Budowa komórki. Krzyżówka genetyczna, Czytanie lektur z XIX wieku, które nie opowiadają o naszych przodkach, czyli o chłopach, tylko o szlachcie. Przeliczanie jednostek ładunku elektrycznego, kulombów, na mikrokulomby. SO3+H2O -> H2SO4. Wzory, setki wzorów, pierwiastki, substancje, których w życiu na oczy nie zobaczymy. Daty i jeszcze raz daty – dałbym przykład jakiejś, ale nie pamiętam, bo nie układają się one w żaden sensowny ciąg. Budowa pantofelka. (Tak, to prawda. Wciąż obowiązuje). Historia. Niezrozumiałe stare idee i daty wojen, w których nie wiadomo, o co chodziło. W ogóle daty wydarzeń, które niby wpłynęły na to, co jest dzisiaj, ale nikt nie potrafi wytłumaczyć jak. Muzyka. Śpiewanie w kółko tych samych piosenek. Przydawka, okolicznik, po co to. Czy naprawdę rozumienia tekstów musimy uczyć się na fraszkach?
Chłopak, który mówi o historii, dodaje jeszcze, że uczą się jej jak języka obcego. Niby o własnym państwie, ale nie o sobie samych. Nie o żywych ludziach, a o jakichś postaciach z niezrozumiałych bajek. Niby o Polakach, ale jakichś innych. Według niego ciągle to żujemy i żujemy, ale nie przetrawiliśmy jeszcze swojej własnej historii. „Nie wykupcialiśmy jej jeszcze” dodaje po namyśle.
Żeby się zgadzało
Tak, tak, rozumiem to. Nie chodzi tylko o narzędzia do czytania świata („tylko” daję tutaj z poczucia przyzwoitości, bo jestem przekonany, że o nie wcale nie chodzi). Raczej o wspólny kod kulturowy. O to, byśmy mogli mówić tym samym językiem, operować tymi samymi pojęciami bez potrzeby ich negocjowania. Chodzi o komfort poczucia przynależności do tej samej grupy. Chodzi o to, że jeśli ktoś rzuci: „Hej, Gerwazy, daj gwintówkę!”, to nawet przebudzony z najgłębszego snu zawołasz: „Niechaj strącę tę makówkę!” i w ten sposób nawet na krańcach świata rodaka w obcym rozpoznasz i w ramiona będziesz mógł mu się rzucić, bez obaw, że słowem złym zabije tak, jak nożem.
Ale tak naprawdę chodzi o to, by tym, którzy redagują podstawy programowe, się zgadzało. By to, co wokół nich, zgadzało się z tym, co w ich głowie, by nie było zgrzytów poznawczych i szumów na łączach, by mieć wokół siebie taki świat, jakiego obraz się we własnym mózgu pieści i tuli. Nauczyciele nie mają inaczej, rodzice nie mają inaczej. Powielają schematy, w które sami byli wtłoczeni, treści i metody, którymi sami byli uczeni. Na pytanie „dlaczego?” odpowiedzieliby zapewne: „tak zostaliśmy nauczeni”, „tak nas nauczono”, „za moich czasów”, „kiedyś to były czasy”, „dzisiaj nie ma żadnych czasów”.
Tylko młodzi próbują się buntować, domagają się wyjaśnień, wrzuceni na taśmę produkcyjną socjalizacji à la Polonaise, postawieni w obliczu wymogów sprostania zasadom, w których ustalaniu nie biorą udziału, których sensu i genezy nie rozumieją. Są niemymi, biernymi aktorami smutnego teatru, w którym nie ma dialogu, nie ma wymiany myśli i poglądów, nie ma negocjowania znaczeń, ustalania wspólnej przestrzeni i omawiania wartości. Jest narzucanie, zawłaszczanie, zmuszanie, zaoranie przeciwnika jako jedyna rozpoznana kulturowo forma dyskusji.
Próbują się buntować, domagają się wyjaśnień, ale w fabryce drewnianych arbuzów i blaszanych koni (to Herta Müller, nie ja, szkoda) nie ma szans na nowe wykładnie poza tymi wykorzystywanymi od dekad. Zaciskają więc zęby, poddają się, migrują wewnętrznie, zasilają szeregi pacjentów we wciąż zbyt mało licznych gabinetach psychologów i psychiatrów. Zawsze mogą też zagłosować na Konfederację, w poczuciu tego, że mogą liczyć tylko na siebie, że system nie jest ich, że nie mają na niego żadnego wpływu, że jest on tylko po to, by mówić im, jacy głupi są, i kiwać ich bez ustanku w grze pod tytułem „Narzucę ci zasady i będę je zmieniał w trakcie gry, niczego nie tłumacząc”.
A gdy zagłosują już na tę Konfederację, dorośli podnoszą larum: „Jak to? Egoizm! Gdzie empatia?”. Nikt nie zauważa, że młodym też już się zgadza.
Tłumaczyć świat
Czego zatem młodzi chcieliby się nauczyć? Co postrzegają jako ważne dla siebie? To rozpoznawanie emocji i radzenie sobie z nimi, współpraca, zmiany klimatu, komunikacja, słuchanie, rozwiązywanie konfliktów. Chemia tak, ale taka na co dzień, w kuchni, w łazience. Historia o ludziach, nie o pomnikach. Fizyka tłumacząca świat – tak, ale nie poprzez zadania. Języki obce nie tylko w postaci monotonnie zakuwanych słówek. Problemy do rozwiązania z wykorzystaniem wiedzy i umiejętności z różnych dziedzin, niekoniecznie wiedza podzielona i rozdrobniona na mgławice danych z różnych przedmiotów.
Tymczasem mnóstwo fajnej energii idzie w gwizdek, gdy współczesny świat objaśniają programy nauczania sprzed kilku ładnych dekad, odmłodzone tanim i nieprzekonującym liftingiem. Młodzi zmuszani są do przeistoczenia się w chodzące pendrajwy. Pendrajwy zapełnione zylionem danych, nijak niesklejających się w spójną wizję świata. Polska szkoła w całości jest nie na temat.
Nie mój strajk
W marcu 2019 roku nie wziąłem udziału w strajku, uznawszy, że tysiąc złotych więcej do nauczycielskich pensji nie rozwiązuje najistotniejszych, w moim odczuciu, problemów polskiej szkoły. Brnąc kolejny rok przez muł podstawy programowej z języka polskiego, zmienionej przy okazji reformy z 2016 roku, przyglądałem się narastającemu zmęczeniu młodych. Nie miałem ochoty pocieszać ani ich, ani samego siebie przypominaniem oczywistych prawd, że w sumie nigdy nie przestaliśmy uczyć (się) bezsensownych rzeczy. Ale też nigdy tych bezsensownych rzeczy nie było aż tyle, a kontekst kulturowego tu i teraz nigdy nie uwydatniał ich bezsensowności w tak dotkliwym stopniu. Cierpła mi skóra od wizji, w której nauczyciele i nauczycielki dostają tysiąc złotych więcej, po czym deklarują, że zakłamanej historii i anachronicznych prawd objawionych będą uczyli młodych z ogromną pasją i zaangażowaniem, korzystając przy tym z całego dostępnego w polskiej szkole aparatu represji i przemocy.
Gdy opowiedziałem o swojej wizji na branżowym forum, w ferworze bitewnych nastrojów zostałem wykorzystany jako fantom w ćwiczeniu skutecznego wyprowadzania ciosów. W arsenale obficie czerpano z rezerwuaru historycznych resentymentów („konfident”, „łamistrajk”, „ZOMO”). Najgłośniejsi koryfeusze chórów nawołujących do jedności na wszelkie wskazywane im bolączki mieli jedną odpowiedź: wszystko przez brak nauczycielskiej solidarności. Brak jednomyślności. I to tyle minusów po stronie nauczycieli – za resztę odpowiadają rodzice, politycy, system, wedle uznania w odpowiedniej kolejności ułóż.
Potem przyglądałem się nerwowym ruchom ZNP, który, w obliczu klęski, próbował wzmacniać nadszarpnięty paskami w Wiadomościach TVP wizerunek środowiska. Robił to, przebąkując o ofiarnej walce nauczycieli i nauczycielek w obronie interesów nie tylko własnych, ale i uczniów i uczennic oraz rodziców. Zyskiwałem w ten sposób kolejną okazję do przekonania się, że przygotowanie psychologiczne do zawodu nauczyciele wypracowują dopiero w trakcie swojej pracy i że najczęściej polega ono na szlifowaniu różnych strategii obronnych i ćwiczeniu mechanizmów wyparcia połączonych ze wzmacnianiem poczucia własnej niewinności.
Ściany
Słuchając koleżanek i kolegów po fachu zrezygnowanych po zeszłorocznym strajku, słuchając rodziców pomstujących na jakość zdalnej edukacji z czasu pandemicznego lockdownu, myślę o ścianach, które biegną między ludźmi w tym kraju. Ścianach między młodymi a nauczycielami i nauczycielkami, wciąż tkwiącymi w rzeczywistości, którą można opisać za pomocą zaklęć typu: „uczniowie mają teraz więcej praw niż nauczyciele” lub „musisz znać swoje miejsce w szeregu” i „najpierw obowiązki, potem prawa”.
Myślę o ścianach oddzielających dzieci od troskliwych rodziców, którym rozmowa z tymi pierwszymi potrzebna jest głównie do tego, aby wyartykułować nakaz „popraw tę czwórkę”. Ścianach, które nakazują rodzicom traktować szkołę jako przechowalnię dla ich dzieci, a nauczyciela czy nauczycielkę – jako niegodnego zaufania człowieka, od którego lepiej się wie, czego powinien uczyć.
A gdybym pytanie, które zadałem uczniom, zadał sam sobie? Gdybym miał wymieniać, czego i jak chciałbym uczyć? Chciałbym uczyć w szkole niezależnej od widzimisię polityków, których znajomość kultury i literatury zakończyła się w dziewiętnastym wieku. Chciałbym uczyć świata takiego, jaki jest – a nie takiego, który musi się zgadzać z tym, co ktoś ma w głowie.
Chciałbym uczyć w oparciu o odchudzone podstawy programowe. Takie, które zarysowują temat, a ja mogę na zajęciach uczyć go w sposób uwzględniający indywidualne potrzeby i możliwości moich uczniów i uczennic. I chciałbym mieć na to czas, nie będąc tylko jednym z trybików taśmy produkcyjnej i nie będąc zmuszanym do traktowania młodych ludzi jak trybików.
Chciałbym Rady Edukacji, złożonej z ekspertów, niezależnej od zmieniających się rządów. Ekspertów reagujących na świat – a nie ekspertów chcących wyłącznie, by świat reagował na ich mądre słowa.
Chciałbym uczyć w szkole, która nie boli.