Ostatni zgodny z demokratycznymi regułami gry ruch obecnej większości parlamentarnej w „bitwie o sądy” miał miejsce, zanim ta bitwa zaczęła się na dobre. Niedługo przed wyborami parlamentarnymi w 2015 roku grupa posłów Prawa i Sprawiedliwości zaskarżyła do Trybunału Konstytucyjnego przepisy, na podstawie których ówczesny Sejm powołał pięciu, a nie tylko trzech sędziów. Wkrótce po przejęciu władzy wnioskodawcy skargę wycofali. Wszystko, co wydarzyło się później, to już nie polityczne szachy, tylko wywrócenie stolika i okładanie przeciwników szachownicą. Zaczęło się od ekspresowego uchwalania kolejnych ustaw, „reasumpcji” niekorzystnych głosowań w komisjach, nocnych ślubowań sędziów dublerów. Potem było już tylko ciekawiej: bojkotowanie rozpraw, odmowa publikacji wyroków Trybunału, otwarte ignorowanie orzeczeń Sądu Najwyższego. Teraz kolejny projekt ustawy mającej ułatwić przejęcie sądownictwa niespecjalnie już dziwi.
Przez te trzy lata pojawiła się niejedna koncepcja, aby powstrzymać tę ofensywę za pomocą czysto prawnych narzędzi. Czego nie próbowano? Na samym początku była sztuczka posłów Platformy Obywatelskiej, którzy wycofany wniosek PiS o zbadanie ustawy o TK złożyli jako swój, przeciwko „swojej” ustawie. Potem – rozpaczliwa próba powstrzymania Sejmu przed „unieważnieniem” wyboru sędziów za pomocą postanowienia o zabezpieczeniu wydanego przez TK, mimo że przez lata uzyskanie takiego orzeczenia w zwykłej sprawie graniczyło z cudem. Do prokuratury trafiały zawiadomienia w sprawie odmowy publikacji wyroków czy słynnego posiedzenia Sejmu przeniesionego do sali kolumnowej. Oczywiście żadna z tych prób nie powstrzymała większości parlamentarnej.
W książkowej i serialowej „Grze o tron” szlachetny i naiwny Eddard Stark myślał, że testament króla Roberta rozwiąże problem sukcesji. Niestety nie przewidział scenariusza, w którym królowa Cersei drze dokument na strzępy. On jeszcze wtedy nie wiedział, że jego przeciwnicy nie grają na tych samych zasadach. Dziś, po tylu przekroczonych prawnych i ustrojowych Rubikonach, Wisłach, Wartach i Amazonkach, prawnicy nie powinni już mieć złudzeń, że samą interpretacją i argumentacją (nawet znakomitą) wygrają walkę o państwo prawa. W dodatku pewna część środowiska po prostu przeszła już na drugą stronę i nawet nie próbuje się sprzeciwiać, zamiast tego układając sobie stosunki z nową władzą (jak prof. Marek Zirk-Sadowski, prezes Naczelnego Sądu Administracyjnego).
Jednak wciąż podejmowane są próby. Teoretycy prawa wyjaśniają, co w dzisiejszych czasach znaczy domniemanie konstytucyjności i dlaczego wcale nie oznacza, że niekonstytucyjny przepis obowiązuje. Inni wierzą, że coś zmienią sprawy toczące się przed Trybunałem Sprawiedliwości UE w związku z pytaniem zadanym przez irlandzki sąd i skargą Komisji Europejskiej. Ja sądzę, że w przewidywalnej przyszłości niczego w ten sposób nie uda się osiągnąć. Z całym szacunkiem dla znaczenia rządów prawa, to nie jest mechanizm, który byłby w stanie uratować sam siebie. Jeśli jego legitymizacja zostanie podważona lub okaże się złudzeniem, to po prostu braknie osób chętnych do wyjścia na ulicę w obronie ustroju. A w sporze, w którym jedna ze stron otwarcie ignoruje rozstrzygnięcia kolejnych sądów, narzędzia prawne po prostu nie wystarczą i nigdy wystarczyć nie mogły. To nie przypadek, że jedynym sukcesem opozycji z ostatnich trzech lat było odroczenie o rok i częściowe złagodzenie przejęcia Sądu Najwyższego. Zawdzięczamy je nie kolejnemu rewelacyjnemu pomysłowi, jak interpretować Konstytucję, ale jedynym naprawdę masowym protestom dotyczącym spraw ustrojowych. Dlaczego jednak sukces był tylko jeden, a patrząc na niego z dzisiejszej perspektywy – nie aż tak spektakularny, jak mogło się wydawać jeszcze rok temu?
Kto państwa nie lubi, nie będzie go bronić
Środowiskom prawniczym wciąż trudno jest uwierzyć, że wielu osób po prostu nie obchodzi, co się stanie z ustrojem. Profesor Mirosław Wyrzykowski mówił ostatnio z goryczą: „Problem rządów prawa, czyli zasad, które mają rządzić Polską, jest udziałem tylko pewnej niedużej części społeczeństwa. Dla większości, mam wrażenie, jest to bez znaczenia”. Gorycz jest zrozumiała, skoro słowa te wypowiada były sędzia TK i jednocześnie człowiek, któremu zawdzięczamy konstytucyjny przepis o demokratycznym państwie prawnym. Ale brak tłumów na ulicach niestety ma swoje uzasadnienie.
O tym, co teraz napiszę, w publicystyce i (rzadziej) w polityce już się mówiło, jednak mam wrażenie, że z takiej perspektywy zbyt rzadko wypowiadali się prawnicy. A nie zaszkodziłoby, gdyby uznali dość prostą tezę: nie zechce bronić ustroju państwa ktoś, kto tego państwa nie lubi. Polska przez 25 lat większości Polek i Polaków nie dała dość powodów, żeby ją polubić. Nie chodzi tu o (dowolnie rozumiany) patriotyzm, tylko o to, czy jako obywatel/-ka mogę powiedzieć z czystym sumieniem, że moje państwo o mnie zadbało.
Przyjrzyjmy się najpierw pierwszej dekadzie III RP. Jeśli spojrzymy na nią przez trybunalskie okulary, zobaczymy okres heroiczny. Praktycznie każdy uniwersytecki kurs prawa konstytucyjnego wspomina w jakiś sposób o tym, jak przed uchwaleniem obecnej konstytucji, zawierającej kilkadziesiąt przepisów o prawach człowieka, TK uzupełniał tę lukę, wyprowadzając kolejne prawa z zasady demokratycznego państwa prawnego. Z kolei przez pierwsze lata obowiązywania obecnej ustawy zasadniczej TK kształtował sposób myślenia o niej. Owszem, w latach 1990–2000 wydano niejedno orzeczenie zasługujące na krytykę, ale trzeba uczciwie przyznać, że osiągnięto wiele. Zaczęło się od samotnego przepisu o państwie prawnym, dosłownie skopiowanego z niemieckiej konstytucji i nierozumianego przez uchwalający go parlament (anegdota głosi, że w noc przed głosowaniem tak zwanej noweli grudniowej w 1989 roku sprawozdawczyni Hanna Suchocka robiła notatki z dyktowanego przez telefon komentarza do niemieckiej ustawy zasadniczej). A z czasem udało się dojść do solidnego dorobku, na który złożyły się setki wyroków polskiego sądu konstytucyjnego i nowa konstytucja.
Ale okres, który środowiskom prawniczym może jawić się heroicznie, całej reszcie kojarzy się już nie najlepiej – na przykład z szokiem transformacji i bezrobociem wzrastającym gwałtownie do kilkunastu procent. Można by tu odpowiedzieć, że to odległe czasy, że przez ostatnie lata było już lepiej. Pytanie jednak: komu i w porównaniu z kim. Z perspektywy osób, które z trudem wiążą koniec z końcem na nieprzyjaznym rynku pracy, Polskę także dziś nie jest łatwo polubić. Niedawny manifest adresowany do młodych, wzywający do „wyłączenia compów”, porzucenia nowozelandzkich „adventure clubów” i przyłączenia się do protestów, świetnie nadaje się, żeby pokazać błędną diagnozę. Problemem nie jest to, że protestują tylko „starzy”, ponieważ „młodym” jakoby nie zależy, są niedouczeni, nie doceniają dorobku TK, nie pamiętają okresu sprzed 1989 roku i tak dalej. Problemem jest to, że protestuje klasa średnia, bo osoby gorzej usytuowane mają prawo nie czuć specjalnej ochoty, żeby bronić abstrakcyjnych zasad w kraju, który większości obywateli i obywatelek nie rozpieszczał.
Stanisław Zakroczymski pisał o socjalnej twarzy Trybunału Konstytucyjnego. Nie chcę umniejszać znaczenia cytowanych przez niego wyroków, ale to straszne, że w ogóle musimy o nich pisać. Jak to możliwe, że dopiero w 2015 roku udało się Polsce dostrzec, że nie należy pobierać podatku od dochodu, który nie pozwala na normalną egzystencję? Co gorsza, trzeba było do tego wyroku Trybunału Konstytucyjnego, a nie opamiętania się przez dowolny rząd. Podobnym przykładem jest orzeczenie Trybunału o konieczności wyrównania świadczeń pielęgnacyjnych dla wykluczonych opiekunów osób niepełnosprawnych – od czterech lat niewykonane ani przez PO i PSL, ani przez PiS. W tej sytuacji wszystko jedno, że sam TK zachował się jak trzeba. Instytucje państwa cierpią częściowo nie za swoje winy, płacąc cenę za lata udawania przez polityków, że konstytucyjna zasada sprawiedliwości społecznej to pusty slogan. A nie zacząłem nawet wymieniać powodów, dla których Polski mogą nie lubić chociażby osoby LGBT+, którym na przykład przez lata tłumaczono, że na związki partnerskie jeszcze nie pora.
Nostalgia nie ma sensu
Na jakość ustroju przed 2015 rokiem także nie należy patrzeć przez różowe okulary. Do tej pory nie udało mi się znaleźć nadużycia popełnionego przez obecną większość parlamentarną, którego pierwowzoru nie mógłbym wskazać w praktykach poprzednich ekip rządzących. Zmiana ordynacji wyborczej dyktowana aktualnymi sondażami? Było! Zrobiono tak w 2001 i 2002, a kolejną próbę podjęto w 2005. Ustawa w parę dni? Było! Rząd Ewy Kopacz ekspresowo doprowadził do otwarcia bramek na autostradach. Świadome uchwalanie niekonstytucyjnego prawa wbrew opiniom eksperckim? To też nie nowość. Przypomina się chociażby tak zwana poprawka Rockiego, ograniczająca dostęp do informacji publicznej. Brak poszanowania wyroków TK? To także nie wynalazek „dobrej zmiany”. Mój ulubiony przykład dotyczy tak zwanej ustawy inwigilacyjnej: ta uchwalona przez obecny Sejm ignoruje wcześniejszy wyrok, ale opiera się przy tym na projekcie przygotowanym jeszcze w poprzedniej kadencji. Absurdalne decyzje prezydenta, aby najpierw podpisać ustawę, a potem posłać ją do TK, zarzucając niekonstytucyjność? Dał nam przykład prezydent Komorowski. Wybory do TK przeprowadzone w sposób uniemożliwiający realną debatę? To też nic nowego, tylko dawniej mało kto zwracał na to uwagę. Świetnie udokumentowano to w ramach Obywatelskiego Monitoringu Kandydatów. Uchwalanie wątpliwego prawa i pozostawienie sądom martwienia się, jak je interpretować? To też stara praktyka, nieobca nawet profesorom prawa zasiadającym w Sejmie.
Najtrudniej wskazać korzenie chyba najmocniejszego nadużycia, jakim było wprowadzenie do Trybunału Konstytucyjnego sędziów dublerów. Jednak i tu warto przypomnieć sobie, jak od samego początku jako łup polityczny traktowano Krajową Radę Radiofonii i Telewizji albo jak wpływy władzy wykonawczej na sądowniczą (niestety bez oporu ze strony Trybunału Konstytucyjnego i Naczelnego Sądu Administracyjnego) rozszerzał Lech Kaczyński, odmawiając powołania niektórych sędziów.
Ktoś powie: ale przecież nie było tego tyle co teraz i nigdy o takiej skali. To prawda. Ale niestety udało się bardzo skutecznie położyć fundamenty pod obecne praktyki. Żeby je wprowadzić w życie, nie trzeba było ich wymyślać od podstaw. Parafrazując pewnego konstytucjonalistę, o ile przed 2015 dominowali cynicy, o tyle teraz mamy do czynienia z najazdem Hunów. Tym ostatnim potrzebne było zanegowanie dotychczasowej symboliki, w tym „świętości” przypisywanej do tej pory instytucjom państwa prawa. Dawniej wiarę w tę „świętość” przynajmniej udawano. Bez takiej warstwy symbolicznej, jak trafnie piszą Hanna Dębska i Tomasz Warczok w artykule „Sakralizacja i profanacja. Trybunał Konstytucyjny jako struktura mityczna” („Państwo i Prawo” 5/2018), porządek prawny nie ma szans się utrzymać. A jej zanegowanie w kraju, który nie zasłużył na szacunek ze strony obywateli i obywatelek, wcale nie było trudne. Dlatego kiedy widzę postulaty odrestaurowania tego, co było (ostatnio mec. Jacek Dubois powiedział: „Wydaje mi się, że każdy poważny w tej chwili program polityczny powinien się […] zaczynać od tego, jak przywrócić TK, jak przywrócić państwo prawa, jak przywrócić gwarancję, jak zwrócić prawa obywatelskie”), mogę tylko załamać ręce. Nie chodzi tylko o to, że ustrojowa nostalgia nie jest uzasadniona. Odwołując się do takiej nostalgii, po prostu nie da się uzyskać masowego poparcia. Zasady państwa prawa nie można zjeść na obiad, a niezależnością sądownictwa nie da się zapłacić za czynsz.
Co zatem należy zrobić? Gdybym miał gotowy program, zakładałbym właśnie partię polityczną albo przekonywał do swojej koncepcji którąś z istniejących. Obawiam się jednak, że aby dojść do rozwiązania, musimy przyjąć do wiadomości, że demokratyczna opozycja nie przejmie władzy dzięki odmienianiu słowa „demokracja” przez wszystkie przypadki. A jeżeli już uda się tę władzę przejąć, państwo prawa trzeba będzie zbudować od nowa. Nie chodzi tu o technokratyczne „wdrożenie”, choć byłaby to z pewnością świetna rozrywka intelektualna. Białe księgi i deklaracje tworzone przez kolejne komisje mędrców, nawet jeśli zawarte w nich koncepcje okażą się ostatecznie przydatne, to za mało. Nie wystarczy nawet, jeśli odbudowane instytucje państwa prawa będą – dla odmiany – cieszyły się prawdziwym, a nie tylko deklarowanym szacunkiem osób sprawujących władzę. Zwłaszcza w środowiskach prawniczych powinniśmy przyjąć do wiadomości, że drogie nam zasady ustrojowe nie istnieją same dla siebie. Inaczej niż dotąd w III RP, trzeba będzie pamiętać o starej Brechtowskiej prawdzie: Erst kommt das Fressen, dann kommt die Moral. Albo odbudowie instytucji państwa prawa będzie towarzyszyć walka z wykluczeniem i nierównościami, albo po raz kolejny zobaczymy, jak te instytucje kruszeją. Bo dlaczego ludzie mieliby masowo bronić ustroju w kraju, który nie broni ich samych?
—
* Licząc od pierwszego w tej kadencji projektu ustawy o zmianie ustawy o Trybunale Konstytucyjnym do chwili, w której piszę te słowa.
—
Pozostałe teksty z bieżącego numeru dwutygodnika „Kontakt” można znaleźć tutaj.