Wczesną wiosną, w początkach trzeciej fali pandemii, internet zalała fala oburzenia wobec celebrytów i celebrytek, którzy postanowili czas kolejnego lockdownu spędzić na Bali, Zanzibarze czy Dominikanie. Wyspy te szczególnie ostatnio stały się popularnymi kierunkami wyjazdów wśród zamożniejszych Polaków. Wizja sączenia kolorowych drinków w cieniu palm jest niewątpliwie kusząca, szczególnie o tej porze roku, kiedy w Polsce pogoda jest zmienna, a tym razem dochodzi także utrzymująca się na rekordowo wysokim poziomie liczba zakażeń koronawirusem.
Jest jednak w tym trendzie coś, co budzi, pewnie nie tylko nasz, odruchowy sprzeciw. W czasach, w których większość z nas zmuszona jest do spędzania lockdownu w swoich mieszkaniach, nierzadko niedopasowanych do obecnych potrzeb, zdjęcia nadsyłane z ciepłej plaży denerwują i kontrastują z krajobrazem za oknem. Nie chcemy krytykować tego typu sposobu podróżowania jako takiego – każdy ma przecież prawo do wybrania odpowiadającej mu formy wypoczynku. Chodzi raczej o stojący za nim mechanizm. Zapełniając swoje konta w mediach społecznościowych zdjęciami z wypoczynku w tym duchu, influencerzy demonstrują swój społeczny status i jednocześnie przyczyniają się do budowania określonej wizji luksusu, której zaczyna pragnąć także reszta społeczeństwa. W efekcie pandemiczne podróże na nowo ujawniają istniejące nierówności społeczne.
Wpisuje się to w szerszy trend widoczny w kulturze masowej – prezentowania szczęścia i spełnienia jako wolności od wszelkich obowiązków, beztroskiej konsumpcji zaspokajającej każdą zachciankę. Klasa średnia stara się spędzać wakacje tak, jak wyobraża sobie życie codzienne bogaczy obserwowanych w telewizji i internecie – w nowoczesnych, pełnych światła wnętrzach z wielkimi oknami, przez które widać prywatny basen. Wakacje stają się przywilejem i nagrodą za ciężką pracę, dwutygodniową ucieczką do innej rzeczywistości. Nic więc dziwnego, że w obrębie tej logiki niezbędna jest radykalna zmiana otoczenia. Co jednak zrobić, gdy możliwości dalekiego wyjazdu są ograniczone? Jak odpoczywać blisko domu, w obrębie województwa czy kraju, skoro jest to tak niebezpiecznie blisko codzienności i pracy?
W Juracie wolniej płynie czas
Autostopowicze szukają przygód, backpackersi chcą poznawać świat na własną rękę. Do Szkocji jedzie się obejrzeć ponure zamczyska na tle pochmurnego nieba, do Ukrainy i Białorusi zobaczyć polskie Kresy oraz to, co by było, gdyby historia potoczyła się trochę inaczej. Wszystko, co zobaczysz, zostaje z tobą na zawsze. Poznawanie świata jest wartością samą w sobie.
Tak wyglądają dzisiaj w turystyce wielkie narracje. Mimo że dawno ogłoszono ich śmierć, w tej dziedzinie nadal królują – o czym pisał też Paweł Cywiński w 23. numerze Kontaktu zatytułowanym „Post-turysta”. Może nie rządzą już tak niepodzielnie jak jeszcze niedawno, ich pozycja jednak pozostaje bardzo silna. Co zatem oznaczają dla turystów i podróżników? Zaakceptowanie wielkiej narracji to przyjęcie pewnego z góry założonego punktu widzenia, pozwolenie na wpisanie się w ramy opowieści, która w gruncie rzeczy pełna jest uogólnień i uproszczeń – jak wszystko, co rości sobie pretensje do wytłumaczenia skomplikowanego i pełnego niejednoznaczności świata. Dogłębne zrozumienie odwiedzonego miejsca nie będzie wynikało z odpowiedniego wpisania go w schemat, a raczej z własnych wiedzy i refleksji, które wymagają czasu i przygotowania.
Odpowiedzią na uniwersalistyczne próby postrzegania świata stają się różnego rodzaju mikronarracje, czego przykładem może być powoływanie się na tożsamość lokalną, coraz popularniejsze na naszym gruncie. Tak jest z piosenką „W Juracie” Młodego Leszcza. „Bardziej czuję się warszawiakiem niż Polakiem”, śmieje się raper między wersami utworu, w którym nawija o nadmorskim kurorcie, gdzie „czas jest zawsze nasz”. Śmieje się pewnie dlatego, że w ten bezceremonialny sposób podnosi rękę na patriotyzm należący do panteonu wartości podstawowych we współczesnej Polsce, który, mimo że bywa różnie rozumiany, nie spotyka się raczej w mainstreamie z tego typu negacją. Jedno zdanie rzucone mimochodem sugeruje, że wielka narodowa narracja przestała być odpowiednia. Można zbyć ją wzruszeniem ramion, przestała być w ogóle warta uwagi. W tym ujęciu wartościowe staje się to, co nasze, bliskie i lokalne, co dobrze znamy, nie tak abstrakcyjne jak poczucie przynależności do narodu – właśnie Warszawa czy swojska Jurata. Lokalna równie dobrze może być wielka metropolia, jak oddalona od centrum prowincja.
W utworze tym widać też wyraźną niezgodę na podporządkowanie się kapitalistycznemu imperatywowi, który każe wykorzystywać każdą chwilę do granic, konsumować nie tylko kolejne produkty, lecz także wrażenia, widoki, miejsca. Po opisanym wcześniej demonstrowaniu luksusu w bezczynności jest to drugi sposób na przeżywanie świata – taki, w którym nie ma miejsca na bezproduktywność. Czas traktowany jest jak zasób i nie wolno go marnotrawić. W rezultacie także wakacje muszą być spędzone czynnie i „szybko”. Czerpanie przyjemności z rzeczy drobnych i bliskich, wszystkie nurty życia slow, jak slow food czy właśnie slow tourism, są odpowiedzią na ten pęd, oczywiście odpowiednio opakowaną w celach marketingowych. Niemniej jednak okazuje się, że często właśnie takiego spowolnienia potrzebujemy – czegoś, co sprawia, że „wolniej płynie czas” i dzięki temu można się nim rozkoszować, a nie konsumować jak najwięcej i jak najszybciej.
Żeby dojść jednak do takiej refleksji, trzeba mieć na to czas, pozwolić sobie – albo właśnie zostać zmuszonym – do zatrzymania się w codziennym biegu i rozejrzenia się wokół. Jeśli uznać czas za zasób, powyższa sytuacja jawi się jako oczywisty przywilej. Nie wymaga czasu przygotowanie się do plażowania, decyzja o konkretnym celu podróży także wydaje się w tym wypadku dosyć drugorzędna. Czasem można oczywiście „wsiąść do pociągu byle jakiego” i zgubić się w obcym miejscu, ale – jak mówi w drugim materiale artysta – na to trzeba mieć bardzo dużo czasu i najlepiej żadnych zobowiązań. Nie zawsze zauważają to alternatywni podróżnicy patrzący z wyższością na pracowników korporacji wypoczywających w Egipcie.
Bieszczady nową Teneryfą?
Ponad rok temu, na początku pandemii, wszyscy zostaliśmy zmuszeni do zatrzymania się. Pandemia zmieniła w naszych życiach bardzo wiele, także w kontekście turystyki. Zamiast spędzić wakacje za granicą, wiele osób zdecydowało się zostać w kraju w obawie przed kwarantanną lub utrudnionym powrotem. Tłumy turystów zalały nadbałtyckie plaże i górskie szlaki, a na mazurskich jeziorach aż do września trzeba było czekać na możliwość wynajmu żaglówki. Polska wielu osobom nie wydaje się atrakcyjna sama w sobie, bywa raczej substytutem zagranicznych wakacji w sytuacjach takich jak ubiegłoroczna lub w przypadku braku odpowiednich funduszy. Odkrycie czegoś interesującego i nieoczywistego w pobliżu własnego miejsca zamieszkania bywa dla ludzi wielkim zaskoczeniem. Nieraz jesienią słyszeliśmy: „Wiedziałeś, że polskie góry nie są takie złe? Pierwszy raz byłem”.
Być może minione lato przyniosło właśnie takie zaskoczenie i nowy zachwyt. Może przysłuży się to popularności urlopów w Polsce także w przyszłości. Warto jednak zauważyć, że w przypadku krajowych wypadów funkcjonuje ta sama zasada, co w opisanych wyżej zagranicznych wyjazdach – jeździ się w miejsca najbardziej znane i popularne, które są niejako „z automatu” sprawdzone, skoro tak wiele osób je odwiedziło i było zadowolonych. Stąd na przykład w letnich miesiącach główny szlak bieszczadzki średnio nadaje się do wędrówki – właśnie ze względu na tłumy odwiedzających, skuszonych częściowo rosnącą popularnością pieszej turystyki, częściowo romantyczną wizją polskiego Dzikiego Zachodu albo popularnym hasłem, żeby „rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady”. Trudno jednak nie zauważyć, że dzisiaj ta wizja nie odpowiada już rzeczywistości. Bieszczady przestały być dzikim pustkowiem, a stały się, przynajmniej w sezonie, w znacznej mierze jednym z bardziej uczęszczanych punktów na turystycznej mapie Polski. Nie mówiąc już o tym, że duży ruch generuje tworzenie odpowiadającej mu infrastruktury, a masowość sprawia, że zatraca się charakter miejsca.
Tłumy na szlakach odbijają się nie tylko na przyjemności i wygodzie samych turystów, lecz mają także zgubny wpływ na środowisko. Jak mawiają urban explorerzy zwiedzający opuszczone budynki: „Wynieś tylko zdjęcia, zostaw tylko odciski butów”. Do niedawna byliśmy w stosunkowo wygodnej dla wielu sytuacji, w której krajoznawstwo pozostawało czymś elitarnym. Co jednak się dzieje, gdy miejsce czy szlak są na tyle uczęszczane, że nawet nasze kroki zostawiają zbyt mocny ślad? Przecież, jeśli wszyscy nagle pojadą w Bieszczady czy w Tatry, wszystko, co warte zobaczenia, zostanie tam zadeptane. Kto jednak ma prawo do oceny, dla kogo starczy, a dla kogo nie wystarczy miejsca w Bieszczadach?
Mimo że denerwuje nas dreptanie w hałaśliwym ogonku na Przełęcz Orłowicza, nie sposób nie zauważyć, że sami go współtworzymy. Egalitarne wczasy w Polsce, odkrywanie tego, co blisko, wydają się propozycją zbliżoną do naszych preferencji. Przy okazji jednak zarysowuje się fundamentalne napięcie pomiędzy tym, co proponujemy, a tym na ile interesownie traktujemy uwielbiane przez nas, odosobnione miejsca. Kiedy przestaną być odosobnione, z pewnością będzie nam szkoda. Tylko czy nie tego właśnie chcieliśmy?
„Egzotyczne” wsie
Eksploratorzy nie zdradzają lokalizacji odkrytych przez siebie „urbexów”. Wyjątkiem są oczywiście sprawdzeni znajomi. Ma to zapobiegać dalszej dewastacji tych miejsc i ewentualnym kradzieżom czy aktom wandalizmu. Z podobnego założenia zdają się wychodzić niektórzy spośród „pierwotnych” amatorów lokalnej turystyki. Nie wskazują publicznie, gdzie w Polsce znajdują się unikalne miejsca – co najwyżej puszczają oko do tych, którzy już je znają. Taka strategia nie służy jednak niczemu poza budowaniem dystansu i poczucia wyższości. Relacja między nimi przestaje pretendować do jakiejś, nawet pozornej, równości. Podróżując, nie tylko w wersji all inclusive, zawsze pokazujemy coś innym – i sobie. Dobrze jest czasem wejść w rolę beztroskiego bogacza, a innym razem niestrudzonego podróżnika. Na podobnej zasadzie przyjemność może sprawić nam fakt, że niewiele osób zobaczy to samo, co my. Albo że stosunkowo niewiele potrafi (tak jak my!) zadowolić się krótszymi wycieczkami. Udowadniamy w ten sposób sobie i innym, że mamy do dyspozycji wyjątkowe narzędzia – ale nie chcemy się nimi dzielić, bo zagroziłoby to naszej pozycji i wybranemu przez nas sposobowi uprawiania turystyki.
Uważamy, że to niewłaściwe podejście – nie należy odcinać ludzi od potencjalnych atrakcji. Liczenie na ich dobrą wolę czy namysł może wydawać się naiwne, jeśli jednak chcemy być wobec siebie i innych uczciwi, nie mamy wyboru. W ten sposób zresztą zwiększamy szanse, że nawiążą więź z tymi miejscami, przez co także zatroszczą się o ich ochronę. W dobie katastrofy klimatycznej to szczególnie istotne. Wszystkim nam powinno zależeć, żeby jak najwięcej osób zaangażowało się w pracę na rzecz zachowania naszych wspólnych dóbr. Nie wyobrażamy sobie tej walki bez rzeczywistej znajomości tego, co chcemy ocalić. Dzielenie się zachwytem jest dla nas równie ważne, jak pierwsze jego przeżycie. Może zresztą promowanie nowych miejsc doprowadzi do mniejszego obciążenia tych najbardziej uczęszczanych?
Agnieszka Pajączkowska wspomina w wywiadzie w 42. numerze Kontaktu słowa Olgi Tokarczuk o tym, jak twórcza i wyjątkowa jest prowincja jako taka, a polska w szczególności. Komentuje to jako egzotyzowanie peryferii, takie podejście dowodzi jednak, że lokalne podróże mogą być równie interesujące, jak te „egzotyczne”. Podróże mogą taki podział w widzeniu świata utrwalać, ale, co bardziej prawdopodobne, mogą pomóc go zwalczać. Dobitnie obraz świata, który nam, jako mieszkańcom dużych miast, jest zupełnie obcy, przedstawia zresztą sama Pajączkowska w znakomitym „Wędrownym Zakładzie Fotograficznym”. Tam także nie udaje jej się, mimo starań, zupełnie uciec od egzotyzowania, i trudno mieć jej to za złe, kiedy jest tego jak najbardziej świadoma. Nie zawsze warto się zastanawiać, czy nasz zachwyt jest na miejscu. Tak samo z podróżami w ogóle – po dłuższym namyśle możemy dojść do wniosku, że nie ma na nie dobrego sposobu. Najmniej szkody zrobimy, jeśli w ogóle nie ruszymy się z domu, a jednak to nas nie powstrzymuje. Kiedy już wyruszymy, możemy czasem odłożyć na bok wszystkie głębokie teorie i chłonąć, co jest dookoła. Jeśli oczywiście właśnie to w danym momencie najbardziej nam odpowiada.
Lokalnie
Cyryl Skibiński w tekście „Polskość na wczasach” pisał, że turystycznie Polska nie jest szczególnie atrakcyjna, krajoznawczo natomiast jak najbardziej. W tym podziale turystyka kwalifikowałaby się w pewnym sensie jako „obiektywne” podejście, wpisujące się w ogólnie przyjęte narracje i im podporządkowane. Krajoznawstwo natomiast wiązałoby się z byciem w relacjach lub wchodzeniem w relacje z odwiedzanymi miejscami – zarówno emocjonalne, jak i rozumowe. Takie myślenie jest nam bardzo bliskie.
Okazuje się, że wielu innym także. Cieszący się sporym odzewem internetowy przewodnik turystyczny „Moda na Mazowsze” (osiemdziesiąt tysięcy obserwujących) jest tego świetnym przykładem. Mimo pretensjonalnie brzmiącej nazwy jednego z działów („W stylu slow”) na stronie nie brakuje postów zwracających uwagę na nieoczywiste miejsca w regionie, w którym często dostrzegamy niewiele poza Warszawą. Podobną inicjatywą pochwalić się może prawie każde województwo. Niektóre miejscowości posiadają własne, unikatowe grupy oferujące nocleg i przegląd miejsc ciekawych i ważnych z perspektywy lokalnej – jako przykład niech posłuży Rabka-Zdrój. Dużym odzewem cieszą się również inicjatywy Towarzystwa Krajoznawczego Krajobraz z facebookową grupą #naDwór. Bardzo ciekawie rysuje się profil facebookowych grup o tematyce okołokrajoznawczej. Przeglądając je, można zauważyć, jak bardzo są różnorodne. Szczególnie interesujące wydają się popularne grupy miłośników zrujnowanych pałaców i dworów. Tego typu społeczności w kraju pełnym zrujnowanych rezydencji zrzeszają nie tylko tęskniących za przeszłością, lecz także na przykład amatorów zdjęć ruin „jak z horroru” czy osoby krytykujące katastrofalne renowacje zabytków z kompilacjami zdjęć „przed i po”.
Lokalne podróże to dla nas raczej oddolne działanie niż coś podporządkowanego jednej wielkiej narracji. Zresztą nie zawsze potrafimy od niej uciec i nie zawsze musimy – czasem też zwyczajnie chcemy się poczuć odkrywcami albo poleżeć na plaży. Niemniej jednak zainteresowanie małymi ojczyznami, tym, co pozornie zwyczajne i łatwe do przeoczenia, tym, co bliskie, jest dla nas sposobem na dowiadywanie się nowych rzeczy nie tylko o świecie i o sobie (co w turystyce jest zupełnie oczywiste), lecz także o tym, skąd się wzięliśmy i dlaczego jesteśmy, jacy jesteśmy. A także o tym, że całkiem blisko żyją ludzie o zupełnie innych doświadczeniach. I o podobnych. Na bazie takich przeżyć możemy w sposób bardziej realny – emocjonalny zamiast abstrakcyjnego – poczuć się częścią jakiejś całości. Może tym razem nie onieśmielającego narodu, ale na przykład kultury? A może województwa, powiatu lub gminy, tej „naszej”, sąsiedniej czy dalszej?
Ernest Małkiewicz
Basia Olszewska
Studentka filologii polskiej i historii sztuki, wychowawczyni w Sekcji Rodzin Klubu Inteligencji Katolickiej. Mieszka w Warszawie ze swoim psem, ale bardzo lubi podróżować blisko i trochę daleko. Była redaktorka Magazynu Kontakt.