Wojciech Tochman: Bieda-turystyka, czyli z iPhonem na nędzarza
Niektórzy lubią sobie pójść na slums i zobaczyć, jak totalna nędza wygląda. Zajrzeć jej w twarz, z bliska. To ich kręci. Nazywamy to poorismem. W ogóle nie wiedziałem, że coś takiego istnieje. Postanowiłem więc o tym napisać i odwrócić obiektywy aparatów, którymi turyści fotografują nędzę.
Z Wojciechem Tochmanem rozmawiają Jan Mencwel i Paweł Cywiński. Wywiad pochodzi z najnowszego, 23. numeru naszego kwartalnika „Post-turysta”, który już wkrótce trafi do sprzedaży.
Kiedy pierwszy raz znalazłem się w slumsie – była to jedna z dzielnic Addis Abeby – czułem wszechogarniające przerażenie. To był strach o siebie, strach o ludzi żyjących w tak uciążliwych warunkach i w końcu pewien niepokój o kondycję ludzkości, która dopuszcza do niewyobrażalnego rozwarstwienia ekonomiczno-społecznego. Ciekaw jestem, jakie były twoje pierwsze emocje, kiedy znalazłeś się na Onyxie – slumsie, któremu poświęciłeś swoją najnowszą książkę?
Onyx w Manili nie był pierwszym slumsem, jaki widziałem w życiu. Pracowałem wcześniej w Rwandzie, gdzie pół stolicy to dzielnice biedy. Kto jej nie widział, nie jest w stanie sobie tego wyobrazić. To nędza totalna. Gliniane ściany, klepisko i rynsztok. Ale straszniejsze od nędzy były tam ludzkie słowa, których musiałem słuchać, relacje ocalałych. Na nich koncentrowałem i myśli, i emocje. Na ubóstwo nie miałem już siły. Ono po prostu tam było. W tym błocie biedaków tkwiłem po uszy przez wiele miesięcy. Bieda stała się dla mnie naturalnym środowiskiem. Może dlatego, kiedy przyjechałem na Onyx, warunki ludzkiej egzystencji mnie nie zaskoczyły. Z grubsza wiedziałem, czego się spodziewać. Zero szoku.
A przed Rwandą miałeś doświadczenia tego typu?
Pracowałem w Ciudad Juárez, w północnym Meksyku. Tam z południa kraju przybywali nędzarze w poszukiwaniu pracy w maquiladorach. To fabryki światowych koncernów, ich marki świetnie znamy. Nie dla wszystkich przyjezdnych wystarczało pracy, a ci, którzy ją dostali, harowali po dwanaście godzin dziennie za zupełne grosze. Wszyscy musieli gdzieś spać, wydzierali więc z pustyni kawałek po kawałku. Odganiali grzechotniki, stawiali na piachu jakieś szałasy z desek, opon i szmat, wodę magazynowali w metalowych beczkach po chemikaliach.
Tak powstała cała dzielnica miasta. Nazywa się Anapra. Ulice bez adresów, bez komunikacji. Tylko piach i piach.
Tematem mojego meksykańskiego reportażu były seryjne zaginięcia i morderstwa młodych robotnic. Temat zaginięć biednych dziewczyn nie był zresztą dla mnie nowy. Dokumentowałem podobne sprawy jeszcze wcześniej, bo w latach 90. na Litwie. Tamtejsze dziewczyny były, całkiem licznie, werbowane do prostytucji w Polsce i zachodniej Europie. Handlarze żywym towarem nie mieli trudno, bo dobrze wiedzieli, gdzie najłatwiej złowić zdobycz. Tam, gdzie najbiedniej. Widziałem na litewskiej wsi enklawy nędzy, jakiej w Polsce nie znaliśmy od kilku pokoleń. Pewnie w niektórych regionach postsowiecji trwa ona do dzisiaj.
Pierwszą konfrontację z biedą, pierwszy szok, przeżyłem właśnie tuż za naszą wschodnią granicą. Ale jeszcze wcześniej, na Białorusi, kiedy w dniach moskiewskiego puczu, w roku 1991, tam pracowałem. Tylko czy postsowiecką biedę możemy porównywać z tą w wielu krajach Globalnego Południa? Chyba nie. Nie tylko dlatego, że jej przyczyny są jednak odmienne, ale i skala nie jest taka sama.
Zatem przed wejściem na Onyx niczego się nie obawiałeś?
Reporter w pracy, a przynajmniej na pewno ja, zawsze jest pełen obaw, niepokojów. Bo pracuje z żywymi, realnymi ludźmi albo z pamięcią po prawdziwych ludziach. To duża odpowiedzialność, stąpanie po kruchym lodzie. Autor, który ma tę świadomość, potrafi te przykre uczucia, te permanentne lęki wykorzystać dla dobra tekstu. W rozmaity sposób, nie mam tu niczego szczególnego w tej chwili na myśli. Im wyższe napięcie w autorze dokumentującym temat, tym większy ładunek energii ma później tekst. Nazywamy to „drajwem”.
Ale z Onyxem było inaczej, nie wiem, czy łatwiej. Przede mną spędził tam wiele czasu Grzegorz Wełnicki, fotograf i autor zdjęć w mojej książce, a – jak się z czasem okazało – także jeden z jej bohaterów. Mieszkańcy slumsu już dobrze znali Grześka, lubili go i mu ufali. Kiedy więc przyjechałem tam z nim po raz pierwszy, nie musiałem utwardzać żadnego grząskiego gruntu. Grzesiek zrobił to wcześniej. Mogliśmy mocno i pewnie stąpać po tamtejszych zaszczanych ulicach i loobanach. To wąskie korytarze, ciemne, śliskie chodniki między ruderami, w których mieszkają najbiedniejsi.
Czy nie czułem obaw? Miałem opisać osiemdziesiąt tysięcy nędzarzy ścieśnionych na kilku kilometrach kwadratowych. Inny kolor skóry, inny język, wszystko inne.
Musiałem nawiązać z tymi ludźmi jakieś głębsze relacje. Podszedłem do sprawy spokojnie i z pokorą.
Mimo wszystko lektura twojej książki – „Eli, Eli” – była dla mnie obarczona dosyć mocnym ładunkiem emocjonalnym. Zresztą w tej książce bardzo mocno widać również twoje emocje.
Emocje?
Żal, złość, momentami przygnębienie. Przez to jest bardziej ludzka, bo doświadczenia obcowania z beznadzieją muszą wywoływać silne emocje. I te, które zasiałeś we mnie, które zrodzisz w czytelnikach, są zazwyczaj czymś pochodnym, wtórnym do twojego sposobu patrzenia na ten slums.
Mam nadzieje, że to nie egzaltacja. Myślę, po mojej książce o Rwandzie, że niektórzy czytelnicy, jest ich sporo, boją się silnych emocji, których reportaż jest źródłem. Czytelnicy mają własne zmartwienia, więc się chronią przed cierpieniem innych prawdziwych ludzi. Uczucia nad książką owszem – ale tylko, jeśli to jest fikcja. Czyli, w jakimś sensie, emocjonalna łatwizna, w przeciwieństwie do literatury non fiction, która nie jest lekkostrawną papką dla emocjonalnych leniuchów.
Myślę zresztą nie tylko o emocjach w stosunku do samych slumsów, ale duże wrażenie na mnie zrobiło to, w jaki sposób opisujesz turystów, którzy zwiedzają te slumsy.
Niektórzy lubią sobie pójść na slums i zobaczyć, jak totalna nędza wygląda. Zajrzeć jej w twarz, z bliska. To ich kręci. Nazywa się to poorismem. W ogóle nie wiedziałem, że coś takiego istnieje. Postanowiłem więc o tym napisać i odwrócić obiektywy aparatów i iPhone’ów, które turyści trzymają tam w dłoniach.
Cofnijmy się jeszcze do czasu przed wyjazdem do Manili. Piszesz, że wszystko zaczęło się, gdy dostałeś mail od Mariusza Szczygła z linkiem do zdjęcia Grześka Wełnickiego przedstawiającego chorą Josephine. Kobieta ta jest mieszkanką Onyxu, której skóra w potocznym odbiorze upodabniała się do drzewa pokrytego korą. Odpisałeś Mariuszowi, że to nie jest zwykła ciekawostka i że chcesz się tym zająć. Co takiego zobaczyłeś w tej historii?
To była osobista motywacja.
Zdradzisz nam ją?
Patrzyłem na te dziwne obrazy przywiezione z Filipin przez młodego fotografa, na tę dziwną kobietę z drugiego końca globu i pomyślałem, że trudno byłoby mi się z nią przywitać. I sam sobą się zdziwiłem. Zrobiło mi się chyba wstyd. Postanowiłem więc zdać ten osobisty egzamin, przynajmniej spróbować. Oczywiście znajdą się mądrale, które powiedzą, że paskudnie użyłem Josephine do jakichś własnych, pokręconych celów. I może będą mieli rację. „Eli, Eli” mówi również i o tym: o używaniu jednych przez drugich.
W takim razie czym różni się twoja motywacja, jeśli sprowadzimy ją do jakiegoś typu ciekawości czy egzaminu – oprócz tego oczywiście, że jesteś reporterem – od motywacji ludzi, których nazywamy turystami? Oni również wchodzą do slumsów, aby zobaczyć coś ciekawego, przeżyć jakieś doświadczenia graniczne.
Turysta jest na z góry przegranej z pozycji. Reporter niekoniecznie.
Dlaczego?
Reporter, tak mi się przynajmniej wydaje, jedzie na slums, by się dowiedzieć i spróbować zrozumieć. Ma na to, a przynajmniej powinien mieć, sporo czasu. Dni, tygodnie, miesiące. Turysta ich nie ma i chyba nie chciałby mieć. Znajdźcie mi takiego, który chciałby tam zostać dłużej niż chwilę, niż kilka godzin. Gdyby został, może by tym samym przestał być turystą i stał się jakimś towarzyszem biednych ludzi, może badaczem, researcherem.
Turysta ślizga się po powierzchni, uprawia podglądactwo, ocieractwo. To mu wystarcza, to go zaspokaja.
Ma swoje doświadczenie graniczne i chce wracać do hotelu albo do klubu na piwo. Wiele razy myślałem o tym, jak wyglądałoby spotkanie białych turystów idących przez Onyx z naszą chorą Jospehine. Czy ludzie podaliby jej rękę? Czy ona chciałaby ich uścisk dłoni odwzajemnić? Czy oparliby się pokusie fotografii? Nie wiem. Tymczasem reporter…
Zapytałem o to nie dlatego, że chcę oceniać.
Ale to jest dobre pytanie. Reporter ma czas na nawiązanie relacji ze spotkanym w slumsie człowiekiem. Ma jasne i uczciwe uzasadnienie pierwszego kontaktu. Powinien je otwarcie ludziom przedstawić, kiedy przedstawia się sam. Czy turysta idący przez slumsy się komukolwiek przedstawia? Rzadko albo nigdy. Reporter musi wyjaśnić rozmówcom, dlaczego się przy nich zatrzymuje i jakie, ewentualnie, ma do nich prośby. Bo to zawsze powinny być prośby.
Bo widzisz, szukamy jakiejś granicy, za którą wybranie się w podróż za poszukiwaniem przeżyć granicznych – na przykład oglądania ludzi żyjących w skrajnych warunkach lub bardzo cierpiących – nie jest już czymś nieetycznym lub, jak sam powiedziałeś, paskudnym. Czy podczas obserwacji turystów, z którymi chodziłeś na zorganizowane wycieczki po slumsach, uchwyciłeś momenty, w których rodziło się w nich coś więcej niż po prostu chęć zdobycia kadru?
Ależ tak! Coś na pewno tak. Łza w oku turystki patrzącej na dzieci slumsów to normalka. Ale to raczej zwykłe ludzkie wzruszenie, a nie silny, emocjonalny wstrząs, który zaowocuje konkretnym działaniem. Na pewno są tacy, którzy współczują, ale to współczucie – teraz generalizuję – jest zwykle mało warte, bo trwa tylko tyle, ile ta wycieczka, lub krócej. A to za mało. Pisała o tym Susan Sontag. Oczywiście zdarza się i tak, że ktoś przyjechał, zobaczył, wyjechał, po jakimś czasie wrócił na slums i zbudował tam szkołę albo zamieszkał wśród nędzarzy i uczy ich angielskiego. To są prawdziwi bohaterowie.
Ten młody Niemiec, o którym piszę w „Eli, Eli”, bierze jakiegoś malca na ręce, drugi Niemiec go fotografuje. Czy podniósł dziecko z ziemi dla zdjęcia? Może jednak był to jakiś ludzki odruch? Odruch młodego ojca? Nie wiem. Ale, choć chciałbym się mylić, wiem, że on tam raczej nie wróci. O malcu, którego podniósł z betonu – dawno zapomniał. Na dziesięć tysięcy takich Niemców, Francuzów czy Polaków powróci może jeden. Ten nawet nie spytał dziecka, które miał w ramionach, jak mu na imię. Starałem się opisać tę wycieczkę tak, jak ją widzą mieszkańcy slumsów. Nie pytałem turystów w zasadzie o nic. Tak, jak mieszkańcy slumsów nie pytają, bo nie mają takiej możliwości. Kto by na to pozwolił? Biali ich przyszli oglądać, a nie rozgadywać się z nimi. Jeśli turysta chce – zagaduje, ale przewodnik i tak go od razu popędza. Nędzarz białego nie pyta, tylko patrzy. Tyle mu wolno.
A białemu wszystko wolno?
Tak mu się przynajmniej wydaje. A czy białemu wolno wstawiać na Facebooka sfotografowane twarze nędzarzy bez ich zgody? Twarze ich dzieci? Robi tak wielu białych zaraz po powrocie ze slumsów do hotelu. Znajomi, bliżsi i dalsi, w dalekich zachodnich miastach siedzą przed swoimi kompami, trzymają w rękach iPady i podziwiają trofea z filipińskiego safari – ojej, graniczne przeżycia przyjaciół, mogą je polubić, udostępnić albo skomentować: wspaniałe macie wakacje! Tylko uważajcie na siebie! Wracajcie cali i zdrowi! Zarąbiste zdjęcia! Pełna akceptacja.
Na to bieda-turyści strudzeni swoją bieda-wycieczką odpowiadają lajkiem, biorą z baru filipińskie piwo i zapominają o dzisiejszych nędzarzach.
Rozmawiają o pięknej Tajlandii. I ja to rozumiem. To bezradność.
Wycieczki True Manila, o których piszesz, organizowane są na masową skalę?
Organizuje je Edwin – czarny charakter mojej książki, on już wie, dlaczego, a czytelnik „Eli, Eli” się dowie. Ten człowiek przeprowadził przez Onyx chyba już ze sto takich bieda-wycieczek i nadal to robi. Ale nie tylko on. W trakcie pracy nad „Eli, Eli” byłem w Bangkoku, Mumbaju i Cape Town? W każdym z tych miast można się na taki spacerek zapisać. Zapisałem się i ja, aby sprawdzić, czy jest podobnie jak w Manili.
Czyli masz spore doświadczenie. Jest podobnie?
Mam niechęć do generalizowania. Nie każdy slums na świecie jest taki sam. Nie mówię, że każdy turysta odwiedza slumsy. Nie mówię, że każdy, który je odwiedza, używa tych nędzarzy do własnych, pokręconych celów albo że każdemu turyście ludzka bieda zwisa. Ale wydaje mi się, że w większości przypadków tak jest.
A w twoim?
Cała dzielnica wiedziała, że z fotografem pracujemy nad książką o Onyxie. Tak samo, jak w Rwandzie czy Bośni wiedzieli, że dokumentuję traumę tamtych społeczeństw. Ludzie to rozumieją i większość z nich chce pomóc. Rodzi się głębsza relacja, jest prawdziwy szacunek, prawdziwie życzliwe zaciekawienie, prawdziwy uśmiech, łzy, jakieś piwo, jakiś obiad, czasem przyjaźń. Tego turysta nie doświadcza.
No dobrze, ale co ten człowiek ze slumsów z tego ma?
I o tym też jest moja książka. Reporter zabiera bohaterowi jego los, fotograf – twarz. Przyjechaliśmy po te zdobycze lotem z Europy za tysiąc euro. Ten człowiek w życiu tysiąca euro na oczy nie zobaczy. Po powrocie fotograf obrobił zdjęcia, reporter napisał książkę, ruszyła wydawnicza machina. Zaraz wejdzie w to Empik, agent handlujący prawami autorskimi, może uda się wydać książkę w Paryżu, może w Londynie. Kosztuje to wszystko ogromne pieniądze.A nasz bohater, dawca tej opowieści, został z tym, co miał, zanim nas spotkał. Czyli z niczym.
Oczywiście można inaczej spojrzeć na tę relację i uznać, że bohater wiele od reportera dostaje. No, ale nie będę tu opowiadał całej książki. Wróćmy do turysty, do jego motywacji.
Jaka jest według ciebie ta motywacja?
Zapewne nie ma jednakowej motywacji. Ludzie są różni. Chęć szpanu? Turystyka jest wyznacznikiem społecznego statusu. Mówimy, gdzie spędzamy wakacje, w jakich dalekich krajach, w jakich hotelach. Ale dziś to już żaden bajer powiedzieć, że byłem w Bangkoku, Phnom Penh czy w Manili. Trzeba powiedzieć: byłem na slumsach w Manili!
Ale w książce przywołujesz za Susan Sontag porównanie zwiedzania dzielnic nędzy do zwalniania samochodu podczas mijania wypadków. Ludzie zwalniają, bo wiedzą, że mogą zobaczyć coś makabrycznego. Turyści, którzy jadą do Manili, gdy na miejscu dowiadują się, że tu obok jest coś, czego się boją, coś strasznego, coś, co wykracza poza ich nudną normę…
…chcą się napatrzeć na coś, czego nie ma na trasie Lonely Planet. Po co? Czy zrobiliby to, gdyby wrażenia ze slumsów mieli zatrzymać tylko dla siebie? Gdyby nie było Facebooka? Myślę, że część jednak by zrezygnowała. Fetyszem są facebookowe lajki. Liczba lajków też jest wyznacznikiem społecznego statusu. Nasi facebookowi znajomi, skacząc po internecie, nagle zwolnią, zatrzymają się nad naszym postem, naszymi fotografiami ludzkiego upokorzenia. Polubią, a może nawet ktoś się rozczuli i skomentuje, że to „straszne” albo krócej „ 🙁 ”, zajmie mu ta emocja pięć sekund, może piętnaście. Ale najważniejsze jest to, że nasz znajomy zapamięta: on był na slumsach w jakiejś Manili! Niezły gość! Myśliwy powracający z safari! Szacun!
Czy ludzie w slumsach zdają sobie sprawę z tego, że turyści przychodzą do nich właśnie dlatego, że oni są biedni, traktowani jako gorsi?
Oczywiście. Są tacy, którzy sobie tego nie życzą.
Nikt nie chce być używany. Wielu turystów nie pomyśli o tym nawet przez moment. Niektórzy biedni chętnie by się jednak na taki układ z białymi zgodzili, ale za coś. Nie mają wielu okazji do zarobienia kasy i liczą, że coś im od białego przy okazji skapnie. Biała wycieczka, kiedy pojawia się po raz pierwszy, niesie nadzieję. Bo każdy biały sporo ma – tak myśli większość ludzkości. Biała grupa pojawia się w slumsie po raz drugi, trzeci, czterdziesty. I nic nie kapie albo kapie tylko nielicznym. To budzi w ludziach rozczarowanie i sprzeciw, więc niektórzy na widok zbliżających się białasów chowają się w swoich szałasach, nie chcą być małpami w cyrku. A inni wciąż godzą się na trwanie w tym upokorzeniu, bo czasem jednak jakiś Niemiec czy Szwedka da dziecku gumę do żucia, może kanapkę. W slumsie kanapka wiele znaczy.
Często model takiej atrakcji turystycznej jest tak skonstruowany, że i nędznik coś na tym zarobi, i turysta poratuje swoje syte sumienie.
Nieczęsto. Najwięcej zyskuje organizator. Choć w Manili jest to akurat słabo wymyślone. Natomiast w Cape Town przemysł oglądania biedy świetnie prosperuje. Przychodzisz do jakiejś chaty, śpiewają ci tam piosenkę, po chwili przewodniczka mówi głośno, że możesz złożyć donację na te biedne i utalentowane dzieci. Nie masz wyboru, bo dzieci patrzą, co zrobisz. Potem idziesz do następnego miejsca i to samo. Turysta czuje się naciągany, złapany w pułapkę, ale daje. Choć wcześniej zapłacił za wycieczkę sześćdziesiąt euro. Wcale mi go nie żal.
Renzo Martens, autor filmu dokumentalnego Enjoy Poverty zbudował w Kongo park rozrywki biedy i uczył mieszkańców, jak świadomie korzystać z faktu, że są biedni. Cały jego projekt miał na celu uświadomienie ich oraz odwrócenie sytuacji – nieposiadającym niczego pokazał, że mają doskonały produkt, swoisty zasób, czyli własną biedę. Czy wyobrażasz sobie, aby mieszkańcy slumsów na Onyxie sami się zorganizowali i stwierdzili, że zakładają biznes i udają takich biednych, jakich chcą zobaczyć bogaci turyści?
Spotkałem ostatnio w Mumbaju grupę sympatycznych dwudziestolatków, którzy urodzili się w gigantycznym slumsie Dharavi i tam dorastali. Zrobili stronę internetową i tak powstała agencja, która oprowadza turystów po slumsie. Z jej usług korzystają najdroższe hotele w mieście, światowe hotelowe marki, takie po kilkaset euro za noc. Zatem to jest możliwe. Ale slums slumsowi nierówny. Na Onyksie trudno sobie podobną agencję turystyczną wyobrazić. Choć jeden z naszych bohaterów, Edwin, jest człowiekiem z Onyxu i próbuje coś takiego robić. Ale to na odległość wieje oszustwem i żaden drogi hotel go nie zatrudnia.
A co on dokładnie robi?
Zaprasza białych na wycieczkę pod hasłem True Manila. Żeby było ciekawiej, tę nazwę wymyślił mu Grzegorz, fotograf z Polski. Miała powstać oficjalna organizacja pozarządowa pod tą nazwą, z transparentnymi zasadami działania i finansowania. Wielu Europejczyków i Amerykanów chciało Edwinowi pomóc, a przez niego pomóc dzieciom slumsów. Organizacja nie powstała. Działa na dziko. Turyści za udział w wycieczce nie płacą ani jednego peso. Tak im się to przedstawia i na początku wycieczki faktycznie tak jest.
Idą i karmią nędzarzy, jak karmi się głodne zwierzęta. Pstryk! Pstryk!
U kresu wycieczki rodzi się jakakolwiek solidarność, czy widzowie jeszcze bardziej się od nich odcinają i mówią: to nie nasz świat?
Turysta w slumsie w końcu mówi: ale już stąd wyjdźmy. Wyłączmy już ten film, bo to jest za ciężkie. Odcina się.
Jak myślisz, dlaczego następuje odcięcie?
Nikt nas nie uczył, jak sobie radzić z widokiem cudzego cierpienia, z widokiem cudzej nędzy. Jesteśmy, jak już powiedziałem, bezradni. Możemy wyjść z slumsu i się nie oglądać za siebie. Mamy ten luksus. Przywilej zamknięcia drzwi.
Wojciech Tochman jest reporterem, autorem min. książek „Schodów się nie pali”, „Jakbyś kamień jadła”, „Dzisiaj narysujemy śmierć” i, ostatnio, „Eli, Eli” (facebook.com/FilipinyTochmanWelnicki). Przez wiele lat pracował w dziale reportaży „Gazety Wyborczej” w której do dziś publikuje. Prowadził program „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”. Z jego inicjatywy powstała Fundacja Itaka – Centrum Poszukiwań Ludzi Zaginionych. Razem z Pawłem Goźlińskim i Mariuszem Szczygłem założył Instytut Reportażu, gdzie wykłada w Polskiej Szkole Reportażu.
Wywiad
Jan Mencwel
Paweł Cywiński