały później swoją pełną akceptację dla mojej posługi i przepraszały za swoje wcześniejsze zachowania lub komentarze. Czasem trzeba przygotować grunt pod przyjęcie kobiety w parafii…
To znaczy?
Ordynując kobietę na duchowną, trzeba móc zaproponować jej pracę. Nie można wysłać jej do parafii, która nie chce jej przyjąć. Trzeba przekonać ludzi, sprawić, by została zaakceptowana. To samo dotyczy sytuacji, gdy diakonka jest żoną duchownego. Trzeba znaleźć parafię, która będzie w stanie utrzymać dwoje duchownych i w której będzie zajęcie dla dwóch osób.
Ile jest diakonek w polskim Kościele luterańskim?
Kilkanaście. Dwie szykują się do ordynacji. W obrębie całego duchowieństwa kobiety stanowią w naszym Kościele około 10 procent.
Ten odsetek będzie wzrastał?
Mam nadzieję, że tak będzie.
Mamy za sobą prawie dekadę, podczas której zwierzchnik naszego Kościoła w sposób całkowicie świadomy nie ordynował ani jednej diakonki, chociaż chętnych i starających się pań nie brakowało.
Ta praktyka się zmieniła?
Tak. Obecny zwierzchnik, ksiądz biskup Jerzy Samiec, osobiście ordynuje diakonów – w tym także diakonki.
Czy kobieta duchowna powinna w szczególny sposób walczyć z wykluczeniem kobiet?
Walka z wykluczeniem i poniżaniem kobiet wynika przede wszystkim z tego, że przed Bogiem jesteśmy równi. Dlatego należy walczyć z każdą dyskryminacją – zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Ponieważ jednak kobiety częściej są wykluczane, częściej trzeba stawać w ich obronie. Ale bronię także mężczyzn, gdy są wykluczani, na przykład w Sądach Rodzinnych w sferze opieki nad dziećmi.
A jednak, mając świadomość ograniczeń strukturalnych, kobieta duchowna może być bardziej wyczulona na sytuacje wykluczenia.
Oczywiście. Kiedy wprowadzono do szkół lekcje religii, pewna pani z kuratorium zaproponowała zorganizowanie spotkania wszystkich katechetów wyznań innych niż rzymskokatolickie. Sama była osobą z niepełnosprawnością i powiedziała mi: „Bo wie pani, ja wiem, co to znaczy być inną”. Tak samo to działa w przypadku kobiet duchownych. Ktoś, kto bywał wykluczany, kto musiał walczyć o swoje prawa, lepiej zrozumie kogoś, kto ma podobne problemy, nawet jeśli na zupełnie innej płaszczyźnie. Syty głodnego nie zrozumie.
Czy są zatem potrzeby, na które kobieta duchowna może odpowiedzieć, a mężczyzna nie?
Myślę, że tak. W Niemczech kilka lat temu prowadzono badania na temat rozumienia urzędu przez mężczyzn i kobiety. Okazało się, że mężczyźni (oczywiście statystycznie) rozumieją swoją rolę jako pełnienie i reprezentowanie urzędu. A kobiety w większości rozumieją urząd jako służbę. To zasadnicza różnica, która przekłada się na sposób pracy.
Proszę o przykład.
Stwierdzono, że w parafiach prowadzonych przez kobiety więcej się rozmawia, więcej decyzji jest podejmowanych kolegialnie, mniej rzeczy się nakazuje, rzadziej występuje się ex cathedra. Kiedy byłam w Szwecji, tamtejsza pani pastor opowiadała, że gdy ma dyżur duszpasterski, to nie ma kiedy kawy wypić, a jej kolega stawia pasjansa i czyta książkę.
Może to indywidualny przypadek?
Oczywiście, są kobiety, które są słabymi duszpasterzami, i wspaniali duszpasterze mężczyźni. Ale nie ma co uciekać od stwierdzenia – zwłaszcza jeśli potwierdzają to życie i badania – że pewne cechy osobowościowe, które kobiety mają częściej niż mężczyźni, mogą korzystnie wpływać na pracę duszpasterską.
Jakie to cechy?
Kobieta częściej jest nastawiona na słuchanie niż wydawanie werdyktów i ocen. Ma więcej cierpliwości. Częściej budzi zaufanie. I dlatego w większości krajów zachodnich kobiety są częściej proszone o pomoc duszpasterską.
Zwłaszcza przez inne kobiety?
Oczywiście. Kiedyś, kiedy byłam jeszcze katechetką, prowadziłam długą rozmowę z kobietą, która mówiła mi o bardzo intymnych sprawach. W pewnym momencie popatrzyła na mnie zdziwiona i mówi: „Ojej, rozmawiam z panią całkiem jak z księdzem”. Pytam: „A to źle?”. I słyszę: „Nie, to bardzo dobrze. Dawno z siebie tyle nie wyrzuciłam”. A jednak ten dystans był mniejszy.
Co ważne zwłaszcza w sytuacjach skrajnych – na przykład dla ofiar przemocy.
Kobieta będąca ofiarą przemocy – na przykład seksualnej – do mężczyzny nie pójdzie. A potrzebuje wsparcia, nie tylko psychologicznego czy prawnego, ale również duszpasterskiego. To są te momenty, kiedy kobieta może spisać się lepiej właśnie dlatego, że jest kobietą.
Czy ordynowanie kobiet na urzędy duchowne wpływa na dialog ekumeniczny?
Wiele osób lubi mówić, że go utrudnia.
A jakie jest pani doświadczenie?
Kluczowa jest sama otwartość na ekumenizm. Wiem, w których parafiach w Żyrardowie są duchowni otwarci na dialog, którzy chcą nas zapraszać do siebie i odwiedzać nasze kościoły, a w których nie. I nie ma znaczenia, czy zaproszenie podpisze Halina Radacz, czy mój mąż, ksiądz Waldemar Radacz. Efekt będzie ten sam.
Zdarza mi się głosić kazania podczas nabożeństw ekumenicznych i nie budzi to niczyjego sprzeciwu. Wiąże się z tym pewna wzruszająca historia. Podczas uroczystości z udziałem biskupów, katolickiego i ewangelickiego, miałam swoje wystąpienie. Po zakończeniu podeszły do mnie katolickie siostry zakonne i ze łzami w oczach mówiły mi, jakie to dla nich ważne, że wreszcie mogły w kościele katolickim z ambony usłyszeć głos kobiety. Tęsknota za tym, żeby kobieta mogła powiedzieć, co myśli, co czuje, żeby mogła zabrać publicznie głos, istnieje nie tylko w naszym Kościele.
A jednak sprzeciw wobec ordynacji kobiet w Kościele luterańskim bywa podszyty myśleniem o tym, co katolicy powiedzą…
Takie osoby myślą, że kiedy kobiety zostaną w naszym Kościele księżmi, to katolicy nie będą chcieli z nimi rozmawiać. Ale dialog ekumeniczny nie polega na tym, że muszę upodobnić się do kogoś, żeby zostać zaakceptowanym, tylko na otwartości na różnorodność.
O konsekwencjach dla dialogu ekumenicznego mówią osoby, które nie mają innych argumentów przeciw ordynacji kobiet.
Bo dyskusja trwa. Kiedy w polskim Kościele luterańskim dojdzie do ordynacji kobiet na księży?
Nie wiem.
Ale dojdzie?
Nie mam żadnych wątpliwości, że tak. Kiedy zaczynałam pracować w Kościele, o ordynacji kobiet prawie się nie mówiło. Potem pojawiły się żarty – mniej lub bardziej wybredne. Następnie trwał okres agresji wobec tych, którzy ten temat podejmowali. Aż wreszcie poważne rozmowy doprowadziły do synodu w 1998 roku. Obecnie wiele osób jest przeciwnych kolejnym krokom, chociaż nie mają za tym teologicznych argumentów. Nie zabierają głosu…
Ale głosują przeciw.
I prowadzą lobbing w kuluarach, roztaczając czarną wizję upadku Kościoła.
Nie wiem, czy będę świadkiem tych zmian. Ale one nastąpią. Bo to jedyna droga do pełnej równości, do pełnego braterstwa i siostrzeństwa, do spełnienia biblijnej formuły: „W Chrystusie jedno jesteście”.
***
Halina Radacz jest diakonem Kościoła ewangelicko-augsburskiego, duszpasterzem parafii luterańskich w Żyrardowie i Rawie Mazowieckiej. Pracuje także w Redakcji Ekumenicznej TVP2.
***
Pozostałe teksty z bieżącego numeru dwutygodnika „Kontakt” można znaleźć tutaj.
***
Polecamy także: