Rozwiązanie problemów z zabetonowaniem polskich miast odkładane jest od przynajmniej ćwierćwiecza. Strukturalne zaniedbania powodują, że tylko czujność mieszkańców może uchronić kolejne drzewa w miastach przed wycinką, a skwery, rynki i place przed wybetonowaniem. Nie jest to miejsce, żeby opisywać dokładnie rolę, którą zieleń spełnia w naszym otoczeniu, uparcie ignorowaną w ostatnich czasach przez samorządy. Zainteresowanych odsyłam do samej „Betonozy”, która klarownie to wykłada.
Chciałbym natomiast wydobyć z książki inne – dla mnie szczególnie dojmujące – wątki. Chodzi o ukształtowaną po transformacji kulturę planowania przestrzennego (czy może raczej jej brak). W sposobie, w jaki polskie społeczeństwo od trzech dekad pojmuje planowanie, odbijają się przede wszystkim nasze klasowe aspiracje.
Polska mitologia
Z jednej strony każdy chciałby mieszkać w otoczeniu zieleni, móc się wybrać na spacer do pobliskiego parku czy lasu. Łatwo jednak o tym zapomnieć, kiedy stanowi to dla nas normę. A w znacznym stopniu tak właśnie jest. Modernistyczne postulaty dostępu do światła i zieleni dla każdego człowieka starano się realizować za czasów PRL, z czego do dziś możemy korzystać. Ogromne ułatwienie dla ówczesnych planistów i architektów stanowił autorytarny charakter państwa – możliwość narzucenia społeczeństwu woli urbanistów sprawiła, że dziś musimy mierzyć się z jej konsekwencjami.
Próby regulacji, takie jak plany zagospodarowania przestrzennego, którymi w myśl obowiązującego prawa powinna być objęta cała Polska, często spotykają się oporem. Jego charakter dobrze ilustruje anegdota przytoczona bodaj przez Filipa Springera w „Wannie z kolumnadą” – jeden z radnych miejskich podczas uchwalania tego typu dokumentu zaczął się oburzać, że taki (w gruncie rzeczy przecież niewielki) poziom kontroli pachnie mu komunizmem. A teraz, w wolnej Polsce, niech każdy stawia na swoim, co mu się żywnie podoba. No i właśnie. Plany zagospodarowania przestrzennego z poprzedniej epoki przestały obowiązywać 1 stycznia 2000 roku. Dla większości powierzchni kraju nowe nie zostały uchwalone.
Z planistycznej pustki cieszą się deweloperzy, którzy na potęgę starają się maksymalizować zyski ze swoich działek, między innymi poprzez stawianie niepasujących do otoczenia, przeskalowanych apartamentowców. Przykładem może być wspomniane przez Mencwela osiedle Bliska Wola – przezwane już warszawskim Hong-Kongiem – w którego wypadku zezwolenie na budowę wydano na podstawie warunków zabudowy, w procesie stanowiącym zmorę polskiej urbanistyki. Upraszczając, w miejskich urzędach wydaje się „wuzetki”, patrząc na to, co stoi na okolicznych działkach, jednak w sposób raczej maszynowy niż refleksyjny. Zajmuje się tym urzędnik, nie architekt czy urbanista, a podstawą do wybudowania architektoniczno-urbanistycznego koszmarka może być fakt, że realizacja o podobnej kubaturze czy wysokości znajduje się w ramach tego samego rejonu administracyjnego.
Ale niechęć do regulacji przestrzennych nie jest wyróżniającą cechą prawodawców i deweloperów. Czują i wyrażają ją też zwyczajni obywatele, którzy nie lubią, gdy coś im się nakazuje. Działa tu chyba zresztą podobny mechanizm, co w przypadku przedstawicieli klasy średniej sprzeciwiających się podatkom progresywnym. Amerykański sen nadal nas oszukuje – mnie też kiedyś może się poszczęścić i lepiej, żeby nic mnie wtedy nie ograniczało. Trochę zabrakło edukacji, trochę walczymy z wyobrażoną komuną. Bo wszystko, co wtedy, było złe, a teraz jest na odwrót, więc lepiej.
Cofnęliśmy się więc w urbanistycznych regulacjach do czasów przedwojennych, kiedy Warszawa miała być jakimś mitycznym „Paryżem wschodu”. Tak się jednak składa, że była to Warszawa ciemnych oficyn i suteren, Warszawa Świętej Własności, w której budynki użyteczności publicznej miasto stawiało na tych działkach, które akurat udawało mu się kupić. Stąd na przykład gmach stołecznego Muzeum Narodowego jest przesunięty w bok względem śródmiejskiego życia. Pisał o tym w „Najlepszym mieście świata” Grzegorz Piątek, także jeden z rozmówców Mencwela.
Współcześnie do Świętej Własności dołącza też Święta Przepustowość, dzięki której obok betonu leje się asfalt. Samochód, kiedyś symbol luksusu, może już tak luksusowy nie jest – teraz wręcz głupio go nie mieć. To osobisty środek transportu, wyraz niezależności i statusu (jeśli jest dostatecznie dobry). Oczywiście, przy obecnym stanie komunikacji zbiorowej poza większymi miastami nie ma się co dziwić, że prawie każdy samochodu potrzebuje. Ale to akurat coś, z czym powinniśmy walczyć, a nie uznawać za normalne. Tymczasem ulegamy potrzebom posiadaczy samochodów, które zanieczyszczają powietrze i zabierają wielokrotnie więcej przestrzeni niż piesi.
Uświęcanie własności prywatnej i przepustowości jezdni (patrz: nieporządku i asfaltu) wyrasta w dużej mierze z potrzeby pogoni za Zachodem, równie zresztą mitycznym. Cała historia wolnej Polski to takie właśnie obsesyjne nadganianie, wdrukowane nam bezkrytycznie jako jedyny właściwy model rozwoju. A to właściwie prowincjonalny kompleks. Chcemy, żeby było jak w Niemczech czy Francji, w imię czego jesteśmy gotowi popełnić dokładnie te same błędy, które oba kraje popełniały kilkadziesiąt lat temu. Zamiast tego można by z uwagą spojrzeć, co warto wykorzystać, a czego nie – nauczyć się na cudzych błędach, konkluduje w zakończeniu „Betonozy” Mencwel.
Niestety, nie tą drogą idziemy jako państwo. W związku z brakiem wody będziemy się jej pozbywać jeszcze szybciej. Regulujemy rzeki, które na Zachodzie się w tej chwili renaturalizuje. Nie jest to też widzimisię samorządów czy pokutujący w głowach niedouczonych mit. Także władza centralna pragnie zachód „nadganiać”, właśnie w kwestii rzek. Pozostaje nam tylko działać i liczyć na efekty. Najlepiej szybkie, bo kryzys klimatyczny już nie puka do naszych drzwi, tylko dawno je przekroczył.
Jak zmasakrować społecznika?
Ale nie wszędzie działać jest łatwo. W małych miastach trudniej się protestuje. Pracy jest względnie mało i często mogą ją zlecać władze samorządowe, więc niedobrze się narażać. Sprzeciw może przełożyć się nie tylko na krzywe spojrzenia sąsiadów, lecz także na konkretne problemy ekonomiczne. Uchwały rady miasta są trudne do znalezienia w internecie i jeszcze trudniejsze do przyswojenia, a bez tego nie można wiedzieć, co władze planują. Co bardziej kontrowersyjne projekty nie są przecież reklamowane, chyba że pod płaszczykiem rewitalizacji i bez wspominania o wycince – na przykład – dwudziestu drzew. Oprócz tego poza głównymi ośrodkami jest mniej ludzi, szczególnie młodych o wysokim kapitale kulturowym i ekonomicznym. Brakuje więc takich, którzy potencjalnie najchętniej mogliby się zaangażować, mających odpowiednio dużo czasu i energii. Może się też pojawić zarzut ukrytych interesów czy niechęci wobec postępu. Walka z narracją o porządkowaniu i rewitalizowaniu, szczególnie kiedy mają się wydarzyć nie za pieniądze samorządu, a na przykład Unii, przypomina walkę z wiatrakami.
W przypadku założeń urbanistycznych w zabytkowych częściach miast i miasteczek, przede wszystkim rynków, pada również nośny argument powrotu do historycznej formy. Niemniej na takich rynkach brak zieleni, dostrzec można tylko bruk czy okazjonalną fontannę, która na dobrą sprawę ma spełniać te same funkcje, co właśnie usunięte drzewa. Będzie jednak na dobrą sprawę kosztownym zbytkiem – pokazaniem, że miasto stać na wykonanie i utrzymanie takiej fanaberii. Ważne, że „element się nie będzie w krzakach zbierał”. (Opisując podobne postawy, Mencwel nawiązuje do włodawskiego urzędnika, który w swoim wystąpieniu użył właśnie powyższego sformułowania).
Podstawą tej ostatniej narracji jest aspekt klasistowskiej pogardy, która coraz częściej zastępuje prostą ludzką empatię. Sam nie tak dawno w trakcie zajęć uniwersyteckich dotyczących publicznego wymiaru przestrzeni miejskich usłyszałem podobnie bulwersującą propozycję – mianowicie postulat wymiany leżaków na katowickim rynku na takie, na których nie będzie się dało spać, oraz usunięcie stamtąd ogólnodostępnych kontaktów. Wszystko w celu pozbycia się osób w kryzysie bezdomności. Przynajmniej z widoku.
Nie do pominięcia jest tu fakt, że taka sugestia padła ze strony studentów dziennikarstwa i że to właśnie oni okazali się na tyle niewrażliwi na ludzkie trudności. Wpadli na pomysł najbardziej powierzchownego z możliwych rozwiązań, zupełnie w dodatku ignorującego potrzeby kogokolwiek innego niż ich własna klasa społeczna. Warto też dodać, że sami by na tym stracili. Leżak, na którym nie da się spać, traci swoją funkcję dla wszystkich użytkowników. Podobnie kontakty – te przydają się tak bezdomnym, jak i dojeżdżającym do pracy z większych odległości, turystom czy studentom podczas przerwy obiadowej. Ale cóż, jeśli się chce być bohaterem własnego amerykańskiego snu, dobrze jest mieć na kogo patrzeć z góry. Ważne, żeby nie musieć patrzeć za często – przypominanie sobie, że można nie mieć dość szczęścia do spełnienia swoich klasowych aspiracji, to nic przyjemnego.
Na nic zdają się tłumaczenia, że miejski rynek ma inną funkcję dzisiaj niż pięćset lat temu, abstrahując już od tego, dlaczego forma „historyczna” z XVI wieku miałaby być bardziej wartościowa niż ta z wieku XIX. Na nic dodawanie, że drzewa dają chłód równie skutecznie co fontanna (czy nawet skuteczniej, bo nie wyłącza się ich podczas upałów). Lepiej pokazać, jak się u nas wiedzie. Jak jest dobry gospodarz, to coś zmienia. Beton i bruk – klasa. To przecież jasne, wizualizują dobrobyt. A drzewa zasłaniają widok.
Merytoryczne rozwinięcie znajdziecie w „Betonozie”, podobnie jak historie, które pokazują, że mimo trudności się da. Dodam tylko od siebie, że w obecnym systemie także pod tym względem najbardziej poszkodowane są właśnie małe miasta. Jakby nie dość im było pozamykanych w latach dziewięćdziesiątych zakładów pracy i późniejszego wyludniania.
Zieleń to pieniądz
Historia zieleni w miastach to również historia wykluczenia. Dopiero od XIX wieku myśli się o zapewnieniu wszystkim mieszkańcom dostępu do niej. Wcześniej była czymś tylko dla najbogatszych i powoli znów zmierzamy w tym właśnie kierunku. Dzisiaj eleganckie, dobrze zaprojektowane osiedla z odpowiednią liczbą nasadzeń najczęściej są grodzone, a bliskość parków mocno podbija ceny i stanowi cechę silnie wykorzystywaną marketingowo. Ogólnodostępna zieleń ma, jak pisze Mencwel, „w pełni publiczny, demokratyczny, a może wręcz emancypacyjny charakter”. Niestety, coraz jej mniej.
Jak więc przekonać urzędników i współobywateli, że warto to zmienić? Cóż, w kapitalizmie odpowiedź jest jedna i zawsze ta sama. Pieniądze. Stąd wzięła się kategoria tak zwanych usług ekosystemowych, która służy za świetne narzędzie ochrony nie tylko otaczającej nas roślinności, ale też zbiorników wodnych czy terenów podmokłych w miastach. Liczne funkcje, które drzewa i miejskie ekosystemy wypełniają, da się wymienić, podsumować i przeliczyć na pieniądze. Na przykład to, że drzewa dają cień i ochładzają otoczenie. Albo że naturalne tereny zalewowe w czasie suszy magazynują wodę, a w czasie powodzi pochłaniają znaczne jej ilości. Park czy brzeg jeziora służą rekreacji – i tak dalej. Te same czynności, gdyby miał je wykonywać człowiek, maszyna lub budowla, miałyby swoją ściśle określoną cenę.
Za pomocą takich argumentów najłatwiej chyba przekonywać ludzi o wartości – bardzo zresztą w tym wypadku wymiernej – dobrego planowania z uwzględnieniem zieleni. Tą drogą też pod koniec „Betonozy” idzie Jan Mencwel. Dla mnie te liczby nie mają żadnego znaczenia jako czysto abstrakcyjne – w przeciwieństwie do rzeczywiście wykonywanej przez drzewa „pracy”, którą da się przecież ująć w słowa. Ale to po prostu kolejna obsesja kapitalizmu i pewnie materiał na pracę dla socjologa czy ekonomisty: dlaczego dzisiaj wszystko musi mieć wymierną wartość finansową, żeby mieć jakąkolwiek?