Dzielny wojak Szwejk doszedł na kartach powieści Jaroslava Haška do wniosku, że „w ogóle dużo jest na świecie takich rzeczy, których robić nie wolno, ale można”. Do tej konstatacji dodał także refleksję: „najważniejsze to, żeby spróbować, czy zakazanej rzeczy zrobić nie można”. W myśl tej zasady Rada ds. Społecznych Konferencji Episkopatu Polski opublikowała „Vademecum wyborcze katolika”. Nie jest do końca jasne, czy publikujący ten dokument członkowie Rady zdawali sobie sprawę ze wszystkich absurdów w nim zawartych oraz czy sam fakt testowania owej zasady próbowania rzeczy zakazanej był uświadomiony. Liczy się, że próbę podjęli i dołożyli dodatkowego balastu do nabierającej wody kościelnej łodzi. Jest bowiem rzeczą zaiste zdumiewającą, z jaką łatwością przychodzi ludziom Kościoła kompromitowanie i ośmieszanie tej instytucji przy jednoczesnym daleko idącym samozadowoleniu.
Pogwałcone kościelne prawa
Nie mamy wątpliwości, że w myśl kościelnych dokumentów, a także ostatnich wypowiedzi polskiego Episkopatu, takiego tekstu publikować nie było wolno. Konstytucja soborowa „Gaudium et spes” mówi wyraźnie, że każdy obywatel, bez względu na swoje przekonania i bez żadnej dyskryminacji powinien mieć „możliwość swobodnego i czynnego udziału w uchwalaniu zarówno podstaw prawnych wspólnoty politycznej, jak i w zarządzaniu państwem, w określaniu pola działania i celów różnych instytucji oraz w wyborze władz”. Z kolei Rada Stała Konferencji Episkopatu Polski w swoim stanowisku z dnia 2 maja tego roku zwróciła się z apelem „do wszystkich uczestników kampanii wyborczej o powstrzymanie się od instrumentalizowania Kościoła”. Przypomnieć przy tym należy, że owa Rada Stała jest znacznie ważniejszym gremium w kościelnej strukturze niż Rada ds. Społecznych, a zatem i wydawane przez nią akty mają większą moc. Niestety, zarówno zapisy „Gaudium et spes”, jak i to oświadczenie, zostały pogwałcone. Ktoś zwyczajnie sprawdzał, czy fatycznie „zakazanej rzeczy robić nie można”. Okazało się oczywiście, że można.
Publikując swoje oświadczenie, Rada ds. Społecznych po raz kolejny udowodniła, że w Polsce jest jeszcze bardzo daleka droga do wdrożenia postanowień Soboru Watykańskiego II, który odbył się przeszło 60 lat temu, a nad Wisłą objął swą mocą głównie reformę liturgii. Daleko jest także niestety do przyjęcia synodalnego modelu działania, na którym tak bardzo zależy papieżowi Franciszkowi. Można dojść do wniosku, że niewielu duchownych wzięło sobie do serca treść krajowej syntezy synodalnej, którą przecież sam KEP opublikował. Czytamy w niej między innymi, że podczas drogi synodalnej w Polsce „podnoszono kwestię nieumiejętnego prezentowania katolickiej nauki społecznej, przez co wiele osób podejmowanie tej tematyki odbiera jako głoszenie kazań politycznych, niekiedy wręcz z personalnymi odniesieniami”. Dobitnie przestrzegał przed tym arcybiskup Adrian Galbas podczas znakomitej homilii wygłoszonej 19 września tego roku dla uczestników konferencji teologii pastoralnej „Parafia jutra”. Niestety, dwa dni później te doświadczenia i głosy zlekceważyli twórcy nieszczęsnego „Vademecum”, idealnie wpisując się w opisane przywary.
Kastracja praw politycznych
Problemem „Vademecum” są także ogromne niedostatki wiedzy politologicznej, historycznej czy filozoficznej. Mając w pamięci całe stulecia etycznych wątpliwości, jakie dręczyły człowieka dokonującego politycznych wyborów, nie można tak po prostu stwierdzić, że „udział w wyborach jest obowiązkiem sumienia katolika”. Już od czasów „Antygony” Sofoklesa wiemy, że mamy do czynienia z niełatwymi problemami, dla których nie ma prostych rozwiązań. Dobrze wiemy, co wynika z badań prowadzonych od dziesięcioleci, że osoby niebiorące udziału w głosowaniu to w znacznej mierze wcale nie ci, którzy nie zdają sobie sprawy, że nadszedł dzień wyborów, nie potrafią trafić do lokalu albo są egoistami niedbającymi o los państwa. Niewzięcie udziału w głosowaniu jest często tak samo istotnym wyborem jak wrzucenie karty do urny. Wskazuje, że ktoś nie godzi się na panujący system, nie odnajduje się w bieżącym sporze politycznym, daje czerwoną kartkę wszystkim politykom albo po prostu programy startujących partii politycznych mu nie odpowiadają. Ma do tego jako obywatel pełne prawo, także moralne.
Gdy w końcu dokona się demokratyczny wybór, to oczywiście w większości przypadków należy go uszanować. Ale posłuszeństwo, o którym napisano wiele opasłych tomów, również nie jest bezwzględne. Pamiętamy analizę procesu Adolfa Eichmanna dokonaną przez Hannę Arendt. Czytaliśmy „Nieposłuszeństwo” Frédérica Grosa, w którym autor konstruuje termin „nadposłuszeństwa”, niekoniecznej gorliwości, wskazując je jako podporę każdego totalitaryzmu. Autorzy „Vademecum” zdają się wprawdzie zauważać możliwe wyłomy w wiernym poddaństwie władzy, ale tłumaczą jednocześnie, że „sprzeciw katolika względem tak stanowionego [sprzecznego z porządkiem moralnym – przyp. FF] prawa wynika jedynie z posłuszeństwa Bogu, a nie z racji politycznych”. Krótko mówiąc, katolik nie może mieć woli politycznej, która nie wynika z „posłuszeństwa Bogu”, a która umożliwiłaby mu sprzeciw wobec władzy. To niebywała kastracja praw politycznych obywatela, któremu przecież przysługuje prawo do nieposłuszeństwa, a wręcz buntu, wywodzone także z przesłanek pozareligijnych.
Nieprzypadkowe „wartości nienegocjowalne”
Przygotowany przez Radę ds. Społecznych KEP dokument stanowi dobry przykład „upupiania” jego adresatów. Autorzy wskazują w tekście, że chcą „pomóc w podejściu do wyborów”. Polski katolik nie potrzebuje tej pomocy! Jest świadomym swoich praw i obowiązków obywatelem, członkiem społeczeństwa. Traktowanie go w taki sposób nie tylko podważa jego kompetencje, ale także ośmiesza go w oczach innych. Czemu bowiem tylko katolicy potrzebują intelektualnej i duchowej asysty przy wstawianiu krzyżyka na wyborczej karcie? To zresztą nie jest jedyny przykład infantylizowania problemu. Zaczerpnięte z nauczania Jana Pawła II pojęcie „poprawnej koncepcji osoby ludzkiej” ma bowiem znacznie szersze przesłanie niż sprowadzenie do wymienionych w „Vademecum” „wartości nienegocjowalnych”.
Autorzy wydanej instrukcji wyborczej wymieniają siedem zasad, które „nie podlegają negocjacji”, co już na samym początku jest podejściem błędnym. Po pierwsze, demokracja, uwzględniająca pluralizm i funkcjonowanie w niej na równych prawach ludzi różnych poglądów, wyznań czy kultur, ma charakter deliberatywny. I nawet jeśli pewne prawdy moralne są niezmienne, to nie mogą mieć prostego przełożenia na stanowione prawo. Dotyczy ono bowiem także tych, którzy tych wartości nie podzielają. W budowaniu wspólnoty politycznej dochodzi właśnie do owych „negocjacji”, w których uciera się kompromis. Jak to mądrze pisał w książce „Jaka demokracja?” Marcin Król, „skuteczny, sensowny kompromis wymaga przede wszystkim, żeby obie strony po jego zawarciu były niezadowolone. (…) Kompromis w demokracji jest święty aż do następnego kompromisu w tej samej kwestii. (…) Nie może stanowić o kształcie świata ani o tym, jakie wartości są najważniejsze. W drodze kompromisu nie można stwierdzić, że Kościół ma zawsze rację ani że rodzina jest wartością najważniejszą, ani że jutro zacznie się wiosna”. A zatem może tak oczywiście być, że Kościół wyznaje jasne zasady, ale nie oznacza to wcale, że jego członkowie nie mogą chodzić na kompromisy z innymi obywatelami w zakresie dokonywania politycznych wyborów i stanowienia prawa. Co więcej: muszą to robić.
Po drugie, nie jest do końca jasne, czemu akurat te zasady zostały w instrukcji wymienione. Łatwo bowiem wyobrazić sobie wiele innych kwestii związanych ściśle z nauką społeczną Kościoła, które nie znalazły odbicia w „Vademecum”. Wydaje się bowiem, że katolik nie powinien głosować na ugrupowania, które odmawiają przyjęcia imigrantów, nie respektują prawa każdego człowieka do czystego powietrza, wody czy własnego mieszkania, mają za nic wolność słowa, wyznania czy sumienia, pozwalają na push-backi, popierają hodowlę i zabijanie zwierząt dla ludzkiej przyjemności, opowiadają się za różnego typu przemocą – od patriarchatu, przez posiadanie broni, po prowadzenie zaczepnych i aktywnych działań wojennych. Takich kwestii można by było wymienić dziesiątki. I właśnie ich pominięcie stanowi jeden z poważniejszych zarzutów wobec tej instrukcji. Można bowiem domniemywać, że konkretny dobór spraw „nienegocjowalnych”, przy jednoczesnym przemilczeniu innych, stanowi opowiedzenie się Rady za konkretnym ugrupowaniem politycznym.
Jaka rodzina?
Gdy przyglądamy się siedmiu opisanym w „Vademecum” zasadom, szczególnie rażące i krzywdzące wydają się punkty dotyczący rodziny oraz „prymatu rodziców w wychowywaniu swoich dzieci”. Zakładam, bo jedynie wtedy punkt ten ma logiczny sens, że chodzi o coś więcej niż tylko ochrona wynikająca z art. 18 Konstytucji RP i praw rodziców wynikających z jej art. 48. Logicznie rzecz ujmując, pomysłodawcy wymienienia tych wartości zależało na podkreśleniu, że to właśnie rodzice stanowią o wychowaniu dziecka, a rodzina musi mieć określony kształt i stan osobowy. Pierwsza zasada budzi duży niepokój w kontekście istniejących problemów, a czasem wręcz dysfunkcji, z którymi borykają się rodziny w Polsce. Państwo musi mieć możliwość ingerowania w rodzinę i sposób wychowywania dzieci zawsze wtedy, gdy najmłodszym dzieje się krzywda. Mamy ciągle zbyt dużo przykładów sytuacji, gdy do takiej interwencji w porę nie doszło. Arcybiskup Galbas we wspomnianej wyżej homilii podkreślał, że gloryfikowanie rodziny w sytuacji, gdy bywa ona źródłem cierpienia, stawia Kościół w oczach ofiary po stronie oprawców. Poza tym dziecko nie stanowi własności rodziców. Ma prawo do własnego zdania i bycia wychowywanym zgodnie ze swoim sumieniem. Jeżeli Kościół zakłada, że ośmioletnie dziecko może w poprawny sposób dokonać rachunku sumienia i przystąpić do sakramentu pokuty, to ma ono także prawo współdecydować z rodzicami o sposobie własnego wychowywania. Nie można przecież brać moralnej odpowiedzialności za rzeczy, na które nie ma się wpływu. Trzeba także pamiętać, że jednym z podstawowych zadań państwa w zakresie edukacji jest wyrównywanie szans młodych ludzi. To państwo decyduje o obowiązku szkolnym, podstawie programowej, kształcie oświaty. Nie każdy rodzic indywidualnie. Na tym polega budowanie tkanki społecznej. Nadmierne stawianie na rodzinę w kontekście wychowywania i edukacji dziecka osłabia działanie instytucji publicznych, a z czasem ich niedoinwestowanie i likwidację. Doświadczenie uczy, że konserwatyści zawsze wtedy odwołują się do rodziny, gdy instytucje państwa przestają działać. Zadaniem odpowiedzialnego obywatela, także katolika, jest odwracanie, a nie wspieranie tych procesów.
Jeżeli w tekście „Vademecum” zdefiniowano rodzinę, jako formę „opartą na monogamicznym małżeństwie osób przeciwnej płci”, to wyjęto spod tej definicji nie tylko, jak zapewne chciano zrobić, związki jednopłciowe czy nieformalne, ale także wszystkie inne relacje międzyludzkie, gdzie tak opisanego małżeństwa nie ma. W myśl tej nauki rodziną nie jest już babcia wychowująca wnuki, dwóch braci mieszkających razem czy samodzielna matka z dzieckiem. To podejście bardzo krzywdzące i bardzo dalekie od chrześcijańskiego.
***
Nie ma co rozwijać innych wątków, które kłują w oczy czytającego „Vademecum”, takich jak chociażby logiczny absurd przymusu oddania przez katolika głosu przy jednoczesnym zakazie głosowania na partie niespełniające wymienionych zasad moralnych. Jeżeli bowiem stwierdzę, że żadne ugrupowanie polityczne nie jest wystarczająco etyczne, wówczas muszę złamać obowiązek oddania głosu. I odwrotnie – realizując go, narażam się na zarzut wspierania „niegodziwości”.
Na szczęście mamy w Polsce do czynienia także z dobrymi, apolitycznymi akcjami społecznymi w obrębie Kościoła katolickiego. Mam tu na myśli na przykład inicjatywę „Kościół wolny od polityki”. W ramach tych działań aktywni i praktykujący katolicy, tak świeccy, jak i duchowni, którym leży na sercu los wspólnoty, wskazują na pożądany model rozdziału Kościoła od państwa. Tłumaczą przy tym, dlaczego warto podążać ku peryferiom drogą wyznaczoną przez papieża Franciszka i jak się odnaleźć w trudnej rzeczywistości sklejenia polityki z wiarą.
Kiedy miałem nadzieję, że może chociaż podczas aktualnej kampanii wyborczej centralne gremia kościelne powstrzymają się przed zajmowaniem politycznego, quasi-partyjnego stanowiska, postanowiono jednak postąpić zgodnie z humorystycznym tekstem piosenki wyśpiewanej przez Jerzego Stuhra w Opolu w roku 1977. Po prostu „czasem człowiek musi, inaczej się udusi”. Kiedy komuś powierzono możliwość wypowiadania się w imieniu znajdującego się w kryzysie Kościoła, może na drugi raz powinien się zastanowić, że to jednak ma spore znaczenie, „jak co komu wychodzi”.