Poczułem się trochę wywołany do odpowiedzi przez kolegę ze środowiska „Christianitas”, Tomasza Rowińskiego. W swoim ostatnim tekście zapytał bowiem: „Mam pytanie do braci-katolików, którzy kibicują każdemu przejawowi publicznej obecności ideologii LGBT: co jest waszym konkretnym celem w tej sprawie?”. Kontynuując felieton, wysuwa listę zarzutów i pytań w stosunku do tych „braci-katolików”. Trudno mi je odnieść bezpośrednio do siebie, czy nawet do moich kolegów publicystów, którzy zapewne według Rowińskiego wpisują się w ten obraz. Trudno, bo moim zdaniem jest on w znacznej mierze wytworzony przez autora i niełatwo przypisać wszystkie te oskarżenia choćby jednej osobie. Niemniej sądzę, że zarówno ja, jak i koledzy publicyści katoliccy (którym Rowiński już w innym artykule z nutką złośliwości dodaje przy tym przymiotniku: de nomine, jakby katolikami byli tylko z nazwy, a egzystowali w nieuświadomionym stanie ekskomuniki) mogą zaliczyć się do tej podstawowej definicji „kibiców publicznej obecności ideologii LGBT”.
Rowiński twierdzi, że mamy do czynienia z próbą obalenia rzekomego katolickiego państwa wyznaniowego na rzecz innego wyznania, którym jest tutaj ideologia LGBT. Uważam, że byłoby to ciekawe spostrzeżenie, gdyby nie to, że zatrzymuje się tylko na tym akurat zjawisku społecznym. Nie jest wszak tajemnicą to, że nowoczesne państwo w ogóle, u swego fundamentu, jest wspólnotą wyobrażoną, kryptoreligijną, starającą się zastąpić i wyprzeć wszelkie alternatywne wspólnoty, które nie chcą schować się pod jej parasolem. Kontraktualizm, na którym oparta jest istota państwa, to zaledwie parodia wspólnoty, jaką stanowi Kościół założony przez Jezusa Chrystusa. Państwo jest „królestwem celów”, a nie wspólnotą, gdzie wszyscy łączą się na każdym etapie życia, dążąc ku jednemu celowi, którym jest Bóg.Owszem, można tutaj podać zarzut, że przecież „ideolodzy LGBT” próbują wprowadzić swoją narrację jako obowiązującą, ale jaka inna grupa – szczególnie gdy jej podstawowe potrzeby są ignorowane przez rzeczone państwo – tego nie robi? „Fuzja państwa i LBGT”? Mamy fuzję państwa z neoliberalizmem, z systemem bankowym (który niedaleko odstaje w swej istocie od lichwy, potępianej przez ponad tysiąclecie w nauczaniu Kościoła), z instytucją świeckich związków małżeńskich (które mają charakter niesakramentalny i które można rozwiązywać), z apoteozą państwowych bohaterów wsławionych mordami – i tak dalej. Nowoczesne państwo jest po prostu dość pokraczną parodią Kościoła Chrystusowego. Podnoszenie sztandarów, że tu oto, gdzie znajduje się „ideologia LGBT”, mamy Rubikon, po którego przekroczeniu nie ma odwrotu, to wyjątkowa naiwność.
Ktoś mógłby mi zarzucić defetyzm. Skoro nie można już zawrócić, to postawmy sztandar chociaż w tym oto miejscu. Już tyle zostało oddane, nie oddawajmy chociaż tego przyczółku. Moim zdaniem nie jest to jednak kwestia „mniej” czy „więcej”, lecz samej istoty państwa. Wiem, że kolega Rowiński dopuszcza możliwość istnienia „państwa katolickiego”, co wyrażał niejednokrotnie w swych publikacjach, a ostatnio na kartach swojej ostatniej książki „Królestwo nie z tego świata”. Ja pozostaję jednak teologicznie nieprzekonany i nie jestem w stanie uznać żadnego sposobu takiego uregulowania relacji pomiędzy państwem a Kościołem za możliwy.
Zawsze będzie to bowiem ze szkodą dla Kościoła i będzie kończyło się wchłonięciem ołtarza przez tron. Kościół musi nieustannie pozostawać w kontrze do tego świata, musi być alternatywą, która wybiega poza jego sprawy. Wszelkie taktyczne sojusze będą tylko chwilowe i mogą skończyć się zdradą ze strony Lewiatana.
Łudzenie się, że można się z nim ułożyć, że jest możliwe stworzenie jakiejś teokracji, gdzie wszelkie prawo będzie regulowane ewangelicznym prawem przykazania miłości – to naiwność.
Rowiński zadaje pytanie: „Czy publiczni grzesznicy, którzy nienawidzą nauczania Pana Jezusa są dla Was teraz nowym mesjaszem, za którym pójdziecie? Czymś w rodzaju nowego proletariatu?”. Pozwolę sobie spytać trochę cynicznie: o jakich publicznych grzeszników Rowińskiemu chodzi? O licznych prawicowych publicystów, redaktorów prawicowych gazet z Warszawy, którzy są rozwodnikami i żyją w ponownych związkach małżeńskich? Czy może przedsiębiorców oszukujących na podatkach, niezatrudniających na uczciwych umowach i niewypłacających pełnych wynagrodzeń? Czy może o tych siejących nienawiść na podstawie miejsca urodzenia, koloru skóry bądź stopnia zamożności?
Oczywiste jest, że koledze chodzi tutaj o ideologów LGBT. Ale zadajmy sobie tak szczerze pytanie: kto w większym stopniu przyczynia się do niszczenia polskich rodzin? Nie sądzę bowiem, żeby para publicznie całujących się homoseksualistów doprowadziła do rozpadu jakiejkolwiek rodziny. Wręcz przeciwnie – w odpowiedzi widać wzmożenie prorodzinnych postaw (z różnym skutkiem). Gdy więc Rowiński poświęca cały paragraf na fałszywych proroków, którzy zaprzeczają przykazaniu miłości, a idą za przykazaniem nieprawości, to nie akurat „ideolodzy LGBT” przychodzą mi na myśl, tylko cała rzesza innych ludzi stojących u władzy i mających realny wpływ na życie zwykłych ludzi.
„Co zatem marzy się katolikom, którzy dzierżą sztandar rewolucji czułości? Czy marzy się Wam w Polsce społeczne królowanie LGBT zamiast społecznego królowania Chrystusa?” – pyta w ostatnim paragrafie Rowiński. Pozwolę sobie zacząć od końca. Miałem problem z tym pytaniem, gdyż nie za bardzo jestem sobie w stanie wyobrazić społeczne królowanie LGBT. Można jednak zaryzykować i założyć, że chodzi tu o coś na wzór państw skandynawskich lub Wielkiej Brytanii, gdzie związki nieheteronormatywne są traktowane na równi z heteroseksualnymi, a osoby, które definiują się jako lesbijki, geje, transpłciowi (czy niewymienieni queer, interseksualni, aseksualni i tak dalej), są traktowani na równi z innymi obywatelami; gdzie mogą formalizować swoje związki; i gdzie w edukacji czy przekazie publicznym szacunek i tolerancja względem tych ludzi są wpajane obywatelom. Trudno mi nazwać to „społecznym królowaniem LGBT”, tym bardziej gdy mam je przeciwstawić „społecznemu królowaniu Chrystusa”.
Wiem jednak, do czego dąży kolega Rowiński – do tego, by adresaci przyznali, że przyzwolenie na postulaty „ideologów LGBT” to prawne uznanie życia w grzechu, zaakceptowanie „wewnętrznie nieuporządkowanych” aktów (jak określane są w dokumentach Magisterium Kościoła), zrównanie małżeństw sakramentalnych z takimi relacjami. Albo do tego, by jasno stwierdzili, że takie akty i relacje nie mają znamion grzechu, a więc by postawili się w jawnej opozycji do nauczania Kościoła. Problem w tym, że owo „albo-albo” zakłada, że prawo świeckie powinno realizować prawo Boże, co jest niemożliwe. Prawo stanowione tym się bowiem cechuje, że ma charakter negatywny, zawsze opiera się na przemocy i idzie w poprzek prawa Bożego, które zawsze jest pozytywne, ukierunkowane na określony nadprzyrodzony cel. A jego najwyższy wyraz to nie abstrakcyjnie narzucone przymusem prawo, lecz konkretna osoba – Jezus Chrystus.
Nie mogę tu więc w żaden sposób dostrzec wspomnianej alternatywy, gdyż te dwie rzeczywistości w ogóle na siebie nie nachodzą. Można uznawać jakąś rzeczywistość za grzeszną, osobiście dążyć do tego, by się jej wystrzegać, a jednocześnie może być ona w pełni legalna. Parafrazując Rowińskiego: doświadczamy dzisiaj „społecznego królowania indywidualizmu”, które zagraża chrześcijaństwu na znacznie głębszym poziomie – etycznym, ekonomicznym, ekologicznym i politycznym, ale również i religijnym. Wciąż stoję na stanowisku, że przy już istniejących nowoczesnych ideologiach, dobrze osiadłych i mocno ukorzenionych, „ideologia LGBT” nie jest poważnym zagrożeniem. Za to jest bardzo przydatnym straszydłem dla środowisk prawicowych, zwłaszcza przed wyborami (co zauważył zresztą sam kolega Rowiński). Oraz niestety używana jest jako kozioł ofiarny, gdy trzeba zrzucić na kogoś winy za nadużycia seksualne w Kościele – to manewr, który szczególnie upodobali sobie polscy biskupi (tak jakby na przykład abp Paetz uległ jakiejś lewicowej indoktrynacji i praniu mózgu, a nie był osobiście winien swoich czynów).
Odpowiedź na pytanie, „co marzy się katolikom”, czy też co jest moim „konkretnym celem w tej sprawie”, to znaczy sprawie „kibicowania obecności osób LGBT w sferze publicznej”, zostawiłem sobie na koniec. Marzy mi się sytuacja, w której ludzie przestaną postrzegać fizyczną przemoc jako usprawiedliwioną odpowiedź na wyobrażoną „przemoc symboliczną”, która w ostatnich latach w dyskursie prawicowym urosła do rangi jakiejś najwyższej formy przemocy. Jak na ironię pojęcie przejęte od Bourdieu straciło w tym prawicowym dyskursie pierwotne znaczenie, gdyż trudno określić środowiska LGBT w Polsce jako obdarzone kapitałem symbolicznym pozwalającym wywierać nacisk na uciśnionych i biednych prawicowców, którzy dziwnym trafem mają większość konstytucyjną w Sejmie.
Śledząc ostatnie publikacje w „Christianitas” zakładam, że i tutaj zostanę poprawiony, gdyż tak PiS, jak i inne centroprawicowe partie uznawane są raczej za jakieś byty „neokomunistyczne”. Pozwolę sobie jednak nie zgodzić się z narracją, że Prawica Rzeczpospolitej jest jedyną prawicową partią na polskiej scenie politycznej, i podtrzymać twierdzenie, że środowiska LGBT w Polsce są mniejszością, mają małą siłę przebicia i wciąż muszą walczyć o to, by ci, których reprezentują, byli uznani za pełnoprawnych obywateli. Nie tyle nie widzę problemu w tym, że osoby nieheteronomatywne występują w przestrzeni publicznej, ile raczej nie rozumiem, jak można w ogóle mieć z tym problem. Co więcej, próby prowadzące do ograniczenia obecności tych osób w sferze publicznej – choćby poprzez zakazywanie marszy czy demonizowanie ich – prowadzą tylko i wyłącznie do eskalacji przemocy, co pokazały ostatnie wydarzenia w Białymstoku. Nie powinno również dziwić, gdy liberalne media, podchwytując temat, nagłaśniają przypadki, w których przedstawiciele Kościoła wypowiadają się w nienawistny czy chociaż niegodny sposób o grupie LGBT. Z kolei w odpowiedzi na tak wykreowany obraz Kościoła dochodzi do incydentów, które są odczytywane przez katolików jako obraza uczuć religijnych. Mówiąc wprost, wpadamy w bezsensowną spiralę mimetycznej przemocy, gdzie na walce Kościoła i „ideologii LGBT” najwięcej zyskują ludzie zbijający na niej kapitał polityczny czy ekonomiczny (jak odczytuję ostatnie działania „Gazety Polskiej”).
Więc tak, kibicuję osobom LGBT w przestrzeni publicznej, mając nadzieję, że nie będą musiały się bać, że przez głupi pocałunek na ławce w parku – albo trzymanie się za ręce na ulicy – ktoś nagle im przywali.
Mając nadzieję, że nikt nie będzie ich wyzywał od nienormalnych i pedałów. Że nie będą musiały ukrywać się przed rodzicami w obawie, że zostaną wyrzucone z domu. Że nie będą poddawane mobbingowi w szkole czy w pracy. Tak, kibicuję ich obecności w przestrzeni publicznej, gdyż mam nadzieję, że będą mogły normalnie funkcjonować i żyć, nie bojąc się, że zdradzą się jakimś gestem czy słowem. Czy znaczy to, że Kościół musi zaktualizować swoją teologię moralną? Że musi zacząć błogosławić związki homoseksualne? Oczywiście, że nie. Czy przez to może się narazić na śmieszność w oczach świata, na reperkusje ze strony państwa? Możliwe, gdyż Kościół nigdy nie był w pełni z tego świata i zawsze jest na etapie pielgrzymowania. Już nie „tu”, ale jeszcze nie „tam”. To, że nie idziemy za światem, nie oznacza, że prawem i przymusem należy narzucić temu światu wizję Kościoła.
Nie można całej rzeczywistości grzechu ubrać w ramy prawne – w takim wypadku wszyscy bylibyśmy przestępcami.