fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Wyzysk w Kościele

Dla wielu osób pracujących na co dzień w kościelnych instytucjach postfeudalne, neoliberalne, kapitalistyczne praktyki, rodem z Reymontowskiej „Ziemi obiecanej”, są przykrą codziennością.
Wyzysk w Kościele
ilustr.: Julia Tyszka

Dla wielu problem ten zaistniał kilka tygodni temu, gdy arcybiskup Marek Jędraszewski jednego dnia wyrzucił z pracy pięć kobiet zatrudnionych w jego biurze prasowym. Zrobił to, nie podając przyczyn i prawdopodobnie z pogwałceniem prawa, choć sprawa jest o tyle zawiła, że między kurią a pracownicami nie było sformalizowanego stosunku pracy. Kobiety pracowały na podstawie umów cywilnoprawnych, powszechnie zwanych śmieciowymi. Nie mniejszym szokiem było oświadczenie, jakie następnego dnia pojawiło się na stronie internetowej krakowskiej kurii. Dowiedzieliśmy się z niego, że panie w zasadzie same chciały odejść, a wszystko odbyło się z zachowaniem najwyższych standardów. Klasyczne odwracanie kota ogonem zostało uargumentowane w sposób zdumiewający. Kuria oświadczyła, że z pracy zwolniono jedynie samotne i niezamężne matki, pozostawiając te, które tworzą „katolickie rodziny”.

Szokująca jest dla mnie szczerość tego wyznania. Bo stojący za tymi słowami sposób myślenia jest dobrze znany. Ile razy każdy z nas spotkał się z pytaniem kościelnej instytucji, czy związek, w którym żyjemy, jest sakramentalny, nawet wtedy, gdy nie miało to nic wspólnego z załatwianą sprawą albo przyjmowanym sakramentem? Jak często słyszymy, że jakiś dostojnik kościelny potępia samotne matki i wszystkie inne „nieprawidłowe” formy rodzinne? Ta selekcja odbywa się w Kościele od dawna. W tym wypadku, prawdopodobnie pod wpływem emocji wywołanych ostrzałem mediów, ktoś nieopatrznie pozwolił sobie na moment szczerości.

Wolontariusze z przymusu

Dla osób pracujących na co dzień w kościelnych instytucjach nie jest to ani nowy, ani nietypowy przypadek. Nie ma w nim zatem żadnego zaskoczenia. W tych środowiskach postfeudalne, neoliberalne, kapitalistyczne praktyki, rodem z Reymontowskiej „Ziemi obiecanej”, są przykrą codziennością. Pewien organista z Lutoryża umówił się ze swoim proboszczem na pracę, ale nie podpisał z nim żadnej umowy. Rozliczenie następowało przez wręczanie koperty z gotówką, nie były odprowadzane składki i podatki. Sprawy zaczęły się komplikować, gdy nieformalny pracownik poprosił o zaświadczenie o zatrudnieniu i zabiegał o zgłoszenie do ubezpieczenia. Był to początek konfliktu z proboszczem, interweniowała matka organisty, a po jakimś czasie pracownik został publicznie pomówiony przez księdza i zwolniony. Sprawa miała swój ciąg dalszy w prokuraturze i sądzie, gdzie księdza skazano. Tłumaczył najpierw, że organista sam miał sobie opłacać składki, a później twierdził, że jego pracownik grał wolontaryjnie. Ponieważ po nagłośnieniu tego przypadku instytucje kontrolne zaczęły sprawdzać stan zatrudnienia w niektórych parafiach regionu, sposób „na wolontariusza” upowszechnił się.

Dość podobnie wyglądała sprawa pracownicy kancelarii parafialnej na poznańskim Junikowie (w tej samej parafii, w której wikary nie wezwał pogotowia do rodzącego mu się dziecka, co zakończyło się śmiercią noworodka). Rozliczenia miały charakter nieformalnych datków, nie doszło do podpisania umowy ani zgłoszenia do ZUS. Kiedy pracownica odeszła z pracy i zapytała o świadectwo, usłyszała, że była tylko wolontariuszką. Tutaj ksiądz był nieco sprytniejszy i kazał jej, a także organiście i kościelnemu, podpisać oświadczenia o wolontariacie.

Wiosną tego roku głośna w ogólnopolskich mediach stała się sprawa pana Jana, który pracował przez lata na czarno przy kieleckiej katedrze. Za pracę podobno otrzymywał jakieś wynagrodzenie (według informacji zamieszczonej w portalu Zrzutka.pl było to 10–20 złotych tygodniowo), choć w żaden sposób nie zostało to udokumentowane. Jednocześnie mieszkał w znajdującej się w budynkach kościelnych toalecie. Gdy sprawa stała się głośna i mężczyznę usunięto, w internecie ruszyła zbiórka pieniędzy na rozwiązanie jego problemu mieszkaniowego.

Kopalnią dziwnych i patologicznych sytuacji jest zatrudnianie gospodyń na plebaniach. Bardzo często dochodzi tu do wyzysku, wypłacania bardzo niskich wynagrodzeń –  przekazywanych oczywiście „pod stołem” – oraz pracy w nienormowanym czasie. Relacje księży z gospodyniami przybierają też czasem inny, mniej formalny, za to quasi-rodzinny charakter, i nie chodzi tu tylko o pełnienie roli kochanki, ale również na przykład matki, która z poczucia obowiązku i czystej sympatii dla księdza powinna prać, gotować i zajmować się domem. Zdobycie rzetelnych informacji o tej formie pracy jest jednak wyjątkowo trudne, a byłe i obecne gospodynie unikają kontaktu nie tylko z mediami, lecz także z badaczami tej problematyki.

Z kolei niskie i nieformalne dochody organistów kościelnych powodują frustrację, która przenoszona jest na parafian. Nie możemy się dziwić, gdy organista stanowczo żąda od nas opłaty za zagranie podczas ślubu – dla niego to kwestia przetrwania całej rodziny. Bardzo często zdarza się tak, że kwestia datku jest zawczasu omówiona z księdzem proboszczem. Duchowny płaci po prostu upokarzające pieniądze, ale za to zostawia muzykowi wolną rękę, jeśli chodzi o poczynienie ustaleń z zamawiającymi mszę. Ile uda mu się wynegocjować, wyrwać albo wyprosić, tyle będzie miał. To zasady drapieżnego kapitalizmu.

W pracy przykościelnej nagminnie nie przestrzega się też zasad BHP. Znane są przypadki osób, które pracując w trudnych warunkach, na przykład w niedoświetlonych, zimnych i nieprzystosowanych do tego celu pomieszczeniach, bezpowrotnie straciły zdrowie.

Problematyczna wydaje się tak zwana polityka prorodzinna oraz idea pro-life, których głosicielem i zwolennikiem formalnie jest Kościół. Wypowiadane w licznych kazaniach i zapisywane w setkach uroczystych dokumentów słowa są niewiele warte, gdy na porządku dziennym dokonuje się selekcji kościelnych pracowników pod kątem ich dzietności. Sztandarowym przykładem jest oczywiście Marek Jędraszewski, który zwolnił z pracy kobiety z dziećmi, samotne matki oraz osobę, która niedawno urodziła dziecko. Znam przypadki, gdy na rozmowach kwalifikacyjnych odrzucano kobiety informujące o ciąży, swojej wielodzietnej rodzinie albo świeżym zamążpójściu. Po co komu kłopot? Bezpieczniej zatrudnić starszą panią albo kawalera. Najlepiej, gdy obowiązuje go celibat.

Warto prześledzić, kto pracuje w naszych parafiach. Jaki model jest w nich preferowany? Czy Kościół realizuje biblijną zasadę rozdzielania posiadanych dóbr według potrzeb i wspiera samotne matki, które walczą często z licznymi przeciwnościami losu?

Duch wyzysku

Analizując wszystkie sprawy wykorzystywania pracowników przez instytucje kościelne, trzeba zwrócić uwagę na duchowy, pozaformalny aspekt tych relacji. Otóż bardzo często zatrudniający księża nie są traktowani wyłącznie jak pracodawcy. Sądzę, że niewielu jest ludzi, którzy podejmują pracę przy Kościele z pobudek czysto materialnych; którym jest w zasadzie wszystko jedno, czy będą pracować w produkcji, usługach, czy dla parafii. Najczęściej – zaryzykuję twierdzenie, że prawie zawsze – są to osoby głęboko wierzące, które swoją pracę traktują nie tylko jako źródło zarobku. Zgłaszając się do niej, mają poczucie wykonywania misji, realizacji powołania. Są w tym zresztą utwierdzane przez drugą stronę – księża poszukują pracowników najczęściej wśród parafian, podczas rozmów wstępnych zawsze pada pytanie o zaangażowanie religijne, stosunek do Kościoła.

Od takich bardzo osobistych dociekań wolne są właściwie tylko stanowiska czysto techniczne. Znam jednak przypadki, w których nawet osoby ubiegające się o pozornie „niesakralne” zajęcia były egzaminowane z „czystości życia”. To, co najbardziej frapuje duchownych, to oczywiście tematy seksualne – z kim i w jakich relacjach mieszka pracownik, czy tworzy sakramentalny związek, czy aby nie jest homoseksualistą (zdarzają się przypadki natychmiastowych zwolnień z pracy, gdy taka prawda wyjdzie na jaw).

Pracownicy kościelni poświęcają swój prywatny czas na służbę, czytają podczas mszy świętej, zapisują dzieci do przykościelnych organizacji młodzieżowych; nierzadko aktywni w parafii są nie tylko oni, ale też ich rodziny. Słowem, praca ta wrasta w nich głęboko, dzięki czemu są w stanie znieść w niej znacznie więcej. W takiej sytuacji tworzą się też specyficzne relacje pomiędzy pracodawcą a pracownikiem. Przyjrzyjmy się obu tym zagadnieniom.

Wiara pracowników kościelnych w budowę niecodziennego dzieła oraz zaangażowanie w nie wszystkich swoich emocji skutkuje wytwarzaniem ogromnych pokładów tak zwanej nadpracy. Oddanie wspólnocie, pasja, wiara, zawód – wszystko to zlewa się w jedno, czyniąc z pracownika wiernego budowniczego wspólnej sprawy. Nie tyle osobę świadczącą pracę, co funkcjonariusza i misjonarza. Oczywiście zdarzają się też osoby świeżo przyjęte do Kościoła, ale podstawowym typem jest tu osoba od dziecka wychowana w realiach polskich parafii, w których od zawsze pracownik traktowany był źle. Takie „przystosowanie”, na które z czasem nakładają się własne doświadczenia i relacje, bardzo utrudnia świadomy ogląd sytuacji i zestawienie jej z obowiązującymi prawami pracowniczymi.

Tezę tę potwierdza choćby przypadek kobiet wyrzuconych z krakowskiej kurii, które były zaszokowane decyzją arcybiskupa. Wcześniej broniły go nawet w wolnym czasie, podczas demonstracji przeciwników hierarchy, pracowały w święta i weekendy. Joanna Adamik, jedna ze zwolnionych, powiedziała w rozmowie z mediami, że czuje się tak, „jakby została wyrzucona z domu kochającego ojca”. Z kolei sam fakt, że mężczyzna mieszkający w toalecie godził się przez tak długi czas na takie rozwiązanie, świadczy o specyficznej świadomości zajmowanej pozycji i posiadanych praw.

Zwróćmy uwagę, że kościelni szefowie posiadają jeszcze inne narzędzia, które stawiają ich w uprzywilejowanej pozycji względem podwładnych. Są na przykład ich spowiednikami, szafarzami sakramentów, dysponentami miejsc na cmentarzu i miejsca do udzielania ślubów. To ogromna władza, na której nieetyczne wykorzystanie skarżą się setki ludzi w całej Polsce. Kiedy jednak jesteś równocześnie parafialnym pracownikiem, twoja pozycja staje się wyjątkowo trudna.

Zazwyczaj nadchodzi taki moment, gdy nawet najbardziej wytrwali muszą odejść z pracy, ponieważ staje się ona dla nich nie do zniesienia. Ktoś choruje, bo podczas pracy nie przestrzegano zasad bezpieczeństwa; u kogoś innego pojawiło się napięcie na linii praca–religia, bo na przykład nie otrzymuje rozgrzeszenia, żyje w niesakramentalnym związku, rozwodzi się albo po prostu przeżywa kryzys wiary; niegodne praktyki innego zostały zdemaskowane (jak w przypadku pracownika, który mieszkał w toalecie); ktoś pokłócił się z pracodawcą (jak organista z Lutoryża); kogoś usunięto z powodu plotek (jak na przykład gosposię, której wiek mógł wskazywać na bardziej rozbudowane relacje łączące ją z gospodarzem plebanii); albo nie do końca wiadomo, co się stało (jak to było w przypadku krakowskiego biura prasowego). Wówczas pracownik kościelny wchodzi z pracodawcą w nieunikniony spór, w którym skazany jest na niepowodzenie. Jakakolwiek próba odwołania się do parafialnej społeczności, de facto pełniącej funkcję nieformalnego zleceniodawcy, jest bezsensowna: rady parafialne praktycznie nie działają, a jeśli są, to zasiadają w nich proboszczowscy nominaci, którzy zawsze staną po „właściwej” stronie.

Próby zwrócenia się do instytucji publicznych, takich jak Państwowa Inspekcja Pracy, Zakład Ubezpieczeń Społecznych czy Urząd Skarbowy, najczęściej również nie dają pozytywnego rozstrzygnięcia. Te dwie ostatnie instytucje mogą skontrolować parafię, ale nie rozwiążą problemów związanych ze stosunkiem pracy. PIP natomiast z daleka omija parafie. Po pierwsze, urzędnicy nie chcą się narażać proboszczom, a po drugie, urzędnik, przyzwyczajony do jednoznacznych procedur, nie ma ochoty wikłać się w relacje państwo–Kościół. Bo czy to wiadomo, komu w zasadzie podlega taki pracownik?

Skrzywdzonemu pozostają zatem sądy powszechne. Nadeszły jednak trudne czasy małżeństwa tronu i ołtarza, a władza sądownicza coraz częściej staje się przedmiotem nacisku władzy wykonawczej. Opinia publiczna słyszy o najbardziej spektakularnych przypadkach, gdy ważnymi postaciami są sędziowie sądu okręgowego i posłowie czy ministrowie, ale takie sytuacje mogą mieć przecież miejsce również na lokalnym szczeblu. Dlatego tak ważne jest zachowanie niezależności tych wszystkich instytucji publicznych.

ilustr.: Julia Tyszka

Rozłam teorii i praktyki

Od dłuższego czasu zastanawiam się, jakie są przyczyny wystąpienia opisanych sytuacji. Musimy przecież przyznać, że podnoszone w prasie przypadki nie są marginalnym wyjątkiem, ale dobrze ugruntowaną praktyką. Prawdopodobnie istniejącą od zawsze, a nie zaistniałą kilkadziesiąt lat temu, wraz z nadejściem do Polski kapitalistycznej gospodarki wolnorynkowej. W czasach feudalnych Kościół nie miał pracowników. Miał niewolników dbających o kościelne majątki, uprawiających tysiące hektarów pól, zajmujących się drobniejszą działalnością przemysłową, nie różnił się jednak w tej praktyce od innych panów feudalnych. Można powiedzieć, że „takie były czasy”. Kościół przez stulecia wyśmienicie odnajdywał się w zmiennych systemach politycznych i ekonomicznych, ale wówczas uczestniczył w ich fundowaniu, współrozdawał karty. Sprawy zaczęły się komplikować w drugiej połowie XIX wieku, gdy wraz z nadejściem nowych pomysłów na to, jak zorganizować świat pracy, Kościół tracił wpływ na jego kreowanie. Dodatkowo był zainteresowany utrzymaniem starego porządku, posiadał ogromne majątki i Państwo Kościelne.

Z jednej strony Kościół musiał zatem być surowym panem, właścicielem i zarządcą, z drugiej – coraz częściej stawał się ostoją dla tych, którzy, skrzywdzeni wilczym kapitalizmem albo poranieni kolejnymi zrywami rewolucyjnymi, szukali bezpiecznego schronienia. To w tamtym czasie kościelni pasterze pisali dokumenty, które naginały rzeczywistość do ram ideologii, a ideologię interpretowały w taki sposób, by przystawała do szalejących za oknem zawieruch. Przykładem mogą być pierwsze encykliki społeczno-polityczne wydawane przez Piusa IX i jego następcę Leona XIII. Potępiano w nich większość nowych prądów myślowych, jednocześnie pełnymi garściami czerpiąc z ich zdobyczy. Kościół rozpoczął walkę o rząd dusz z socjalizmem, komunizmem i liberalizmem, musiał więc przyjąć część z ich postulatów, jednocześnie potępiając całość tych konstrukcji myślowych. Wydana w roku 1891 przez papieża Leona XIII Encyklika „Rerum novarum” uchodziła wprawdzie za prorobotniczą, ale jednocześnie potępiała wspólną własność i studziła nastroje rewolucyjne, a to z kolei przyczyniało się do utrzymania status quo klasy pracującej. Z czasem Kościół się przeobrażał, w modelu jego działania pojawiały się coraz częściej elementy kapitalistyczne, wręcz neoliberalne (choć to termin znacznie późniejszy).

Ważnym okresem dla zagadnienia stosunków pracy jest pontyfikat Jana Pawła II, który w roku 1981 wydał encyklikę „Laborem exercens”. Czytamy w niej między innymi, że „jeśli Kościół uważa za swą powinność wypowiadanie się w sprawach pracy z punktu widzenia jej ludzkiej wartości oraz związanego z nią społecznego porządku moralnego – […] to równocześnie szczególną swą powinność dostrzega w kształtowaniu takiej duchowości pracy, która wszystkim ludziom pomoże przez nią przybliżyć się do Boga”. Warto zwrócić uwagę, że w samym dokumencie nie ma słowa o wykorzystywaniu pracowników Kościoła przez jego instytucje, choć jednocześnie porusza się tak szczegółowe kwestie jak praca na roli. Papież nie próbuje wskazać hierarchom kościelnym, że są odpowiedzialni za realizację społecznej nauki Kościoła nie tylko poprzez głoszenie Ewangelii czy wskazywanie postaw moralnych, lecz także przez dawanie dobrego przykładu. Czemu tyle dzieł poświęcono roli duchownego w dawaniu osobistego świadectwa w zakresie czystości, praktyk seksualnych, dyscypliny czy nawet ubóstwa, a nie wskazano modelu postępowania księdza jako pracodawcy? To sfera niedostrzegana przez Magisterium Kościoła. Należy sobie zadać pytanie, czy jest to nieumyślne, czy celowe przeoczenie.

W tym kontekście warto zwrócić uwagę, że autor „Laborem exercens” często podkreśla rolę pracy jako „przybliżanie się do Boga”. Zwrot ten ma pozytywny sens, gdy dotyczy duchowego życia pracowników. Może być jednak niebezpiecznym polem do nadużyć, bo „uduchowienie” pracy prowadzi do umniejszenia wagi jej przyziemnych realiów, takich jak prawa pracownicze, godziwa zapłata czy podmiotowość w relacjach zawodowych. Jeżeli będąc księdzem, daję komuś szansę na przybliżenie się do Boga, to jest to przecież daleko istotniejsze niż dobra materialne i uwarunkowania społeczne – te można potraktować po macoszemu.

W innym miejscu Jan Paweł II pisze: „Człowiek pracujący pragnie nie tylko należytej za swą pracę zapłaty, ale także uwzględnienia w samym procesie produkcji takich możliwości, ażeby mógł mieć poczucie, że pracując nawet na wspólnym, pracuje zarazem na swoim”. Czy pracownik instytucji kościelnych ma takie poczucie? I czy tylko o „poczucie” powinno tu chodzić?

Dopiero w 2018 roku papież Franciszek jednoznacznie stwierdził, że wyzyskiwanie pracowników jest ciężkim moralnym przewinieniem. Podczas jednej z homilii powiedział: „Biada wam, którzy wyzyskujecie ludzi i ich pracę, wynagradzacie na czarno, nie płacicie składki na emeryturę, nie dajecie wakacji”. Należy pamiętać, że już od dawna w Katechizmie Kościoła Katolickiego „niesprawiedliwość względem pracownika” wymieniana jest pośród grzechów wołających o pomstę do nieba (KKK 1867). Być może uważa się jednak, że ta niesprawiedliwość nie dotyczy osób pracujących w parafiach i kuriach. Bo czy ich pracodawcy w ogóle uważają takie osoby za pracowników?

Nie tylko świeccy

Niektóre diecezje starają się uchwalać regulaminy zatrudniania pracowników świeckich w parafiach. Wiele lat temu zrobiła to na przykład diecezja łódzka. Problem polega na tym, że deklaracja stanowi mieszankę dość oczywistych punktów (na przykład takich, że pracodawcą jest proboszcz, a pracownik powinien mieć stosowne do swojej pracy wykształcenie) oraz punktów podejrzanych, które można nazwać furtkami mobbingowymi. W zależności od interpretacji i chęci przełożonego można albo trzymać je zamknięte, albo otworzyć – i dać pole niegodnym praktykom. Jednocześnie warto zauważyć, że w regulaminie nie ma jednoznacznych wymagań wobec pracodawców, które wychodziłyby poza standard prawa pracy (chodzi między innymi o wydawanie świadectwa).

Miejmy świadomość, że księża rekrutują się z różnych warstw i klas społecznych, a ich mentalność jest zbliżona do środowisk, z których pochodzą. Od początku lat 90. mamy przecież do czynienia z typem polskiego drobnego przedsiębiorcy, nazywanego często pogardliwie „Januszem biznesu”, który za nic ma prawa pracownicze, traktuje podwładnych jak półniewolników, gardzi nimi i ich wyzyskuje. Wszystko w imię budowy nowego kapitalizmu, gospodarki wolnorynkowej i świętej własności prywatnej. W tych samych czasach w naszych parafiach musiał pojawić się także jego kościelny odpowiednik: rubaszny, drobny ksiądz-kapitalista, który buduje swoje otoczenie na modłę świeckiego „człowieka sukcesu”. Zjawisko pojawia się zarówno w skali lokalnej, gdzie działał na przykład prowadzący firmę transportową, sklep i pensjonat gdański proboszcz Adam Kalina, jak też w skali diecezjalnej czy ogólnopolskiej. Tam przybiera inną formę, ale duch pozostaje niezmienny.

Nieżyjący już prałat Henryk Jankowski produkował wino Monsignore, arcybiskup Sławoj Leszek Głódź hodował daniele, a kuria arcybiskupa Kazimierza Nycza planuje budowę wieżowca w Warszawie. Niepowtarzalnym zjawiskiem jest oczywiście koncern biznesowo-medialny ojca Tadeusza Rydzyka, w skład którego poza radiem, telewizją i szkołą wyższą wchodzi także geotermia czy sieć komórkowa. Najbardziej znany w Polsce redemptorysta zaczynał od sprowadzania z Niemiec luksusowych samochodów, by stać się po latach jedną z bardziej wpływowych postaci działających w Polsce na styku biznesu i polityki. Działania proboszczów-biznesmenów są oczywiście znacznie mniej spektakularne, ale wywołują równie dużo wątpliwości i zgorszeń u parafian. To jednak nie tylko problem samego Kościoła, lecz całego społeczeństwa postsocjalistycznego, zachłyśniętego liberalizmem gospodarczym i jednocześnie pozostającego na półperyferyjnych obrzeżach Zachodu.

Inny Kościół jest możliwy

Warto zauważyć, że polskie realia dostarczają też – choć nie ma ich wiele – pozytywnych przykładów tego, jak organizowana może być praca przy Kościele. Przy ulicy Łazienkowskiej w Warszawie, na terenie parafii pod wezwaniem Matki Bożej Częstochowskiej, znajduje się kościół prowadzony przez Wspólnoty Jerozolimskie. To wspaniały przykład instytucji, w której pracownicy traktowani są z szacunkiem i zatrudniani na podstawie umów o pracę. Nie dochodzi do wyzysku, wykorzystywania uprzywilejowanej pozycji religijnej. Zastanawiałem się, co wyróżnia to miejsce. Otóż działa tam bardzo prężna rada świeckich, której spotkania nie sprowadzają się do okazjonalnych i niewiele wnoszących nasiadówek pod przewodnictwem księdza proboszcza, ale polegają na wielogodzinnych dyskusjach i rozmyślaniu nad strategią działania. Przewodniczącą tego ciała jest kobieta, na co dzień pracująca w dużej instytucji finansowej. Wspólnota, za pośrednictwem tej rady, ma wgląd we wszystkie dokumenty lokalnego Kościoła, wykorzystywany jest też potencjał wszystkich jej członków. Część prac w świątyni wykonywana jest na zasadzie wolontaryjnej, ale tylko wtedy, gdy są to zbiorowe i jednorazowe akcje – nie nazywa się wolontariatem czyjejś pracy zawodowej. Pracownikom płacone są formalne wynagrodzenia, a nie datki w kopertach. Pozostaje mieć nadzieję, że model działania takich organizacji zostanie kiedyś rozpowszechniony.

Chciałbym być dobrze zrozumiany. Celem tego artykułu nie jest przedstawienie struktur Kościoła katolickiego w złym świetle. Jako osobie wierzącej, ale także obywatelowi tego kraju i człowiekowi wyczulonemu na krzywdę bliźnich, zależy mi przede wszystkim na obronie tych, którzy często sami nie potrafią się bronić – wplątani w wir własnych przekonań, poczucia misji, przyzwoitości oraz chęci uczciwego zarabiania na chleb dla swojej rodziny, stają się ofiarami ogromnej maszyny, która na sztandarach i w dokumentach wypisane ma często zupełnie co innego, niż pokazuje praktyka jej codziennego działania. Piszę ten tekst w poczuciu odpowiedzialności za Kościół katolicki, za mój Kościół.

Czy jako katolicy możemy coś zrobić? Przede wszystkim nie poddawać się. Powołana ostatnio na stanowisko prezeski Fundacji Świętego Józefa Marta Titaniec nie ukrywa, że pracując w Caritas Polska, wielokrotnie spotykała się z nękaniem i upokarzaniem ze strony przełożonych – księży. Dwukrotnie z tego powodu odchodziła z pracy. Postanowiła się jednak nie poddawać i dziś buduje nową kościelną instytucję opartą na wyższych standardach.

Powinniśmy też uruchomić szeroko rozumianą kontrolę społeczną w naszych parafiach. Wymagajmy od naszych proboszczów, aby umożliwiali powstawanie rad parafialnych, których członkowie (i KONIECZNIE członkinie!) będą wybierani przez całą wspólnotę. Rady te powinny mieć dostęp do parafialnych dokumentów finansowych i prawnych. Zweryfikujmy zatem, na jakiej podstawie pracują ludzie zatrudniani przez naszą parafię. Czy kompletna jest dokumentacja? Czy przestrzegane są godziny pracy? Czy zostały ustalone i są regularnie dokonywane płatności za jej wykonanie?

Do tych wszystkich danych możemy mieć dostęp. Jesteśmy odpowiedzialni za nasze wspólnoty. To także do nas należy pilnowanie, aby dobra w Kościele były przydzielane według potrzeb, a nie według zasług, o czym tyle razy wspomina święty Jan w Nowym Testamencie. I abyśmy nie wspierali postawy „wspólnotowych cwaniaków”, współczesnych Ananiaszów i Safir z kart Dziejów Apostolskich.

* * *

Opisałem w tekście małą część znanych mi przypadków wykorzystywania pracowników instytucji kościelnych – tylko te z nich, które były przedmiotem wcześniejszych publikacji. Pozostałe sytuacje dotyczyły ludzi, których do rozmowy ze mną skłoniło przyrzeczenie, że nie zdradzę ich tożsamości. Chodzi przy tym nie tylko o zmianę (czy niepodanie) nazwiska pracownika, ale także uniemożliwienie jego identyfikacji na podstawie specyfiki wykonywanej pracy. Istnieją bowiem okoliczności, czynności i profesje, które są w Polsce właściwe tylko kilkadziesięciu osobom, dobrze znanym w swoich środowiskach. Nie możemy pozwolić na jakiekolwiek ryzyko wystawienia ich na dodatkowe nieprzyjemności. Człowiek mieszkający w toalecie przy kieleckiej katedrze chwilę po opublikowaniu o nim materiału w mediach został wyrzucony na bruk.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×