fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Ordoliberalna odpowiedź na państwo dobrobytu

W momencie, gdy wiele krajów zachodnich reformuje swoje systemy socjalne, by móc unieść ich rosnący ciężar, w Polsce rozmawia się o państwie dobrobytu, jakby wybór jego formy nie wiązał się z żadnymi konsekwencjami.

W 2017 roku we Francji mocno zliberalizowano prawo pracy, obecnie prezydent Emmanuel Macron chce podwyższyć wiek emerytalny. To samo dzieje się w Szwecji – symbolu socjaldemokratycznego państwa dobrobytu. W ostatnich latach wiek emerytalny podniesiono także w innych krajach, między innymi w Niemczech czy Holandii. Nasi zachodni sąsiedzi jakiś czas temu burzliwie dyskutowali na temat kosztów polityki prorodzinnej. Mimo wydawania bilionów (sic!) marek, a później euro, od dziesiątek lat występuje tam ujemny przyrost naturalny.

Państwo dobrobytu, czyli co konkretnie?

Prawie wszędzie politycy zdają sobie sprawę z tego, że dotychczasowe rozwiązania wymagają daleko idących korekt. Starzenie się społeczeństwa, rewolucja technologiczna, problem z zastępowalnością pokoleń – to tylko kilka przykładowych przyczyn. W tym samym czasie w Polsce cofa się wcześniejszą podwyżkę wieku emerytalnego, wprowadza kosztujące miliardy stałe świadczenia takie jak „Rodzina 500 Plus” czy dodatkowe pieniądze dla emerytów i jeszcze bardziej zdecydowanie niż wcześniej podwyższa płacę minimalną. Robi się to rzekomo – jak twierdzi Jarosław Kaczyński – w celu budowy polskiego modelu państwa opiekuńczego. To raczej dopisywanie ex post teorii do praktyki wyborczej.

Nie widzę w tym spójnej wizji, opierającej się na hierarchizacji potrzeb i ustaleniu najbardziej efektywnych metod zaradzenia istniejącym problemom – raczej rozpoznanie, jakim grupom najlepiej „dosypać”, by zapewnić sobie ich głosy. Także niskie bezrobocie nie ma, jak opisuje to Piotr Kaszczyszyn w tekście „Czy możliwe jest konserwatywne państwo dobrobytu?” nic wspólnego z realizacją idei pełnego zatrudnienia, bo raz – nie można mylić niskiego bezrobocia z wysoką aktywnością zawodową (która w Polsce akurat nadal jest niska), a dwa – nawet niskiego bezrobocia nie można przypisywać (przynajmniej nie w pełni) rządom PiS: to efekt splotu takich długotrwałych procesów, jak wchłanianie nadwyżki bezrobotnych przez sektor prywatny, emigrację czy negatywne trendy demograficzne.

W artykule Kaszczyszyna brakuje bezpośrednich odpowiedzi na fundamentalne pytania: Co właściwie mamy na myśli, mówiąc o welfare state, a także po co i czy w ogóle mamy je wprowadzać? Bardziej niż pojęcia „państwa dobrobytu” wolę używać pojęcia „państwa opiekuńczego”, które jest bardziej opisowe. I ono ma swoje wady: obecnie każde państwo w naszym kręgu cywilizacyjnym pełni w mniejszym bądź większym stopniu jakieś funkcje socjalne, także Polska – mówienie więc o tym, że dopiero teraz myślimy o budowaniu welfare state byłoby w tym kontekście bezzasadne, skoro już je mamy. Niestety Kaszczyszyn nie pisze wprost, kiedy ono się zaczyna. Jednak na podstawie jego artykułu można zrekonstruować, że być może welfare state powinno być projektem, możliwie opartym na umowie społecznej: przemyślanym może nie od początku do końca, ale przynajmniej na poziomie pewnych polityczno-ideowych pryncypiów.

W takim znaczeniu faktycznie w Polsce nie mamy tego typu konstruktu. Funkcje socjalne państwa nie zostały wypracowane według jakiegoś systemowego zamysłu. Częściowo są pozostałością  realnego socjalizmu (obowiązujący Kodeks pracy pochodzi z 1974 r.), po części wynikają z lobbystycznych nacisków różnych grup interesu (np. emerytury specjalne) lub są efektem walki o głosy wyborcze (500+). Te, o których można powiedzieć, że miały na celu rozwiązywanie realnych problemów, były bardzo często reakcją na pojawiające się kłopoty (np. względnie hojna pomoc osobom bezrobotnym i wciąganie ich do systemu emerytalno-rentowego na początku lat 90.) a nie przemyślanym budowaniem instytucji na lata.

Po co nam taki projekt?

Kaszczyszyn wskazuje na to, że takie państwo jest „instytucjonalną formą wielkiej etycznej umowy społecznej”, podkreśla też jej charakter moralny, jako rodzaju „kiełznania ludzkich namiętności: pychy i chciwości”. By uzasadnić ingerencję państwa np. w rynek pracy czy pomoc społeczną, wystarczy sięgnąć po starą dobrą efektywność oraz konieczność utrzymania spójności społecznej. Temu szkodzi nędza, choroby czy ignorancja.

O tym, iż państwo powinno zajmować się edukacją, zaś pracownicy są na gorszej pozycji względem pracodawców z powodu asymetrii spowodowanej nieposiadaniem kapitału, pisał już Adam Smith. Rosnące nierówności bądź brak dostępu do konkretnych dóbr mogą nie mieć negatywnego wpływu na czyjś dobrobyt, jednak jeśli subiektywnie będzie odbierał to jako niesprawiedliwość, może to negatywnie odbijać się na pokoju społecznym. Może mieć to opłakane skutki: niemiecki ordoliberał Alexander Rüstow w wydanej w 1945 r. książce „Das Versagen des Wirtschaftsliberalismus” wskazywał, że klęską liberalizmu gospodarczego było to, że choć przyniósł „niesamowity wzrost gospodarczy” to jednocześnie nie potrafił zaprowadzić „powszechnej harmonii interesów i postaw”. A to z kolei miało utorować drogę totalitaryzmom.

Taki system powinien być przemyślany i uporządkowany, o czym pisali niemieccy ordoliberałowie. Jaki model wybrać? Pamiętajmy, że funkcje socjalne państwa nie są naturalnym uprawnieniem; pojawiły się względnie niedawno w ramach ewolucji państw i społeczeństw. Myśląc o wyborze danego rozwiązania, trzeba zadać pytanie, czy nas na nie zwyczajnie stać. Czytając artykuł Kaszczyszyna, miałem wrażenie lektury listy życzeń, które z niewiadomych przyczyn do tej pory nie zostały zrealizowane. Przytacza on w tekście trzy klasyczne modele państwa dobrobytu przedstawione przez Gøstę Esping-Andersena: socjaldemokratyczny i konserwatywny, i dodaje, że „z polskiej perspektywy interesują nas” tylko dwa: socjaldemokratyczny i konserwatywny.

Praca, własność, współdziałanie

O tym, dlaczego liberalny odrzuca a priori jako „nieinteresujący”, nie przeczytamy ani słowa. A jest on bardzo interesujący. Niechęć „liberałów” (pamiętajmy, że mówimy o bardzo ogólnym modelu) do wydawania pieniędzy, chęć uzależniania świadczeń od sytuacji finansowej, stawianie na rozwiązania promujące pracę i subsydiarność – to wszystko ma wpływ na gospodarne obracanie dostępnymi środkami. O ile „socjaldemokraci” stawiają sobie za cel równość, a „konserwatyści” widzą w polityce społecznej narzędzie do realizacji określonego modelu społecznego, paradygmat „liberalny” jest stosunkowo neutralny dla indywidualnych wyborów poszczególnych jednostek. W porównaniu do obciążającego nasz budżet ogromnymi kosztami stałymi i sprzecznym z logiką podejściem do emerytur w sytuacji starzenia się społeczeństwa, jawi się jako bardziej odpowiedzialny od hybrydy socjaldemokratyczno-konserwatywnej w wydaniu PiS.

Zresztą, w ogóle przy tych rozważaniach wyszedłbym poza sztywne modele, które swoją drogą dziś już mają coraz mniej wspólnego z rzeczywistością – a jeśli chodzi o główne założenia, wszystkie trzy mają swoje zalety. Zgadzam się z Kaszczyszynem, że warto postawić na subsydiarność. Zostawiając, z uwagi na objętość tekstu, na boku filozofię podejścia do dóbr wspólnych takich jak środowisko czy usług publicznych, do których dostęp mają mieć wszyscy, stawiałbym bardziej na odchudzanie funkcji społecznej państwa, niż dodawanie mu kolejnych obowiązków, choćby dlatego, że już dziś trudno nam unieść jego ciężar, a co dopiero za kilkadziesiąt lat, gdy będziemy jeszcze starsi, a pracujących będzie jeszcze mniej.

Jak pisałem na łamach „Nowej Konfederacji” w artykule „Koniec państwa opiekuńczego”, postawiłbym na triadę: praca, własność, współdziałanie. To uelastycznienie prawa pracy w połączeniu z bogatą siatką socjalną na wypadek bezrobocia (flexicurity) mogłoby pomóc w walce o stałe wysokie zatrudnienie. Wspieranie akcjonariatu pracowniczego i różne formy akumulacji kapitału ułatwiałyby ludziom samodzielność w ramach bycia właścicielami. Zapomina się też o znaczeniu różnych form samoorganizacji, jak wspomniane przez Kaszczyszyna spółdzielnie.

To nie zlikwiduje w pełni socjalnej funkcji państwa. Uważam, że pomagać należy przede wszystkim tym, którzy tego potrzebują. Nie widzę sensu, by marnować środki na świadczenia dla osób, dla których nie są one niezbędne (np. w ramach 500+) tylko po to, by konserwatyści uważający, że każdemu rodzicowi te pieniądze należą się jak psu buda, mogli ignorować fakt, że mówimy w praktyce o pomocy społecznej, która nie jest niczym zdrożnym. Lepiej środki, które dziś trafiają do bogatszych przeznaczyć na pomoc biedniejszym, osobom bardziej potrzebującym lub na wsparcie dla usług publicznych takich jak edukacja czy opieka zdrowotna.

***

„Spięcie” to projekt współpracy międzyredakcyjnej pięciu środowisk, które dzieli bardzo wiele, ale łączy gotowość do podjęcia niecodziennej rozmowy. Klub Jagielloński, Kontakt, Krytyka Polityczna, Kultura Liberalna i Nowa Konfederacja co kilka tygodni wybierają nowy temat do dyskusji a pięć powstałych w jej ramach tekstów publikujemy naraz na wszystkich pięciu portalach.

Inicjatywa wspierana jest przez Fundusz Obywatelski zarządzany przez Fundację dla Polski.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×