Polityka migracyjna na słowo honoru. Trzy lata porozumienia Turcja–UE
Jeżeli „Damy radę” Angeli Merkel można odczytać jako zachętę dla tysięcy ludzi do podjęcia wędrówki w stronę serca Unii Europejskiej, to wspólne oświadczenie Turcji i UE trzeba traktować jako zaprzeczenie: sygnał dla migrantów, że droga na Stary Kontynent prosta nie będzie, a granice zostaną uszczelnione przy wspólnych wysiłkach Turków i Europejczyków. Wyborcom chciano zademonstrować, że odzyskano kontrolę nad sytuacją. Wszystko to w szlachetnym celu „rozbicia modelu biznesowego stosowanego przez przemytników, a także zaoferowania migrantom alternatywy wobec narażania życia”.
W zamian za wznowienie procedury akcesji do UE, liberalizację przepisów wizowych obowiązujących obywateli tureckich oraz wsparcie finansowe (w wysokości sześciu miliardów euro) Turcja zobowiązała się do podjęcia wszelkich działań na rzecz ograniczenia napływu migrantów do Europy. Określono także nowe procedury postępowania z osobami docierającymi do Grecji drogą morską: każda z nich po rejestracji miała przechodzić przyspieszoną procedurę azylową, która w przypadku decyzji odmownej kończyłaby się deportacją do Turcji jako tak zwanego bezpiecznego kraju trzeciego – takiego państwa niebędącego krajem pochodzenia migranta, w którym nie grozi mu niebezpieczeństwo. Specjalnie potraktowano obywateli Syrii: „Każdemu odesłaniu Syryjczyka z wysp greckich do Turcji będzie towarzyszyć przesiedlenie innego Syryjczyka z Turcji do UE”. Górny limit przyjęć na zasadzie „1 za 1” ustalono na 72 tysiące – 18 tysięcy w ramach uzgodnionego kilka miesięcy wcześniej mechanizmu relokacji i 54 tysiące „rezerwy”. Jak się później okazało, nigdy niewykorzystanej.
Jeszcze zanim porozumienie przybrało ostateczną formę, było szeroko komentowane i krytykowane przez ONZ, szereg organizacji pozarządowych, badaczy migracji, a także kilka państw członkowskich Unii Europejskiej. Kwestionowano nie tylko poszczególne jego elementy, takie jak naciągane traktowanie Turcji jako bezpiecznego kraju trzeciego, nierealistyczny plan relokacji czy obranie walki z siatkami przemytniczymi za główny cel, ale też sam pomysł: w nagrodę za pomoc w leczeniu objawowym niewygodnego problemu zamieniająca się w twierdzę Europa obiecała przymknąć oko na tureckie niedociągnięcia (także w dziedzinie ochrony praw człowieka) przeszkadzające w akcesji do UE. Zastrzeżenia budziła nawet forma – oświadczenie bowiem nie jest wiążącą umową międzynarodową, nie ma jakiegokolwiek umocowania prawnego, a zawarte w nim rozwiązania stoją w sprzeczności z prawem międzynarodowym. Trzy lata później wiemy, że krytycy mieli rację, a cenę za wprowadzenie porozumienia zapłacili ludzie.
Problematyczna Turcja
Kraj, który stanowi bufor pomiędzy spokojną i niechętną przybyszom Europą a ogarniętym konfliktami Bliskim Wschodem, z geopolitycznej konieczności przyjął największą liczbę uchodźców. Pod koniec zeszłego roku było ich tam ponad 3,5 miliona. Rola Turcji w radzeniu sobie z migracyjnymi konsekwencjami regionalnej niestabilności zaostrzanej przez politykę Zachodu jest absolutnie kluczowa.
Nie można się jednak łudzić, że życiu uciekinierów trafiających z powrotem do Turcji nic nie zagraża. Syryjczykom, którzy zgodnie z umową byli odsyłani, często odmawiano możliwości aplikowania o ochronę czasową – jedyną formę ochrony dla nich dostępną. Osoby takie są pozbawione wszelkich praw: nie przysługuje im dostęp do jakichkolwiek usług publicznych ani ochrony prawnej. Niektórzy Syryjczycy w takiej sytuacji decydowali się na powrót do ogarniętej wojną ojczyzny. Osoby innych narodowości czekał o wiele gorszy los. Zaraz po przylocie trafiały do niemalże całkowicie odizolowanych od świata ośrodków zamkniętych, bez dostępu do pomocy prawnej. Większość z nich ostatecznie odsyłano do krajów pochodzenia pomimo ewidentnego zagrożenia życia.
Na dodatek kilka miesięcy po wejściu w życie nieformalnego porozumienia w Turcji miał miejsce nieudany zamach stanu, który wywołał ogromną falę czystek politycznych. Dziesiątki tysięcy osób zostało aresztowanych pod zarzutem współpracy z puczystami, w tym nauczyciele, sędziowie, pracownicy uniwersytetów, działacze trzeciego sektora i politycy opozycyjni. Zamknięto także dziesiątki organizacji pozarządowych, gazet i stacji telewizyjnych. Represje dotknęły też przedstawicieli największej tureckiej mniejszości narodowej, Kurdów, z których wielu oskarżono o wspieranie wywrotowców. W ciągu ostatnich miesięcy obywatele Turcji stali się piątą najliczniejszą grupą wśród osób wnioskujących o azyl w Europie. W 2018 roku było ich z górą 24 tysiące, co stanowi ponad czterdziestoprocentowy wzrost w stosunku do roku 2017.
Od lat przyszłość Turcji w Unii Europejskiej jest niepewna, jednak by uzyskać porozumienie w sprawie migracji, Bruksela musiała coś Ankarze zaoferować. Obietnice przyznania obywatelom Turcji prawa do bezwizowego wjazdu na teren UE i przyspieszenia rozmów akcesyjnych po trzech latach pozostają jedynie pustymi deklaracjami. Strona turecka jest taką sytuacją bardzo zirytowana, czemu dawała wyraz, kilkukrotnie grożąc zaprzestaniem wywiązywania się z ustalonych obowiązków. Zdarzało się to przy praktycznie każdej dyplomatycznej potyczce pomiędzy unijnymi politykami a Recepem Tayyipem Erdoğanem, dla którego faktyczna kontrola nad losem trzech milionów uchodźców przebywających w Turcji i przyszłością południowo-wschodniej granicy Unii jest potężną kartą przetargową. To aż dziwne, że tak niepewny układ wytrzymał trzy lata.
„Przemytnicy? Ich jest mnóstwo”
– mówi mi Abdul, nastoletni afgański uchodźca. Spotykam go w siedzibie jednej z organizacji działających na greckiej wyspie Lesbos, do której brzegów w 2015 roku przypłynęły setki tysięcy uchodźców. Dotarł na wyspę razem ze starszą siostrą, wcześniej przez ponad dwa lata pracował w Turcji. „Mamy rodziny, mamy znajomych. Każdy jakoś tutaj dotarł. Jeżeli potrzebuję kontaktu do przemytnika, to wystarczy, że zapytam. Jeżeli ktoś z moich znajomych potrzebuje, wystarczy, że napisze. To bardzo proste” – tłumaczy.
Jeden z pracowników Frontexu, agencji odpowiedzialnej za ochronę zewnętrznych granic UE, w rozmowie określił rok 2015 jako „złoty czas w historii przemytników, prawdziwą bonanzę”. Według szacunków od początku tak zwanego kryzysu migracyjnego na samych tylko migrantach próbujących pokonać Adriatyk zarobili oni od czterech do sześciu miliardów euro, a pieniądze te były wykorzystywane do „finansowania poważnej transgranicznej przestępczości”. Stąd też priorytetem agencji miała stać się walka z przemytnikami.
Choć do Europy nie przedostaje się już tyle osób, co w 2015 roku, ciężko przypisać to wyjątkowej skuteczności unijnych i tureckich służb w zwalczaniu siatek przemytniczych. Liczby zaczęły mocno spadać już kilka miesięcy przed wejściem porozumienia w życie. Większość badaczy migracji jest także zgodna, że sekurytyzacja granic nie przyczynia się ani do łamania modelu biznesowego przemytników, ani do ograniczania liczby utonięć – wręcz przeciwnie. Przerzucanie ludzi na greckie wyspy wciąż pozostaje lukratywnym zajęciem. Im trudniej jest przekroczyć granicę, tym większe ryzyko ponoszą ci, którym na tym zależy, i tym bardziej uzależnieni stają się od usług przemytników. Z danych UNHCR wynika, że w ciągu ostatnich trzech lat nastąpił wzrost odsetka ofiar śmiertelnych wśród osób próbujących dotrzeć do Europy przez morze.
Dysfunkcyjne hotspoty
Abdul z siostrą mieszkają w Morii, największym z greckich hotspotów leżącym kilka kilometrów od Mityleny, stolicy Lesbos. Moria stała się miejscem-symbolem. Nic dziwnego, ponieważ skupiają się tam wszystkie niedociągnięcia europejskiego systemu azylowego. Z zewnątrz miejsce to przypomina więzienie: betonowy mur, na nim kilka metrów stalowej siatki zwieńczonej drutem kolczastym, na rogach wieżyczki. Notorycznie przeludniona Moria rozlała się na sąsiadujące z nią zbocze, tworząc morze namiotów porozbijanych dziko pomiędzy drzewami, zwane przez mieszkańców wyspy Gajem Oliwnym. Od kilku lat nie było miesiąca, kiedy w obozie znajdowało się tylu ludzi, ilu powinno.
Osoby, którym udało się bezpiecznie przedostać przez morze bądź w trakcie przeprawy zostały zatrzymane przez służby na greckich wodach terytorialnych, trafiają właśnie do hotspotów takich jak Moria – punktów rejestracji i identyfikacji. Dzień po wejściu w życie umowy hotspoty stały się ośrodkami zamkniętymi przypominającymi więzienia, w których nowi migranci oczekiwali na finał szybkiej procedury azylowej i ewentualną deportację do Turcji.
System szybkich przesiedleń nigdy nie został wprowadzony w życie. Po pierwsze, byłoby to w sprzeczności z prawem międzynarodowym: zasada non-refoulement zabrania deportacji osoby bez statusu uchodźcy w sytuacji, gdy grozi jej niebezpieczeństwo, i nakłada na państwo przyjmujące obowiązek zapewnienia jej innej formy ochrony. Po drugie, greckie procedury azylowe są po prostu niewydolne. Nie ma mowy o zakładanych przez twórców porozumienia kilku tygodniach. W grę wchodzą miesiące, a nawet lata. Doprowadziło to do sytuacji, w której tysiące ludzi wegetuje w obozach nieprzystosowanych do przyjmowania takiej liczby osób. Od kilku lat organizacje pozarządowe i media alarmują o tragicznych warunkach panujących w hotspotach.
Najgorzej jest w Morii. W październiku liczba zakwaterowanych tam osób przekroczyła dziewięć tysięcy przy pojemności planowanej na nieco ponad trzy i pół. Pod koniec stycznia, gdy odwiedziliśmy obóz, było to dalej z górą pięć tysięcy. Liczba toalet i pryszniców jest niezgodna z normami UNHCR. Kolejki do punktów wydawania jedzenia miewają setki osób i cały proces trwa godzinami. W obozie ludzie nie czują się bezpiecznie – wśród stłoczonych w nim osób wielokrotnie dochodziło do aktów przemocy, także seksualnej. Samo przebywanie w takim miejscu ma wyniszczający wpływ na psychikę. Lekarze bez Granic określili panującą tam sytuację jako kryzysową. Dla niektórych Moria będzie domem przez kilka lat.
Mediom do obozu ciężko jest się dostać. Ci, którzy próbowali wejść przez dziury w ogrodzeniu, bywali aresztowani, a ich materiały w najlepszym razie konfiskowane. W wielu przypadkach kończyło się zniszczeniem sprzętu. Poza obozem uchodźcy z dziennikarzami na temat warunków rozmawiają z obawą. Eric Kempson, wraz z żoną prowadzący największy na wyspie magazyn artykułów pierwszej potrzeby, w którym spotkałem Abdula, sprawę skomentuje tak: „Boją się, że będą deportowani. Tak im się mówi. Nie tylko policja, ale także zarząd obozów”. Jedna osoba zgodziła się porozmawiać. „To kolejka po jedzenie w Morii. Czasami czekamy kilka godzin. Nakręcił to mój znajomy i wysłał dziennikarzowi. Zaraz po tym został deportowany” – mój informator pokazuje telefon. „Gdy mówimy, że jest źle, słyszymy, że jesteśmy niewdzięczni” – dodaje. Czy domaganie się dostępu do wody, żywności i toalet to niewdzięczność?
Gerald Knaus, uznawany za jednego z twórców porozumienia, w czasie debaty z okazji jego drugiej rocznicy nie krył rozczarowania: „Musimy ludzi traktować po ludzku. Szlachetne zasady nie mają sensu, jeżeli ludzi trzyma się w przeludnionych obozach bez ochrony”. Rok później wiemy, że nie zmieniło się nic.
Outsourcing odpowiedzialności
Moria jest jednym z kilku hotspotów, które nie radzą sobie z obsługą tysięcy uchodźców i gdzie nie widać perspektyw poprawy warunków bytowych – pomimo bezpośredniego nadzoru greckich władz, UNHCRu oraz obecności dziesiątek organizacji pozarządowych mających stosunkowo łatwy dostęp do greckich wysp. Takich miejsc może być w przyszłości więcej, a warunki panujące w Morii to jedynie przedsmak tego, co może czekać osoby próbujące się zarejestrować.
Loraine Leete – prawniczka z Lesvos Legal Centre, organizacji zapewniającej pomoc prawną migrantom znajdującym się na wyspie – zwraca uwagę na niepokojący trend: „Unia Europejska wypłaca tureckiemu reżimowi miliardy euro pomimo jasnych naruszeń praw człowieka, także w stosunku do tureckich obywateli. Znaczna część tych pieniędzy zamiast na poprawę sytuacji uchodźców wydawana jest na ochronę tureckich granic. Wspólnota na to przyzwala, eksternalizując problem”.
Przenoszenie ciężaru odpowiedzialności za zarządzanie migracjami na kraje sąsiadujące z UE nie jest niczym nowym. Wspólnota od lat współpracuje z służbami granicznymi krajów ościennych, dofinansowując modernizację służb, przeprowadzając szkolenia czy wymieniając dane tak, by jak najmniejszy ciężar spadał później na państwa członkowskie. Nowością miał być outsourcing hotspotów. Jeszcze kilka miesięcy temu całkiem poważnie zastanawiano się nad możliwością utworzenia punktów rejestracji przy południowych granicach Libii, której służby graniczne znane są z poniżającego traktowania przetrzymywanych migrantów, odmawiania im dostępu do wody, a także stosowania tortur.
Centra planowano założyć przy południowych granicach kraju, jak najdalej od wybrzeży Adriatyku. Przewodniczący parlamentu Europejskiego Antonio Tajani wybrał się nawet do Trypolisu, próbując przekonać premiera Fayeza al-Sarraja do zaakceptowania tureckiego modelu „bierzecie pieniądze, ale imigrantów też”. Bezskutecznie. Należy spodziewać się, że prób geograficznego przesunięcia problemu będzie więcej – zgodnie z planowanym zwiększeniem mandatu Frontexu funkcjonariusze agencji (których do 2020 roku ma być dziesięć tysięcy) będą mogli brać udział w akcjach łączonych z krajami trzecimi.
Co dalej?
Jak dotąd kruche porozumienie wykazuje się zaskakującą trwałością. Nie powinien to być jednak powód do zadowolenia dla zjednoczonej Europy. Obecne rozwiązanie jest wątpliwym kompromisem moralnym tworzącym złudzenie kontroli nad sytuacją, której rozwój de facto zależy od woli jednego człowieka – Recepa Tayyipa Erdoğana. „Porozumienie z Turcją bazuje na przekazach pieniężnych z Brukseli do Ankary” – komentuje doktor Konrad Pędziwiatr, badacz migracji z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. Tak długo jak w Turcji będzie dobra koniunktura, a Bruksela nie przestanie słać do Ankary pieniędzy, porozumienie może funkcjonować. „Erdogan jest jednak partnerem tylko częściowo przewidywalnym, a jego autorytarne zapędy sprawiają, że współpraca UE–Turcja nie należy do najłatwiejszych” – dodaje naukowiec. W dłuższej perspektywie Europa potrzebuje bardziej ludzkiej i kompleksowej polityki. Nie tylko azylowej czy migracyjnej, lecz osadzającej migracje i konflikty w szerszej perspektywie globalnych wyzwań. Z tego zdają sobie sprawę osoby odpowiedzialne za wykonanie dotychczasowych, pospiesznie tworzonych planów, takie jak urzędnik Frontexu: „Kontrola granic nie stanowi panaceum na wyzwanie zarządzania migracjami. Nie można rozwiązać tego problemu, uszczelniając granice. Dopóki nie rozwiąże się kwestii przyczyn migracji, ludzie wciąż będą się przemieszczać”.