Odmrożone na bagnach stopy to nie szantaż moralny. Wokół tekstów Twardocha i Tomczak
W cieniu rozstrzygniętych, a zarazem wciąż niedomkniętych wyborów, w ciągu ostatnich tygodni toczy się intensywna dyskusja o migracjach i kryzysie humanitarnym na granicy z Białorusią. Przebiega w odniesieniu głównie do dwóch tekstów kultury: filmu Agnieszki Holland „Zielona granica” i – w mniejszym stopniu, ale jednak – reportażu Mikołaja Grynberga „Jezus umarł w Polsce”. Wydawało się, że ta powyborcza debata będzie bardziej spokojna: bez presji, bez nagonki, którą urządzała ustępująca władza reżyserce, i w końcu – bez kampanii wyborczej. Ta ostatnia pokazywała, że w ściganiu się na to, kto silniej powie, że migracji nie chcemy, brały udział niemal wszystkie strony, w tym również siły opozycyjne, podsycając lęki Polaków – dość wspomnieć debatę w TVP, w której uważany za otwartego obecny marszałek sejmu Szymon Hołownia wypowiedział się na temat tego, „co zrobić, żeby Syryjczyków było w Polsce mniej”. Takie wypowiedzi stały się w debacie publicznej niemal przezroczyste.
Wydawało się więc, że potrzebujemy rozmowy, która uwzględni wstrząs moralny, jaki towarzyszył premierze „Zielonej granicy” Holland, będzie zawierała apele o pilne odstąpienie od wywózek, ale też nakreśli rozwiązania, będzie patrzyła dalej. Byłabym niesprawiedliwa dla wielu znakomitych tekstów, twierdząc, że taka debata się nie toczy w ogóle. Ton nadały jej jednak dwa najgłośniejsze artykuły wpychające ją z powrotem w bardzo określone koleiny. Te teksty napisali Szczepan Twardoch (Wyborcza.pl, 3.10.2023) i Małgorzata Tomczak (Wolna Sobota, 17 listopada 2023).
Twardoch krytykuje nieistniejący film
Tekst Twardocha jest właściwie recenzją filmu Holland, ale częściowo staje się też wywodem na temat ram narracyjnych opowiadania o emigracjach w Polsce i w Europie. Pisarz zarzuca filmowi, że traktuje historie uchodźców niepodmiotowo, że jest bajką dla wielkomiejskiej klasy średniej upajającej się swoją szlachetnością. Z tym o tyle trudno polemizować, że widziałam zupełnie inny film: prezentujący kwestię granicy z perspektywy kilku rodzin próbujących ją przekroczyć, wierzących naiwnie, że gdy będą w Unii Europejskiej, nie stanie im się nic złego, stykających się z brutalnością białoruskiej i polskiej straży granicznej. Twardoch upiera się, że role Ostaszewskiej i Stuhra są przesadnie uwypuklone, chociaż Ostaszewska gra jedną z wielu postaci, a Stuhr – kilkunastosekundowy epizod. Ich zaangażowanie w film nie było też ani przypadkowe, ani koniunkturalnie zbieżne z sympatiami z opozycją, wspomniani aktorzy faktycznie na granicę jeździli i pomagali, co daje filmowi dodatkowy ładunek wiarygodności.
O takie detale zresztą, które detalami nie są, reżyserka dbała szczególnie, zatrudniając także zawodowych aktorów z doświadczeniem uchodźczym, zadbała też o to, żeby opowieść o strażniku granicznym była zniuansowana i nieoczywista, i na dodatek nie zdecydowała się, aby opowiedzieć najbardziej drastyczne historie. Miałam po prostu wrażenie, że Twardoch usilnie próbuje dopasować nieistniejący najwyraźniej film do swojej skrojonej już przed obejrzeniem go tezy. Sama też, mimo że film cenię, uważam za udany i stoczyłam na jego temat liczne dyskusje z młodzieżą, widzę słabe punkty „Zielonej granicy” – ale o wiele bardziej przekonuje mnie linia zarzutów Pauliny Siegień, pisarki i reporterki, upominającej się o perspektywę mieszkańców Podlasia, chociaż rozumiem, że w tak długim, wielowątkowym, pośpiesznie kręconym filmie zabrakło jej nie ze złej woli.
Ale jeszcze bardziej problematyczny był dla mnie drugi wątek tekstu. Twardoch zarzuca, że nasze rzekomo jedynie wielkomiejskie emocje, odczuwane wobec ludzi ginących w lesie, nie uwzględniają gamy uczuć, którymi powinniśmy darzyć zalęknionych obywateli naszego kraju z klas ludowych. Rasizm jest etykietą, której używamy, aby nie dopuścić do głosu ich obaw. Pisarz, powołując się na amerykański kontekst, przekonuje, że empatia kierowana do obcych, nie do swoich, jest aktualnym problemem lewicy. Twardoch wyraźnie tworzy kalkę: klasa średnia potrzebuje imigrantów, żeby wygodnie żyć i korzystać z Ubera, cechuje ją moralna wyższość, klasa ludowa się imigracji obawia. Podobnie jak polemizująca z Twardochem Siegień, nie dostrzegłam, aby linia sporu przebiegała właśnie tam: spotkałam naprawdę wiele postaw pełnych uprzedzeń wśród ludzi z klasy średniej wobec imigracji. Jedna z nich znajduje się właśnie w tekście Twardocha – chociażby w nagłówku straszącym nas wytłuszczonym drukiem o nadchodzących 150 milionach młodych Afrykanów*, który zapewne pochodzi od samej redakcji. Podlasianie, jak przekonuje Siegień, będąc ludźmi na pierwszej linii, prezentują o wiele bardziej różnorodne postawy wobec przybyszów, są również koszmarnie wymęczeni obecnością wojsk, a stan wyjątkowy był dla nich bardzo dotkliwy.
Twardoch, kreując obraz lewicy, która „nie dba o zwykłych Polaków, a przejmuje się cudzoziemcami”, wykorzystuje kontekst zachodnich krajów, gdzie bezrobocie, zwłaszcza młodych, bywa dużo większe niż u nas, a konkurencja o niskopłatne wynagrodzenia z imigrantami, często nielegalnymi, faktycznie wywiera negatywną presję na płace. W Polsce problemy rynku pracy mają więcej wspólnego z nieprzestrzeganym kodeksem pracy, czasem też odcięciem transportowym całych regionów – ale akurat te problemy konsekwentnie podnosi właśnie lewica. Podobnie jak na przykład płace dla pielęgniarek, również masowo pojawiających się ukraińskich, dzięki którym system jeszcze właściwie może w ogóle działać i się nie zawalił. Dlatego kiedy sprowadzimy te zaklęcia do konkretów, stają się one rodzajem moralnego osądu dokonywanego przez samozwańczego reprezentanta klasy ludowej, w jakiej to pozycji stawia się pisarz nie po raz pierwszy.
Moralna wyższość czy bezradność?
Małgorzata Tomczak w swoim tekście też łączy dwa plany. Mniejszy: „fałszywej narracji”, narzucanej przez przygranicznych aktywistów. Oraz większy: będący opowieścią o europejskich migracyjnych ramach prawnych. Oba z nich według autorki grają do tej samej bramki: zamydlania i polaryzacji przekazu, odsuwania odpowiedzi na rzekomo ukryte przed nami trudne pytania. Pierwotny tytuł tekstu brzmiał „Rodziny z dziećmi, wykształcona Afganka, ciężarna kobieta – osoby takie, jak w filmie Holland, są na granicy wyjątkami” i właśnie ten nagłówek krąży teraz po niemal wszystkich prawicowych mediach jako metonimia jego całego przekazu.
Autorka przekonuje, że działacze ukrywają niewygodne fakty: przez granice przechodzą w większości mężczyźni, nie wszyscy są uchodźcami, tylko poszukiwaczami lepszego życia, sporo z nich nie mówi prawdy. Tymczasem UE wcale nie ma ujednoliconego stanowiska wobec push-backów i pracuje nad jego zmianą, a prawo do międzynarodowej ochrony zdaje się kłócić z ustawą o cudzoziemcach. Osoby z puszczy białowieskiej wykorzystują procedury azylowe, aby sobie ułatwiać przemieszczanie się do krajów docelowych – i nie jest to wcale Polska.
Wokół tekstu przewinęła się spora burza emocji i sporo mądrych polemik. Najważniejszą napisała chyba doktorka Hanna Machińska przekonująca, że ramy prawne nie są wcale skomplikowane, bo wyroki Sądów Administracyjnych w Polsce i raport Felipe Gonzáleza Moralesa, specjalnego sprawozdawcy ONZ do spraw praw migrantów, jednoznacznie wskazują na naruszenia prawa. Aktywiści, wzburzeni tonem artykułu zarzucającego im brak wiarygodności, w większości podkreślają to, co było i moim doświadczeniem – historie, które wybrała Holland, są jednymi z mniej drastycznych. Tomczak przytacza fejkową historię o nieistniejącej dziewczynce, ale pomija ileś przypadków sytuacji, w których aktywiści zignorowali dany sygnał, żeby później natknąć się już tylko na ciała. Autorka pisze o szantażu w analogiach do Zagłady, które „nie służą niczemu, oprócz utwierdzania się w fałszywym poczuciu moralnej wyższości własnej bańki. Nieregularnej migracji nie da się zamknąć w kategoriach «walki dobra ze złem» i w holocaustowych skryptach, odpowiedzią na nią nie jest «po prostu przestrzeganie obowiązującego prawa»”.
Moje poczucie moralnej wyższości, siedzącej w ciepłym domu na lekarskim zwolnieniu, ma się dzisiaj słabo, za to moje poczucie moralnej bezradności ma się wspaniale. Na granicy byłam tylko raz, w Usnarzu, moja działalność na rzecz humanitarnego kryzysu to pisanie, udostępnianie, wpłacanie na zbiórki, przekazanie wkładu termicznego do śpiwora. Czyli właściwie: nic, niewiele. Ale to nie tylko kwestia poczucia winy. Moja bezradność dotyczy całej sytuacji, przyszłości UE, ale też tonu powyższych tekstów, których, jak się obawiam, będzie tylko przybywać. Oraz: odpowiedzialności dziennikarskiej.
Tekst bez odpowiedzialności
Demaskatorski ton zarówno Twardocha, jak i Tomczak, „odkrywa” rzeczy, które ja, jako okazjonalna publicystka, recenzentka spektaklu Michała Zadary „Odpowiedzialność” czy filmu „Zielona granica” – czyli naprawdę żadna migracyjna ekspertka – doskonale wiedziałam. Nie szokuje mnie obecność młodych mężczyzn na migracyjnych szlakach, mam wrażenie, że ta figura zawraca nas na sygnale do 2015 roku, kiedy ze zdziwieniem dostrzegaliśmy, że uchodźcy „są młodzi” i „,mają smartfony”. Nie dziwi mnie, że część z nich nie ucieka z terenów stricte wojennych, ale szuka lepszego życia – być może dlatego, że mam za sobą epizody pracy sezonowej za granicą, jak z pewnością sporo rodaczek i rodaków, a nasz kraj: niezwykle szeroką historię emigracji, a chyba nie każdy uciekający do RFN obywatel Polski był opozycjonistą (chociaż wielu mogło tak mówić). Nie gorszę się tym, że w świecie, w którym, co sama Tomczak przyznaje, nie istnieją procedury skrojone pod nowoczesne wyzwania migracyjne, ludzie w lesie, zmarznięci i przerażeni, uciekają się do kłamstwa albo fałszowania swojej historii. Być może autorka ma rację, że trzeba normalizować podawanie tych faktów do publicznej opinii, ale ja nie czuję się w żaden sposób oszukana.
Dlaczego? Bo w całej tej opowieści o ludziach z ogólnie pojętego Globalnego Południa przemieszczających się w kierunku sytego Zachodu chodzi o ich segregację na lepszych i gorszych. „Młody byczek” to figura, którą straszy prawica, ale ulegają jej w moim odczuciu także autorzy powyższych tekstów. Tymczasem wydaje mi się, że w 2023 roku jest już raczej oczywiste, że mężczyźni zasługują na nasze współczucie tak samo, jak i kobiety i dzieci, a przybysze z Jemenu, Erytrei i Syrii w równym stopniu jak pochodzący z Egiptu czy Albanii. Rozgraniczanie ucieczki przed wojną i zarobkowej emigracji w świecie, w którym nakładają się na siebie narastające nierówności, kryzys klimatyczny i wodny, coraz bardziej się zaciera i rozmywa. Zdjęcia odmrożonych stóp nie stanowią dla mnie szantażu moralnego, są niewygodnym faktem, wobec którego trudno jest konstruować „opowieść pełną szarości”.
Małgorzata Tomczak apeluje o pogłębioną dyskusje. Niestety, jedyne, co zostało z jej tekstu, to podkreślenie, że „nawet ci lewacy przyznali, że to wszystko nieprawda”, które cytują teraz Rokita, Lisicki, wiadomości TVP. Reszta przekazu zniknęła. Nie umiem zaakceptować faktu pisania tego typu tekstu bez odpowiedzialności za jego konsekwencje w kraju, w którym rasizm bywa właściwie przezroczystym językiem, skoro używali go chętnie także politycy opozycji. Nie radzę sobie z zamykaniem oczu na perspektywę realnych ludzi na realnych bagnach – o to zazwyczaj proszą różni eksperci tego świata wymachujący pojęciami „geopolityka”, magicznie odsuwającymi naszą odpowiedzialność za zło. Zawsze przypomina mi się wtedy fragment z opowiadania Tadeusza Borowskiego „U nas w Auschwitzu”: „Myśmy byli brudni i umierali naprawdę. Oni byli estetyczni i dyskutowali na niby”.
Debata na gorsze czasy
W czym oba teksty mają absolutną rację? Tak, problem migracji jest dużo szerszy niż tylko kwestia przyznawania azylu i wywózek na Białoruś. Będzie się pogłębiał ze względu na rosnące skutki klimatycznego kryzysu i nierówności. Stoimy dopiero przed tymi wyzwaniami, już teraz mierząc się z wzrostem nastrojów nacjonalistycznych, nie tylko w Polsce. I to oczywiste, że nie tylko Polska stosuje okrutne procedury, co zresztą podkreśla w jednej ze scen film Holland. To niepokojące, że nie zostało stworzone prawo skrojone na obecne czasy, że przepisy są wadliwe i dające pole do nadużywania władzy nad słabszymi, z czego korzysta nie tylko nasza straż graniczna.
Rolą aktywistów jest i będzie patrzenie na ręce organów sprawiedliwości. Rolą publicystów i dziennikarzy – stworzenie ram dyskusji uwzględniającej realną sytuację przed którą stoimy: w jaki sposób radzić sobie z migracją, tworzeniem dobrej atmosfery dla wielokulturowego społeczeństwa? O ile prawicowi politycy unikają tematu jak ognia, jednocześnie po cichu wpuszczając niemal wszystkich, o tyle lewicowe środowiska apelują o to, żeby rozmawiać o realiach, które nas po prostu czekają. Dlatego powinniśmy dbać o to, żeby rozładowywać niepokoje, a nie je podsycać, kreując atmosferę podejrzeń, nie tylko wobec migracji, ale wobec tych, którzy zajmują się nią namacalnie. Nie robią tego jedynie autorzy i autorki tekstów; doskonale zdaję sobie sprawę, że kreuje to także ulegająca manii klikalności redakcja. W sprawie granic warto jednak faktycznie walczyć o debatę bez uprzedzeń: do innych, ale i też do siebie samych, warto być odpowiedzialnym za słowa. Być może kreujemy teraz przestrzeń debaty, która zostanie z nami dłużej, w o wiele gorszych czasach.
*Autor tekstu powołuje się na książkę „Scramble for Europe” Stephena Smitha, chociaż nie uwzględnia innych głosów, pokazujących kwestię potencjalnej migracji z Afryki szerzej, np. https://www.economist.com/briefing/2021/10/30/many-more-africans-are-migrating-within-africa-than-to-europe; https://www.npr.org/2023/02/20/1136548854/climate-environment-migration-sengal-spain-africa-europe