fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

„Kościół pielgrzymujący na Ziemi”. Czemu biskupi nie zdali egzaminu w sprawie granicy?

Chrześcijanin nauczony tymczasowości zarówno w czasie (w drodze do zbawienia), jak i w przestrzeni (przeganiany albo dobrowolnie wyruszający w misję), nie może odrzucić przybysza, uchodźcy. To jakby odrzucił samego siebie.
„Kościół pielgrzymujący na Ziemi”. Czemu biskupi nie zdali egzaminu w sprawie granicy?
ilustr.: Marc Chagall, "Exodus"

Była piękna, słoneczna niedziela 24 września tego roku, gdy Kościół obchodził 109. Światowy Dzień Migranta i Uchodźcy. W Sanktuarium pod wezwaniem świętego Andrzeja Boboli w Warszawie pojawiły się dziesiątki przybyszów z różnych rejonów świata, których los, zmiany klimatu, agresywna polityka krajów kapitalistycznych, wojny i zbrodnicze reżimy krajów Globalnego Południa zmusiły do opuszczenia swych domów, miejsc osiedlenia i wypchnęły w daleką podróż na północ i na zachód. Tu schronienia i wsparcia udziela im od lat międzynarodowa jezuicka organizacja JRS (Jesuit Refugee Service). Wydarzenie, które miało miejsce tamtej niedzieli, połączyło w geście solidarności z przybyszami różne środowiska działające w Kościele: JRS właśnie, zakon ojców jezuitów, parafię świętego Andrzeja Boboli w Warszawie oraz Kongres Katoliczek i Katolików. Wspólnie zorganizowano Mszę świętą, agapę i występy artystyczne. Po części liturgicznej zebraliśmy się na zakonnym dziedzińcu, by wspólnie, także w wymiarze ekumenicznym (modlitwę współprowadził pastor) i międzyreligijnym (obecni byli wyznawcy innych religii), modlić się za tych, którzy w kryzysie migracyjnym potrzebują naszej pomocy, a także za tych, wymienionych – gdy tylko było to możliwe – z imienia, którzy zginęli, próbując przedostać się w bezpieczne do życia miejsce – do Europy. Mszy przewodniczył biskup Krzysztof Zadarko, a słowa jego homilii wyraziły oczekiwania i pragnienia wielu z nas. Usłyszeliśmy między innymi, że „sianie rozpaczy i budzenie ciągłej nieufności jest porażką wiary w Chrystusa”, a „przed interesem państwa i bezpieczeństwem narodowym stoi zawsze człowiek, jego godność i nasz obowiązek okazania mu solidarności, gdy cierpi”. Biskup podzielił się własnym odczuciem, mówiąc, że „nie chciałby na końcu świata, kiedy będą rozstrzygać się losy nas wszystkich i każdego z nas z osobna, usłyszeć od Boga, Sprawiedliwego Sędziego i Miłosiernego Ojca: «idź precz, nie znam cię»”. Tego samego dnia, w innej części Warszawy, podczas zorganizowanego przez wspólnotę Sant’Egidio ekumenicznego nabożeństwa „Umrzeć z nadziei” kardynał Kazimierz Nycz mówił: „Jeżeli nie przygotujemy się do tego [procesu migracyjnego – przyp. FF] w sposób cywilizowany, kulturalny, ale także chrześcijański, to żadne płoty, mury w Europie niczego nie rozwiążą”.

Antyuchodźczy zwrot bez reakcji kleru

Przytoczonymi słowami obydwu hierarchów byliśmy zbudowani. Warto się jednak zastanowić, dlaczego normalne, zdawałoby się klasyczne przesłanie chrześcijańskie budzi w Polsce takie zaskoczenie. Być może dlatego, że w kwestiach migracji i przyjmowania uchodźców postawa Kościoła, jego biskupów, zwykłych księży, a także milionów wierzących świeckich, zazwyczaj daleka jest od Chrystusowego przesłania miłości bliźniego i obowiązku pomocy każdemu potrzebującemu. „Zwrot antyuchodźczy”, który nastąpił w polskiej opinii publicznej w roku 2015, nie spotkał się właściwie z żadnym oporem ze strony duchownych. Wówczas badania socjologiczne (komunikat nr 172/2015 z badań CBOS) wykazały, że stosunek Polaków do uchodźców odwrócił się na przestrzeni zaledwie kilku miesięcy – z 72% chcących przyjmować przybyszów w maju 2015 do 42% w grudniu tego samego roku. Z kolei osób negatywnie nastawionych do tego procesu przybyło – z 21% do 53%. Nie spotkało się to praktycznie z żadną istotną reakcję polskiego duchowieństwa, pomimo że od roku 2013 papież Franciszek wyraźnie wskazuje na kierunek polityki kościelnej w tej materii. Nie brakowało gestów Ojca Świętego, dosadnych wypowiedzi, wizyt na włoskiej Lampedusie. Wszystko to na nic, ponieważ Kościół katolicki w Polsce postanowił podążać inną drogą. Takie gesty jak proponowane przez kardynała Kazimierza Nycza w lutym 2017 roku korytarze humanitarne dla uchodźców z Syrii, czy stanowisko Rady Episkopatu Polski ds. Migracji, Turystyki i Pielgrzymek (to nie żart, to ciało naprawdę tak się nazywa) z lata tego roku, w którym wskazano na konieczność braterskiej postawy wobec przybyszów, pozostały niemalże niezauważone. A już na pewno nie wzięli ich sobie do serca ani katolicy w swej znakomitej większości, ani władze państwowe, mające usta pełne frazesów na temat swojego przywiązania do chrześcijańskich tradycji. I choć dostrzegamy w ostatnich latach pewną refleksję części duchowieństwa, to jednak główny przekaz docierający do ludzi wierzących pozostał niezmienny – możemy pomagać, ale na pewno nie na terytorium Polski. Co w praktyce oznacza po prostu brak pomocy. Warto się zastanowić, jakie są przyczyny takiego stanu rzeczy.

Ślepa uliczka chrześcijaństwa

Myślę, że kryzys chrześcijaństwa to proces długiego trwania. Wszystkie afery, bieżące kłopoty są jedynie symptomami ślepej uliczki, w którą cywilizacyjnie i filozoficznie zabrnęliśmy. A początków kryzysu należy szukać paradoksalnie tam, gdzie potocznie odnajdujemy najsilniejszą pozycję tej religii – w czasach ziemskiej potęgi jej głosicieli i nieograniczonej sprawczości, spojenia z tronami królewskimi, pisania przepisów, dyktowania zwyczajów i ustalania powszechnie obowiązujących zasad. W punkcie, w którym lud misyjny i wędrowny stał się narodem osiadłym, zinstytucjonalizowanym i, by nawiązać do Michela Foucaulta (zachęcam do przeczytania wykładów tego filozofa z roku 1978 w College de France), „urządzonym”. To, być może, konsekwencja dociążania tradycji grecko-rzymskiej, przy jednoczesnym odchodzeniu od hebrajskiej – wiadomo, wrogiej i niebezpiecznej. To porzucenie zainteresowania władzą prorocką na rzecz hegemonii władzy kapłańsko-instytucjonalnej, która przecież z tej pierwszej wynika, a sama w sobie staje się sztucznym tworem. Jeżeli duchowny bardziej opiera się na władzy danej mu przez prawo niż tej mistycznej, staje się urzędnikiem kościelnej instytucji. Osiadły na urzędach przestaje być zainteresowany podążaniem, misyjnością, zmianą.

Na kartach Pisma Świętego, zwłaszcza Starego Testamentu, kluczowy jest jednak obraz Narodu Wybranego, który znajduje się w ciągłym ruchu – czasem z własnego wyboru, kierowany wolą Bożą (na przykład Abraham w drodze do Kanaanu), innym razem wyganiany przez zewnętrzne siły, jak podczas niewoli babilońskiej, czy jak Józef sprzedany przez braci do Egiptu. Zasadnicze przesłanie, mit założycielski opiera się na historii wyjścia z Egiptu w kierunku Ziemi Obiecanej. Do tego dochodzą wieki niewoli i ucisku. W Nowym Testamencie tułaczka spotyka Jezusa. Wszyscy pamiętamy narodziny, które musiały odbyć się w stajni wyłącznie dlatego, że nikt nie chciał przyjąć w swoim domu Marii i Józefa. Później była ucieczka przed władzą Heroda do Egiptu. Wszystko na „nielegalu”. Było mieszkanie na pustyni, przemieszczanie się po całej Galilei i Judei, umykanie władzy, znikanie i pojawianie się.

Gdy Chrystus na trzy dni odszedł z tego świata, załamani Apostołowie zamknęli się przed światem w jednym miejscu. To były mroczne chwile. Czas rozpaczy i beznadziei. Ale już w niedzielny poranek kobiety wybierają się do grobu, a zaalarmowani Piotr i Jan biegną co sił w nogach, aby sprawdzić, co się stało. Inni idą do Emaus i właśnie w tej drodze spotykają Pana. Konsekwencją misyjności nauki Jezusa było rozesłanie Apostołów. Była opisana w Dziejach Apostolskich działalność Pawła – obcego wszędzie tam, gdzie zdarzyło mu się pojawić. Wreszcie kilka wieków prześladowań, aren cyrkowych, zabijania misjonarzy.

Chrześcijanin ukształtowany w tej tradycji, nauczony tymczasowości zarówno w czasie (w drodze do zbawienia), jak i w przestrzeni (przeganiany albo dobrowolnie wyruszający w misję), nie może odrzucić przybysza, uchodźcy. To jakby odrzucił samego siebie. Nie jest w stanie skreślić drugiego człowieka z powodu „niewłaściwego” pochodzenia, braku odpowiednich dokumentów czy nieprawych powodów migracji.

Religia drogi czy murów?

Takiego skreślenia jest w stanie za to dokonać chrześcijanin wychowany wyłącznie w tradycji greckiego polis i rzymskiego prawa. Taki, dla którego istnieje zdefiniowany i jaskrawy podział pomiędzy tym, co znajduje się w zamieszkałych przez obywateli murach miasta, oraz światem dzikiej natury, która znajduje się poza, w którą wyrzuca się wszystko to, co zbędne. Ta tradycja nie znosi tymczasowości, ulotności, wędrowania. Jest zinstytucjonalizowana, dokładnie spisana i uporządkowana. I choć wiele jej elementów ma swoje pozytywne strony i przynosi do dziś cywilizacji europejskiej wiele dobrodziejstw, wiąże się też ze straszliwymi zbrodniami, które spadały na nasz kontynent od czasów średniowiecznych po wiek XX. Mur stał się symbolem filozofii podziału reprezentowanej przez Carla Schmitta. Kiedyś był to mur getta, dziś mury graniczne.

Uważam, że stoimy w punkcie przełomowym, ponieważ chrześcijaństwo, a ściślej mówiąc Kościół katolicki decyduje o wyborze powyższych ideologii na kolejne dziesięciolecia, być może stulecia. Sprawa traktowania uchodźców jest tak szalenie istotna, ponieważ, poza samą kwestią godnego potraktowania drugiego człowieka, niesie za sobą konieczność odpowiedzi na to zasadnicze pytanie: czy widzimy chrześcijaństwo jako religię drogi, ruchu, pielgrzymowania, czasem uciekania i oczywiście goszczenia, czy ideologię urządzonego, stabilnego świata, który musi oddzielić się murem od zewnętrznej, dzikiem, zwierzęcej rzeczywistości.

Prorocy widzą ten dylemat, urzędnicy kościelni nie mają o nim pojęcia. Prorok Franciszek każe nam wychodzić na peryferie. Na płaszczyźnie codziennej, można rzec technicznej, oznacza to po prostu wyciągniecie ręki do drugiego człowieka. Ale „wychodzenie na peryferie” odczytać można także w wymiarze filozoficznym, a wówczas stanowi ono zmianę, którą nie jest łatwo sobie wyobrazić, ponieważ przewartościowuje nasze postrzeganie ziemskiego świata. Prorok Franciszek pisze w książce „Powróćmy do marzeń”, że „ludzie, którzy teraz są na krawędzi, staną się bohaterami zmiany społecznej” i „jeśli mamy wyjść z tego kryzysu mniej samolubni niż kiedy w niego weszliśmy, musimy pozwolić, by dotknął nas ból innych”. A to jest możliwe tylko poprzez ich przyjęcie. Pierwszym krokiem na tej drodze jest synodalność. Oceniam, że dla przyszłości Kościoła istnieje wybór: synodalność albo śmierć. Prorok Tomáš Halík podkreślił w przemowie otwierającej kontynentalny, europejski etap Synodu o synodalności, że „chrześcijaństwo było drogą na początku, ma pozostać drogą teraz i na wieki”. Wielu rodzimych biskupów woli jednak opowiadać androny o interesie narodowym, czy kształtowaniu populacji, używając języka biopolitycznego. A to z misją Kościoła nie ma po prostu wiele wspólnego, stanowi jakiś nieznośny skansen starych idei, zakurzony strych, na którym poza sentymentalnymi pamiątkami z przeszłości można odnaleźć jedynie masę zardzewiałych gwoździ.

Biskupi ideowo zagubieni

Próbując odnaleźć powody niechęci Kościoła w Polsce do przybyszów, poza obserwowaną przewagą strategii urzędniczych nad prorockimi, staram się zinterpretować zachowanie części hierarchii kościelnej. Sprawa nie jest prosta, ponieważ wbrew powszechnemu przekonaniu biskupi nie są ani jednomyślni, ani w każdej sytuacji winni obserwowanym problemom. Oczywiście od kierownictwa zawsze wymaga się więcej, zgodnie z zasadą „tyle odpowiedzialności, ile władzy”, ale w złożonym systemie powiązań popełniający błędy bywają także ich ofiarami, a wina ciągnie się przez dziesięciolecia, wciągając kolejne pokolenia wierzących, także duchownych i biskupów. Ludzie odnajdują się w zaprojektowanych dla nich przez system rolach i idą po śladach, które wskazali im poprzednicy. Takie prawa reprodukcji.

Wśród zasadniczych mankamentów zauważam ideologiczne zagubienie polskich hierarchów. Dostrzec je można w obsesyjnych próbach uporania się z tak wulgarnym i obrzydliwym pojęciem, jakim jest demokracja. Nie do końca wiadomo, czy jest ona przez kościelne władze popierana, czy krytykowana. Na ile w ogóle jest zrozumiała? Przewodniczący KEP napisał na przykład ostatnio do papieża list, w którym przypomina, że „przy wszystkich swoich dobrych cechach, liberalna demokracja nie jest z pewnością jedynym dobrym ustrojem. Wystarczy przypomnieć sobie klasyfikację ustrojów politycznych dokonaną przez Arystotelesa”. Ale przecież w podziale ustrojów dokonanym przez Arystotelesa demokracja została wskazana jako ustrój negatywny, a nie jeden z pozytywnych, co wynikałoby z wypowiedzi hierarchy. Poza tym powoływanie się po tysiącach lat na klasyfikacje politologiczne greckich filozofów jest, delikatnie mówiąc, nieprecyzyjne. Tyle że właśnie może nie jest przypadkowe, wszak to Arystoteles dzielił świat według koncepcji polis. I choć hierarchowie krytykują demokrację, to jednocześnie w wielu miejscach w Kościele z powodzeniem jest i zawsze była ona praktykowana. W dodatku demokracja to przecież nie jedynie sposób podejmowania decyzji czy wybierania przedstawicieli. Takie jej postrzeganie jest nieznośnym zwulgaryzowaniem. Demokracja to cały system proceduralno-kontrolny, którego akurat Kościół bardzo dziś potrzebuje.

Zagubienie ideologiczne biskupów dostrzec można także we wspieraniu tak zwanej „ideologii mundurowego chrześcijaństwa”. Nie można jednocześnie stać po stronie formacji zbrojnych, przywdziewać mundury oraz święcić narzędzia związane z sianiem przemocy, a później iść z pomocą tym, którzy stają się ofiarami użycia tej broni. Tych perspektyw nie da się pogodzić. Podobnie jak nie da się na dłuższą metę pożenić głoszonej i wyznawanej w Credo idei Kościoła powszechnego, który Paweł charakteryzował jako wspólnotę „bez Żyda i Greka, niewolnika i człowieka wolnego, kobiety i mężczyzny”, z notorycznym odwoływaniem się do koncepcji narodowych. Kościół narodowy to twór heretycki. Teoretycznie można jeszcze zbudować konstrukcję ideologiczną, w której Kościół powszechny żyje jakby obok narodu, nie koliduje z nim, ale wywodzenie i wspólne przenikanie się chrześcijańskiej wspólnoty z jakimkolwiek narodem (w zasadzie poza Narodem Wybranym, co jeszcze miałoby jakiś logiczny sens) to absurd.

Porzucić asekuranctwo

Biskupom prawdopodobnie byłoby znacznie łatwiej poruszać się w sferze ideologii, gdyby otaczali się wartościowymi doradcami. Byłoby to też zgodne z duchem synodalności, w którym wspólnota rozeznaje, co pochodzi od Ducha, a co jest wymysłem człowieka, zakorzenionym niekiedy w jego intelektualnych ograniczeniach. Ci doradcy może podpowiedzieliby hierarchom zawczasu, że nie można wiązać władzy kościelnej ze świecką, żenić się z jedną partią polityczną, wspierać jedynie prawicowo-narodowych koncepcji politycznych. Przy takim uwikłaniu bardzo trudno jest przecież nie wpaść w sidła i zasadzki polityków, którzy zechcą wykorzystać duchowieństwo do realizacji swoich planów i celów – w tym przypadku agresywnej polityki antymigracyjnej. Brak rozdziału Kościoła od państwa spowodował ideologiczne zniewolenie obu tych podmiotów. Kościół powinien dążyć do samorządności podpartej głosem Ducha Świętego. Dlatego kluczowe jest tworzenie rad parafialnych i diecezjalnych, stanowiących nie tylko silne ciała doradcze proboszczów i biskupów, ale także kluczowy element spajający wspólnotę wierzących w procesie synodalności.

Niechęć biskupów do zajęcia jednoznacznego stanowiska wspierającego osoby w kryzysie uchodźczym wynika także ze strachu przed reakcją ogółu katolików, w tym księży. Obserwuję od dłuższego czasu sceptyczną postawę hierarchów wobec potencjalnych zmian, które w innych europejskich krajach stały się już dawno codziennością, albo przynajmniej poważnie i otwarcie się o nich dyskutuje. Biskupi odczuwają paniczny lęk przed podważaniem ich władzy hierarchicznej. Można to porównać do czasów Okrągłego Stołu, gdy, według relacji uczestników tamtych obrad, istniała silna obawa przywódców PZPR, że tak zwane „doły partyjne” nie zaakceptują dogadania się z opozycją i dzielenia się władzą. Użyto wówczas określenia, że „partia zawyje” i odwoła się do argumentów siłowych. Nie chodzi o porównywanie struktury Kościoła do PZPR, ale nie da się ukryć, że w silnie scentralizowanych organizacjach istnieją pewne mechanizmy, które w sposób nieoczekiwany mogą obrócić się przeciwko nawet najsilniejszym „władcom”. Nie ulega przecież wątpliwości, że pewne decyzje władz kościelnych, choćby w zakresie przejrzystości finansów czy ochrony przed pandemią koronawirusa, były przez proboszczów i wierzących świeckich kontestowane. Biskupi stali się w ten sposób sami zakładnikami i ofiarami sterowanego przez siebie systemu władzy.

W Ewangelii według Łukasza (Łk 5, 1-11) opisana jest historia spotkania Jezusa z uczniami nad brzegiem Jeziora Genezaret. Kluczowy jej moment stanowi wykonanie przez Piotra polecenia Nauczyciela, by pomimo wszystkich zdroworozsądkowych uprzedzeń zaryzykować i „wypłynąć na głębię”. Porzucić asekuranctwo, poczucie bezpieczeństwa, wszystkie strategie wygodnego życia, tak dobrze znane nam w codziennym postępowaniu ludzi życia publicznego, także biskupów. Ta biblijna historia musi stanowić wzór postępowania dla każdego duchownego, jeżeli chce on właściwie rozumieć i wykonać swoją misję. Konieczne jest „wypłynięcie na głębię”. Stanowi ono przeciwieństwo konformizmu, w którym z reguły wychowani są księża i biskupi. Słowa „nie lękajcie się” wypowiedziane niegdyś przez Jana Pawła II odnosić się dziś powinny przede wszystkim do duchownych. I choć każdy człowiek ma w sobie wrodzony pierwiastek buntu, to w Kościele zwykł on być kierowany przeciwko „temu światu”, a nie własnej strukturze, gdzie przeradzając się w krytyczne myślenie, stanowiłby bezpiecznik przed nadużyciami i umożliwiałby niczym nie skrępowane głoszenie Ewangelii. Dlatego pytanie, dlaczego biskupi w takiej czy innej sprawie, także kryzysu migracyjnego, nie zabrali odważnego stanowiska, jest z gruntu bez sensu. Duża część z nich po prostu nie potrafiłaby tego zrobić, ponieważ mechanizmy odważnego zachowania wbrew systemowi nie mieszczą im się w głowach. Źle postrzegana lojalność i jedność są w Kościele w Polsce zawsze stawiane jako cnoty najwyższe, zwłaszcza w porównaniu z kosztami „wypłynięciem na głębię”. Ta konieczność jedności usprawiedliwiana jest w przeróżny sposób – potrzebą obrony przez atakami „liberalno-lewicowo-tęczowych ideologii”, szacunkiem dla starszych, koniecznością dawania dobrego przykładu czy utrzymania organizacyjnego status quo. Ale to są tylko wymówki, by nie podjąć odważnej decyzji politycznej i nie przeciwstawić się (albo poprzeć) jakiemuś zjawisko bez względu na potencjalne koszty.

Niezdany egzamin

Kontrapunkty dla takiej konformistycznej strategii są rzadkie, choć się zdarzają. Ostatnio w wymiarze światowym jaskrawym przykładem była deklaracja kardynała Pierbattisty Pizzaballi, który wyraził gotowość oddania się w ręce Hamasu w zamian za porwane przez terrorystów dzieci. Ale kontrapunktami są także wielkie wydarzenia z historii Kościoła, choćby towarzyszące powoływaniu takich zakonów jak franciszkanie, dominikanie czy jezuici. Bo wbrew powszechnemu nad Wisłą przekonaniu, Kościół nie przetrwał dwóch tysięcy lat dzięki swej niezmienności, ale dzięki „wypływaniu na głębię” tych, którzy mieli odwagę przeciwstawić się strukturze władzy i bierności reszty. Tego właśnie wymagał od nich Jezus – odważnej i radykalnej zmiany. Wymagał pozornej absurdalności w działaniu, zerwania z logiką, pójścia pod prąd. „Credo quia absurdum” miał później powiedzieć Tertulian, oddając założenia tej filozofii. Od naszych hierarchów Jezus być może wymagałby spakowania torby z jedzeniem i pojechania na granicę polsko-białoruską. Nie po to, by wspierać żołnierzy, ale by pomagać głodnym i spragnionym. Polskich biskupów niestety zabrakło w Usnarzu, gdzie prostym gestem zaświadczyliby o nauce, którą głoszą. Amerykańskim biskupom zdarzało się wybierać na granicę z Meksykiem, Ojciec Święty latał na Lampedusę. Nasi egzaminu nie zdali.

Są oczywiście w Polsce pozytywne przykłady budowania „Kościoła w drodze”, wyciągania ręki do potrzebujących, krytycznej wobec klerykalizmu postawy, „wypływania na głębię”. Należy docenić postawę arcybiskupa katowickiego Adriana Galbasa, prawdziwego orędownika synodalności, który nie tylko głosi potrzebę otwartości na każdego człowieka, ale zaprasza na spotkania ludzi i całe środowiska, które dotychczas były w Kościele skreślane. Jest kardynał Grzegorz Ryś rozmawiający na poziomie partnerskim z młodymi ludźmi. W okresie pandemii biskup Marek Solarczyk nie mógł zorganizować diecezjalnej pielgrzymki na Jasną Górę. Postanowił więc, że pójdzie w tę drogę sam, a wszystko będzie relacjonował w mediach społecznościowych. Widziałem go idącego poboczem szosy. Biskup Damian Muskus postanowił wziąć udział w zbiórce pieniędzy na rzecz chorego dziecka. Wyraził gotowość zatrudnienia się u kogokolwiek w charakterze ogrodnika, a dochód z tej pracy przekazał na charytatywny cel. Można powiedzieć, że to tylko gesty. Ale właśnie na gestach albo ich braku czasem wszystko się opiera. Bo pasterz gestem wskazuje drogę. Gdyby wystarczyło samo nauczanie, Jezus nie uzdrawiałby, nie przemieniał wina w wodę i nie rozmnażał ryb czy chleba. A jednak uznał, że takie gesty stanowią niezbędną podporę dla głoszonych treści. Warto się nad tym zastanowić.

Opisane na wstępie piękne wydarzenie, które miało miejsce we wrześniu w Warszawie, miało jednak na swym obliczu pewną skazę. Otóż podczas homilii biskupa Krzysztofa Zadarki wiele osób ostentacyjnie wyszło z kościoła, najwięcej po słowach, że interes narodowy nie może stać wyżej niż godność człowieka. Na zakończenie kazania jedna z uczestniczących w liturgii krzyknęła, że Polacy przecież okazali swoją solidarność Ukraińcom. Właśnie – my jesteśmy usprawiedliwieni, umyliśmy ręce, odhaczyliśmy wszystkie obowiązkowe pozycje na liście uczynków miłosierdzia polskiego katolika. My, Polacy już się sami zbawiliśmy. Chrystus nam do tego niepotrzebny. Zupełnie nie rozumiemy zdania, które słyszymy podczas każdej Mszy świętej w naszych kościołach, gdy kapłan prosi Boga, aby Ten „utwierdził w wierze i miłości Swój Kościół PIELGRZYMUJĄCY na Ziemi”. I póki nie zrozumiemy, trudno spodziewać się jakiejś zasadniczej odnowy Kościoła.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×