Dzięki uprzejmości wydawnictwa publikujemy fragment książki Tomasza Markiewki „Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat” (Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2021, rozdział „Konsumenci vs obywatele”). Zachęcamy również do lektury wywiadu z autorem przeprowadzonego przez Konrada Stanowicza.
Pierwszym hitem książkowym Naomi Klein, znanej kanadyjskiej dziennikarki, było No Logo – opowieść o tym, jak światowe marki stają się coraz ważniejszą i coraz niebezpieczniejszą częścią naszego świata. Jak przyznaje sama autorka, na spotkaniach z czytelniczkami i czytelnikami jest wciąż zasypywana pytaniami nawiązującymi do tego bestselleru. Wiele z nich powtarza się od lat: „Jakie rodzaje tenisówek mogę kupować?”; „Jakie marki są etyczne?”; „Gdzie kupujesz swoje ubrania?”; „Co mogę zrobić jako jednostka, aby zmienić świat?”. Łatwo zauważyć, że wszystkie te pytania obracają się wokół indywidualnych decyzji konsumenckich. Tak wygląda tryb domyślny mieszkańców zachodnich demokracji. Kiedy widzimy jakiś problem – na przykład nieetyczne działania wielkich koncernów – pierwszą myślą jest: co ja, jako jednostka, jako konsument, mogę z tym zrobić? To jest nasz sposób na zostanie super bohaterami. Iron Man ma swój pancerz, my mamy karty kredytowe i wyszukiwarkę internetową, za pomocą której odszukujemy etyczne marki i zielone produkty.
Skąd się bierze taka postawa? Dlaczego tak łatwo przełączamy się w tryb konsumencki? „Bycie konsumentem to wszystko, co znamy” – wyjaśnia krótko Klein. Ma rację. Pytam czasem moich studentów, kiedy ostatnio myśleli o sobie jako obywatelach. Najczęstsza odpowiedź brzmi: przy wyborach. Jeśli w ogóle. A kiedy myśleli o sobie jako konsumentach? To proste – dziś. Ponownie, tak jak w przypadku niechęci do polityki, nie sądzę, aby byli wyjątkiem. Raczej świadectwem reguły, pod którą podpada większość z nas. Guy Shrubsole postanowił sprawdzić za pomocą Google Ngram, czyli archiwum zawierającego kilka milionów książek, jak często na przestrzeni ostatnich dwustu lat pojawiały się w nich angielskie słowa citizen (obywatel) i consumer (konsument). Okazało się, że około 1970 roku consumer wyprzedził pod względem częstotliwości wystąpień citizen, i tak zostało do dziś. Podobne rezultaty dało przebadanie brytyjskiej prasy, a konkretnie „Guardiana” i „Timesa”: w obu przypadkach już od kilkudziesięciu lat słowo consumer pojawia się częściej niż citizen. Ta zmiana językowa symbolizuje głębszą zmianę społeczną. „Ja, obywatel” – to nasz strój odświętny, „Ja, konsument” – to nasza codzienność.
Dlatego musimy dokonać wręcz pewnego wysiłku, aby zrozumieć, że dysponujemy też innymi środkami działania niż tylko konsumenckimi. Paradoksalnie, może w tym pomóc zerknięcie w stronę krajów peryferyjnych, w których powstaje większość luksusowych towarów sprzedawanych przez zachodnie marki: od smartfonów po modne ciuchy. Naomi Klein wspomina, że podczas pracy nad No Logo udała się do Indonezji i na Filipiny, aby „spotkać ludzi produkujących ubrania i elektronikę kupowaną przeze mnie i moich znajomych”. Kiedy odwiedziła tamtejsze fabryki, zauważyła ze zdziwieniem, że pracownicy i pracownice nosili ubrania z logo firm, dla których harowali za marne pieniądze. Automatycznie włączył się jej typowy sposób myślenia zachodniej aktywistki: dlaczego ci ludzie to robią? Czy nie powinni się raczej buntować przeciwko tym firmom i ostentacyjnie odrzucać oferowane przez nie produkty? Z błędu wyprowadził ją członek miejscowej organizacji pracowniczej. Jak pisze Klein:
„dla niego i jego znajomych indywidualna konsumpcja nie była działaniem politycznym. Nasza siła polega nie na tym, co robimy jako pojedyncze osoby, ale na tym, co robimy jako grupa – jako część dużego, zorganizowanego, nastawionego na konkretny cel ruchu. W jego przypadku oznaczało to organizowanie pracowników, strajkowanie w celu wywalczenia lepszych warunków pracy, a ostatecznie uzyskanie prawa do założenia związku zawodowego. Nie miało najmniejszego znaczenia, co jadłeś na lunch albo w co się ubrałaś”.
Oczywiście, nie można sprowadzić różnicy między ludźmi, z którymi styka się Klein na swoich spotkaniach autorskich, a pracownikami z Filipin i Indonezji do prostego stwierdzenia, że ci pierwsi są bardziej przyzwyczajeni do odgrywania roli konsumentów. Przyczyn tych odmiennych postaw jest więcej.
Na przykład jako obywatele krajów cieszących się względnym dobrobytem zapomnieliśmy, że wiele rzeczy, które dziś bierzemy za pewnik, wywalczono dzięki zbiorowym działaniom. Związki zawodowe, ośmiogodzinny dzień pracy, ubezpieczenie zdrowotne, przepisy BHP – dla nas to jest normalka. Jasne, nie zawsze działa tak, jak byśmy chcieli. Niektóre kraje (północno- zachodnia Europa) radzą sobie pod tym względem lepiej, inne (USA, Polska) gorzej, ale przyzwyczailiśmy się, że stanowią one część naszej rzeczywistości. Dlatego łatwo zapominamy, że nie przyszły one same z siebie wraz z postępem gospodarczym, ale zostały wywalczone za pomocą wspólnego wysiłku pracowników i pracownic, którzy twardo walczyli o swoje prawa. Ludzie z Indonezji i Filipin byli dopiero na początkowych etapach tej walki, więc łatwiej było im dostrzec wartość zbiorowych działań. Ta luka w naszej pamięci jest na tyle ważna, że jeszcze do niej wrócimy. Niemniej konsumencki sposób myślenia odgrywa w krajach rozwiniętych ważną rolę i przynajmniej częściowo tłumaczy, dlaczego skłaniamy się ku pewnym sposobom działania bardziej niż ku innym. Warto mu się więc przyjrzeć dokładniej.
Domyślacie się zapewne, jaka jest puenta krótkiej opowieści Klein o dwóch postawach: „ja, konsument” vs „my, zorganizowana grupa obywateli/pracowników”. Zdaniem kanadyjskiej dziennikarki, jeśli pytanie brzmi „Co mogę zrobić dla klimatu jako jednostka?”, to odpowiedź jest prosta i brutalna: nic.
Klein namawia nas do tego, abyśmy wsłuchali się w to, co mówią nam aktywiści z krajów peryferyjnych:
„Pracownicy, których spotkałam w Indonezji i na Filipinach, wiedzieli aż nazbyt dobrze, że rządy i korporacje nie cenią ich głosu ani nawet życia jako jednostek. Dlatego byli zmotywowani, aby działać nie tylko grupowo, ale na większą skalę polityczną; aby próbować zmienić politykę fabryk zatrudniających tysiące ludzi lub stref eksportowych, w których pracują kolejne dziesiątki tysięcy osób; aby walczyć o prawa pracownicze w kraju liczącym miliony obywateli. Ich poczucie indywidualnej bezradności zamieniło się w polityczną ambicję, w żądania zmian strukturalnych”.
Dlaczego zachowania konsumenckie są mniej skuteczne niż działania zbiorowe? Na czym dokładnie polega ich ograniczenie? Mówiąc krótko, nie dotykają one podstawowego problemu: nasze sposoby konsumpcji nie są jedynie wynikiem indywidualnego kaprysu, lecz konsekwencją tego, jak zaprojektowano otaczającą nas rzeczywistość. Na przykład niektóre miasta są budowane tak, że poruszanie się samochodem jest wygodniejsze niż korzystanie z komunikacji publicznej. Czasem ten problem sięga głębiej, ponieważ do wielu mniejszych miejscowości w ogóle nie docierają pociągi i autobusy lub robią to bardzo rzadko. W Polsce aż czternaście milionów osób mieszka na terenach gmin, które nie organizują komunikacji publicznej. Pandemia COVID-19 pogłębiła ten negatywny trend, o czym świadczy przypadek Gruczna, wsi z kujawsko – pomorskiego. Kiedyś można było stosunkowo łatwo dojechać stamtąd autobusem do położonych w pobliżu miast: Bydgoszczy i Świecia. „Po koronawirusie wrócił rozkład jazdy komunikacji miejskiej, ale autobusy PKS przestały kursować i teraz do południa nie mamy jak wyjechać ze wsi” – narzekała jedna z mieszkanek w czerwcu 2020 roku. W takiej sytuacji ludzie są skazani na korzystanie z samochodów zamiast transportu zbiorowego, choć dla klimatu korzystniejsze byłoby to drugie. Zamiast obwiniać się, że nie konsumujemy dostatecznie „zielono”, powinniśmy skupić się na tego rodzaju strukturalnych trudnościach. W końcu podstawową przyczyną korzystania z wysokoemisyjnych produktów jest to, że są one najłatwiej, a czasem jedyną dostępną możliwością. Zmiana tego stanu rzeczy byłaby skuteczniejsza niż indywidualne poświęcenia. Jako pojedynczy konsumenci nie mamy zaś większej szansy przebić się do źródeł problemów klimatycznych. Emma Marris, amerykańska pisarka, w tekście napisanym dla „New York Timesa” stara się zobrazować tę myśl za pomocą liczb. Zaczyna od przytoczenia badań Energy Information Administration, z których wynika, że każdy mieszkaniec USA wyemitował w 2018 roku przeciętnie około szesnastu ton dwutlenku węgla. Następnie wspomina o swoim zaangażowaniu w ruch, którego celem jest powstrzymanie budowy gazociągu w Oregonie.
„Jeśli zostanie ukończony, to będzie on emitował rocznie równoważność ponad 36,8 miliona ton dwutlenku węgla. Blisko 42 tysiące osob przedłożyło swoje uwagi agencji państwowej, domagając się odmowy przyznania zezwolenia na projekt. Gdyby udało się nam zatrzymać budowę, każda z tych osob może przypisać sobie 1/42 000 zasługi w zapobieżeniu tym emisjom – wychodzi około 876 ton na osobę! Osiągnięcie podobnego wyniku w pojedynkę zajęłoby 54 lata bezemisyjnego życia”.
W porządku, ale czy takie wyliczenia nie są naiwne? Już choćby dlatego, że powstrzymanie budowy jednego rurociągu oznacza, iż gdzie indziej trzeba będzie wyprodukować równoważność energii, którą miał on dostarczać, i raczej nie odbędzie się to w sposób całkowicie bezemisyjny. To prawda, że nie da się dokładnie przeliczyć korzyści z zakazu budowy takich projektów, ale też nie o to chodzi Marris – jej wyliczenia mają zobrazować prosty argument: działania zbiorowe są skuteczniejsze niż indywidualne. Jeśli poradzimy sobie z emisjami gazów cieplarnianych, to dzięki temu, że przestaniemy je produkować na masową skalę, a nie dlatego, że konsumenci będą mieli możliwość łatwego i względnie taniego używania wysokoemisyjnych źródeł energii lub powstałych przy ich użyciu produktów, ale odmówią w odruchu bohaterskiej odpowiedzialności za planetę. Jeszcze dobitniej wyraził tę myśl George Monbiot. Jeżeli naprawdę zależy nam na redukcji emisji gazów cieplarnianych, to… przestańmy wydobywać i sprzedawać paliwa kopalne, które są ich źródłem:
„Większość rządów bogatych państw namawia swoich obywateli, aby ci korzystali rzadziej z produktów zwiększających emisje dwutlenku węgla. Mamy używać energooszczędnych żarówek, ocieplać mieszkania od wewnątrz, odłączać telewizory od prądu. Innymi słowy, proponują politykę klimatyczną skupioną na stronie popytowej. Nie dostrzegam natomiast polityki podażowej. Nikt nie próbuje zredukować podaży paliw kopalnych”.
Monbiot stawia sprawę jasno. Jeśli nie będziemy wydobywali paliw kopalnych, nikt nie będzie ich kupował ani korzystał z produktów, których działanie jest od nich uzależnione. Podobne podejście proponują autorzy A Planet to Win: „Pierwszym krokiem do zatrzymania katastrofy klimatycznej jest zostawienie paliw kopalnych, które są jej przyczyną, w ziemi, do czego przekonują rdzenni mieszkańcy stojący na czele protestów przeciw budowie rurociągów Dakota Access i Keystone XL”. Oczywiście, w rzeczywistości to nie jest takie proste.
Wiadomo, że tak rygorystyczny plan wymagałby na dobry początek zarówno ogromnych inwestycji w bezemisyjne lub niskoemisyjne źródła energii, jak i nałożenia surowych ograniczeń na wydobywanie oraz sprzedaż już wydobytych paliw kopalnych. Ale znowu – chodzi przede wszystkim o podkreślenie prostej rzeczy: jaki sens ma namawianie indywidualnych osób do ograniczenia swojego wkładu w emisje gazów cieplarnianych, skoro cała nasza gospodarka jest skonstruowana w taki sposób, żeby te emisje generować? To tak, jakbyśmy zorganizowali przyjęcie, na którym jako główne danie serwujemy gościom fast foody, doradzając im jednocześnie, że dla własnego dobra powinni się powstrzymać przed ich spożywaniem. Skoro zależy nam na zdrowiu naszych gości, to może byłoby lepiej przygotować dla nich inne dania, a nie ćwiczyć siłę ich woli? A patrząc od strony zaproszonych osób, lepiej zrobiliby, gdyby wspólnie interweniowali i skłonili nas do zmiany menu, a nie podejmowali na własną rękę próby odpowiedzialnego konsumowania.
W powyższym fragmencie pominęliśmy przypisy.