Publikujemy fragment książki Tośki Szewczyk: „Nie umarłam. Od krzywdy do wolności”, wydanej przez Bibliotekę Więzi.
***
Najlepiej pewnie byłoby, gdyby po poprzednim rozdziale nastąpił szybki zwrot akcji – ładne przebaczenie, takie „po katolicku”, pojednanie, powrót na łono Matki‑Kościoła i radosne pląsy do „Dobrze, że jesteś, Bracie”.
Niestety, z nami, ofiarami, nie jest tak prosto. Może dlatego dla wielu bywamy kulą u nogi, uciążliwym kłopotem, sprawą, której lepiej unikać. Problem w tym, że kiedy w tak inwazyjny sposób naruszane są twoje granice, a ty nie potrafisz obronić się „tu i teraz”, złość, która powinna w naturalnym procesie w takiej sytuacji powstać, nie znika. Ona czeka w Tobie na inną okazję. A takich, niestety, nie brakuje.
Na początku ten rozdział miał wyglądać zupełnie inaczej. Planowałam tu wykrzyczeć wszystkie swoje żale – na księży, świeckich, na jeden, święty, powszechny i apostolski. Ale to już większość z nas poznała. Kto z nas nigdy nie zgorszył się ludźmi Kościoła? Kto nie miał czasem dość?
Kiedy zaczynałam pisać historie, które zaplanowałam tu opowiedzieć, czułam, jak z każdym słowem karmię w sobie złość. Jest jej we mnie ogrom i potrzebuję ją wyrazić. Tutaj jednak spróbuję czegoś innego. Zamiast skupić się na tym, co dzieje się dookoła, zatrzymam się przy tym, co w środku.
Dorosłe Dziecko Kościoła – tak się dziś nazywam. Jestem dzieckiem, które znalazło swoje miejsce i zostało w nim wykorzystane. Dzieckiem, które doświadczyło i cudów, i kłamstw. Dzieckiem nadziei i tęsknoty, dzieckiem nieufającym i nienależącym. Dzieckiem, które spodziewa się więcej, ale też milczy, kiedy trzeba mówić. A to wszystko dlatego, że wychowała mnie Matka‑ Kościół.
Nie ośmieliłabym się twierdzić, że wszystkie ofiary nadużyć, które zostały w Kościele, mierzą się z tym samym. Spodziewam się, że moje „objawy DDK” mogą być zupełnie inne niż objawy u kogoś innego. Piszę to więc jako „ja”, a nie „my”.
Co począć z moim DDK? Chyba po prostu na kolejne kilkanaście stron… wezmę je do terapeutki.
(…)
Sesja 4: Podmiotowość
Nie zgadnie pani.
Z pewnością.
Byłam u biskupa.
O! Faktycznie, nie zgadłabym.
I było beznadziejnie.
Rozumiem, że potrzebuje pani to omówić.
Na pewno potrzebuję to powiedzieć. Czy omówić… zobaczę. Poszłam do biskupa, dlatego że delegat traktuje mnie jak zło konieczne. Nie mam żadnych informacji na temat przebiegu sprawy. Nie przyjechał na obiecane spotkanie. Nie odpisuje na wiadomości.
Poszła pani na skargę?
Gdzie tam. Przecież to i tak nic by nie dało. Poszłam zapytać, z kim mam się kontaktować w tej sprawie. Ale najlepsze jest to, co usłyszałam od biskupa.
Po tonie głosu wnioskuję, że nic dobrego.
Usłyszałam, że to, co przechodzę w związku z procesem, powinnam potraktować jako moją ofiarę dla dobra Kościoła.
Jak pani zareagowała?
Obroniłam się – tam i wtedy. Poprosiłam, żeby nie składał mnie w ofierze wbrew mojej woli. Ale dzisiaj – tu i teraz – opadły mi już ręce. W zasadzie jestem bezradna.
Rozumiem, że dociera do pani, że żaden biskup pani nie pomoże.
Nie, nie aż tak. Znam dobrych i mądrych biskupów. Ale ten mi nie pomoże. To spotkanie było dla mnie jasnym komunikatem: „Znaj swoje miejsce”.
A jakie jest pani miejsce?
Młoda, świecka, ofiara, a na dodatek kobieta. I to bez męża. Nie wygląda to różowo. Dobrze, że nie jestem jeszcze do tego osobą homoseksualną albo rozwiedzioną.
Młoda, świecka, ofiara, kobieta. Co to dla pani oznacza w Kościele?
„Na dole” – niewiele. Sensownie funkcjonuję wśród świeckich przyjaciół i bliskich księży. Schody zaczynają się na poziomie parafii.
Co to znaczy?
Wie pani, kiedyś pojechałam na szkolenie dla katechetów. Żeby nie było niedomówień – to ja, razem ze znajomym księdzem, prowadziłam to szkolenie.
Zaczęliśmy od chwili modlitwy, zagrałam potem jedną pieśń. Zanim jeszcze skończyliśmy śpiewać, na ambonę wyszedł proboszcz, machnął na mnie ręką, do mikrofonu powiedział: „Dobrze, bardzo ładnie, dziewczynko, już, już”, po czym zaczął przemawiać.
Później przez całe szkolenie mi przerywał. Zadawał pytania, ale nie słuchał odpowiedzi. Księdza, z którym przyjechałam, traktował zupełnie inaczej.
O, albo inna sytuacja. Pojechaliśmy ekipą prowadzić rekolekcje. Wchodzimy z naszym przyjacielem, księdzem, na plebanię, a tamtejszy wikary mówi: „Księże, założyłem, że dziewczyny pościelą księdzu łóżko”.
Pościeliłyście?
W życiu! Zresztą akurat ten przyjaciel by na to nie pozwolił.
Albo przykład z innej beczki. Wie pani, ile razy słyszałam w konfesjonale, że mam się modlić o dobrego męża, bo to już czas? I to tylko i wyłącznie w odpowiedzi na informację, że jestem panną. Ci księża nic więcej o mnie nie wiedzieli – dlaczego decyduję się na takie życie, jaka jest moja historia. Po prostu doszli do wniosku, że poukładają mi rzeczywistość. Jakbym bez męża była mniej wartościowa. I jakbym z jego nieobecności musiała się wytłumaczyć.
Próbowała pani kiedyś?
Raz powiedziałam księdzu w konfesjonale, że to mój wybór i jest związany z moją historią. On na to stwierdził, że nie ma takich historii, które uzasadniałyby takie decyzje. Odpowiedziałam, że byłam wykorzystywana przez osobę duchowną. Niech pani zgadnie, o co mnie zapytał.
O co?
Czy się z tego wyspowiadałam. Rozumie pani? Czy ja wyspowiadałam się z tego, że byłam molestowana.
Kompletne odwrócenie porządku.
Tak. W tej spowiedzi wszystko stało na głowie. A to tylko jeden z przykładów.
Chce pani mówić dalej?
Myślę, że to by się nie skończyło.
Chcę tylko powiedzieć, że tego typu sytuacje nie dzieją się jedynie na moim podwórku. Jakie jest zrozumienie kobiety w Kościele?
Jakie?
Zacznijmy od zdania jednego z biskupów, który stwierdził, że Polska nie może być Polską niepłodnych matek. Jak mało zrozumienia i empatii w stosunku do kobiety trzeba w sobie mieć, żeby coś takiego powiedzieć?
Albo kwestia kobiecej seksualności. Czy księża w seminariach naprawdę są przygotowywani do tego, żeby o niej z nami rozmawiać? Bo ja w konfesjonale na grzechy dotyczące szóstego przykazania znam tylko dwie reakcje – albo ksiądz na mnie naskoczył, albo zupełnie przemilczał temat. Nie ma rozmowy, bo nie ma zrozumienia.
Jak często mówi się w Kościele o tym, że nieczystość to typowo męski problem? Powstają nawet całe rekolekcje dla mężczyzn na ten temat. Jeśli mówimy o seksualności kobiecej, rekolekcje idą raczej w stronę skromności, niewinności, pokornej służebnicy, dzielnej niewiasty… Tak jakby mężczyźni z góry mieli większe zezwolenie na niektóre grzechy, a wśród kobiet było to nie do pomyślenia.
A jeszcze z innej beczki – dlaczego muszę na Mszy mówić, że „bardzo zgrzeszyłem”?
Z tego, co wiem, kobieta ma w tym momencie potraktować siebie jako „człowieka” – wtedy ma być łatwiej używać męskich końcówek.
I co, pani jest łatwiej? Mogę to odwrócić – dlaczego mężczyzna nie może potraktować siebie jako „osoby” i powiedzieć, że „zgrzeszyła”?
Słyszę w pani głosie ogrom złości.
Tak… chyba tak. W zasadzie, nawiązując do naszej ostatniej rozmowy, gdybym powiedziała to głośno, pewnie zarzuciliby mi jakiś katofeminizm.
A to nie jest katofeminizm?
A jest? Nie wiem. Chciałabym być… podmiotem. Móc załatwić coś u biskupa. Mieć możliwość bycia usłyszaną. Chciałabym, żeby nikt nie machał na mnie ręką. Być podmiotem tak samo jak ksiądz, mężczyzna czy choćby nieofiara.
Pewnie gdyby słuchał nas jakiś ksiądz, mężczyzna czy choćby nieofiara, mogliby mieć na to zupełnie inne spojrzenie.
Wiem. Zdaję sobie sprawę, że to jest bardzo subiektywne. Widzi pani, znowu jest tak samo – złoszczę się, ale na kogo? Przecież to nie wina mężczyzn, nieofiar, księży. Przecież oni też swoje przechodzą. Co mam zrobić z tą złością?
A co by pani chciała?
Krzyczeć? Ale do kogo? Nie mam pojęcia.
Czuję się jak w korporacji. Do pewnego poziomu można poruszać się w miarę sprawnie. A potem uderzasz głową w szklany sufit – nie masz wpływu na to, co dzieje się „wyżej”, nawet jeśli masz odpowiednie wykształcenie, kompetencje… nawet jeśli tam „wyżej” decydują się też twoje losy…
Jak by to moja babcia powiedziała: wyżej dupy nie podskoczysz.
Bardzo obrazowo.
Cała babcia.
Godzi się pani z tym, że na pewne rzeczy nie ma pani wpływu?
Próbuję. Ale to dużo kosztuje. Każda taka sytuacja jak to spotkanie z biskupem kosztuje mnie złość, smutek, rezygnację… Staję na nogi dopiero po czasie.
Myślę, że najzwyczajniej w świecie przechodzi pani żałobę. Za każdym razem.
Po czym?
Po nadziei? Marzeniu? Oczekiwaniu? Widzi pani, że rzeczywistość jest zupełnie inna, niż by pani chciała. A nawet gorzej. Że to pani musi się do niej dostosować, a nie odwrotnie.
Racja. Wprawdzie strasznie niesprawiedliwa… ale racja. Wie pani… czasem myślę, że jestem niczyja. Że nie mam swojego miejsca w Kościele, że do nikogo – w taki pozytywny sposób – nie należę. Stoję w przedsionku, a obok mnie są takie wyrzutki jak ja: inne ofiary… osoby homoseksualne i transpłciowe… rozwiedzione pary… mnóstwo ludzi niepasujących, zbuntowanych, nieumiejących wejść do środka albo stamtąd wypchniętych.
To trudny obraz.
Tak. Ale jest nadzieja.
To znaczy?
Dużo nas w tym przedsionku. I umiemy sobie współczuć.