fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Markiewka: Kwestię klimatu musimy rozwiązać politycznie

To niepoważne, że w naszej popkulturze łatwiej znaleźć przykłady wampirów i zombie niż zaangażowanych politycznie obywatelek czy obywateli.
Markiewka: Kwestię klimatu musimy rozwiązać politycznie
ilustr.: Ada Wawer

Nocowałem kiedyś parę przyjaciół. Wieczorem zaczęli kłócić się o klimat. Agata była mocno przekonana o potrzebie życia zero waste, a Piotr próbował argumentować, że to tak naprawdę bez znaczenia, bo kluczowe są zmiany polityczne, które odgórnie wprowadzą te rozwiązania na szeroką skalę. Nigdy wcześnie nie słyszałem tak intensywnego sporu między nimi. Włączyłem się, stwierdzając, że ważne jest i jedno, i drugie. Aby porządek zaprowadzony przez władzę okazał się sukcesem, kluczowe jest przekonanie społeczeństwa o słuszności takich decyzji. Pan pewnie stanąłby po stronie Piotra?

Tak jak w książce kładłbym nacisk na rozwiązania polityczne. Aczkolwiek podkreślam też tam, że jeżeli ktoś decyduje się na osobistą zmianę sposobu życia, to trzeba to docenić, bo po pierwsze to jest wysiłek, a po drugie najwyraźniej jest to ważna rzecz dla tej osoby. Nie byłbym zwolennikiem tego, aby mówić jej wprost, brutalnie, że to nie ma sensu i że powinna się wstydzić, że dokonuje odpowiedzialnych wyborów konsumenckich. Ale jestem za tym, aby jej mówić, że ostatecznie klucz do rozwiązania to jest klucz polityczny, a nie osobisty i konsumencki.

Polska i świat potrzebują upolitycznienia – stwierdza pan w książce. To śmiała teza nad Wisłą, gdzie polityka zwykle źle się kojarzy. Ale też śmiała teza w kontekście walki o klimat. Światowi liderzy wiedzą o globalnym ociepleniu od czterdziestu lat i niewiele się przez ten czas wydarzyło.

Może doprecyzuję, o co chodzi, kiedy mówię o upolitycznieniu klimatu. Bo często upolitycznienie myli się z upartyjnieniem. Chodzi mi po prostu o to, że klimat powinien stać się tematem zbiorowego namysłu, w którym biorą udział politycy, obywatele i obywatelki, eksperci i ekspertki. I w tym zbiorowym namyśle demokratycznie decydujemy, jak ma wyglądać kształt naszego świata. Chodzi mi o to, że kwestię klimatu musimy rozwiązać politycznie, bo dotyczy ona politycznego problemu – tego, jak mają wyglądać nasze społeczeństwa. Dziś największym zagrożeniem jest przekonanie, że można ominąć politykę, że można sobie z klimatem poradzić za sprawą samego rynku, samej technologii czy dzięki samym ekspertom.

Wskazałby pan jakiś przykład takiej nietrafionej interwencji?

Przed protestami „żółtych kamizelek” francuski rząd chciał technokratycznie walczyć ze zmianami klimatu, podnosząc cenę paliwa. Samo założenie było OK: jak podniesiemy cenę paliwa, to ludzie będą go mniej kupowali, więc będziemy wprowadzali do atmosfery mniej dwutlenku węgla. Ale o czym zapomniano? Że ludzie się mogą wkurzyć, jeżeli ktoś nagle im podwyższa cenę paliwa, i wyjdą na ulicę protestować.

Rząd chyba wyciągnął z tego jakieś wnioski. W odpowiedzi na „żółte kamizelki” stworzył panel obywatelski, w którym rozmawiano o możliwych rozwiązaniach kryzysu klimatycznego, ale z udziałem 150 losowo wybranych osób. Byli tam oczywiście eksperci, bo eksperci są potrzebni, ale byli też obywatele i były francuskie władze. I nagle się okazało, że kiedy dopuści się tych obywateli do głosu, to oni są bardzo proklimatyczni, tylko chcą mieć poczucie, że uczestniczą w dyskusji.

Oczywiście potem powstał spór związany z tym, że francuski rząd niezbyt chętnie wprowadza proklimatyczne rozwiązania zaproponowane przez ten panel obywatelski. Ale to jest osobny problem.

Rząd zadeklarował, że ze 150 postulatów wcieli w życie prawie wszystkie.

Takie były deklaracje. Potem rozpoczęła się dyskusja o tym, na ile rząd realizuje swoje obietnice. Ale na pewno to jest bardziej obiecująca droga, niż narzucenie społeczeństwu bez żadnej demokratycznej dyskusji jakiegoś rozwiązania. W Polsce związkowiec Jarosław Niemiec mówi, że górnicy nie boją się Grety Thunberg. Boją się tego, że politycy przyjdą z rozwiązaniami w teczce i górnicy nie będą mieli żadnego wpływu na to, jak te rozwiązania wyglądają.

Ale mówi pan, że najpierw musimy sobie wybrać tych polityków. Jak wskazuje jeden z fragmentów książki, ekonomia odchodzi od „naiwnego przekonania, że ludzie są racjonalnymi konsumentami, którzy zawsze podejmują rozsądne decyzje”. Podobnie możemy powiedzieć o rynku politycznym.

Oczywiście. Ale jestem przeciwnikiem takiej postawy – popularnej w Polsce i pewnie nie tylko w Polsce – że wszyscy politycy są siebie warci, wszyscy kłamią i wszyscy są złodziejami. W książce opisuję strajk w fabryce General Motors w latach 1936–1937, który zakończył się powodzeniem. Dlaczego? Swoje role musieli odegrać bardzo różni aktorzy. Z jednej strony pracownicy, którzy mieli odwagę protestować, a pamiętajmy, że wtedy firmy nasyłały policję, nawet Gwardię Narodową, na strajkujących robotników. Ale nie mogło zabraknąć także polityków – punktem przełomowym był moment, w którym General Motors prosi gubernatora stanu Michigan o pozwolenie na użycie przemocy. I gubernator się nie zgadza. Domyślam się, że gdybyśmy pogrzebali w jego biografii, okazałoby się, że nie był politykiem idealnym. Ale nie był też – jak się okazuje – politykiem fatalnym, bo potrafił podjąć w tym wypadku dobrą decyzję.

Namawiałbym więc aktywistów do tego, żeby nie bali się polityków i nie mierzyli ich wszystkich jedną miarą, a jednocześnie – żeby wywierali na nich nieustanną presję. Bo druga strona medalu jest taka, że gdyby nie strajk pracowniczy, ten gubernator niczego by nie zrobił.

To teraz aktor zwany społeczeństwem. W „Zmienić świat raz jeszcze” pokazuje pan pozytywne przykłady społecznego przebudzenia. Wciąż dobrze mają się jednak niewiedza, negacjonizm, obojętność…

To jest znowu kwestia popularyzowania pewnych postaw. Moim zdaniem świetnie robi to w Polsce Młodzieżowy Strajk Klimatyczny, który popularyzuje po pierwsze wiedzę na temat klimatu, a po drugie postawę polegającą na zaangażowaniu politycznym. Bo przecież taka intencja stoi za tymi działaniami, samo słowo „strajk”, które jest tam obecne, pokazuje, że razem, zbiorowo wychodzimy i sprzeciwiamy się polityce nie tylko naszego rządu, ale w ogóle polityce wszystkich rządów na świecie.

W mediach, które – jak pan wspomina – kiedyś eksponowały głosy denialistów klimatycznych, teraz wybrzmiewa głos młodych aktywistów i aktywistek.

Szkoda tylko, że media traktują te protesty trochę z góry. Kiedy widzą obywatelskie zaangażowanie młodzieży, nie poświęcają mu dostatecznie dużo miejsca. To nadal jest podejście na zasadzie „jak to fajnie, że dzieci sobie coś tam robią”, nie traktuje się tego jako poważnej części debaty publicznej.

Przywołuje pan Jonathana Aldreda, ekonomistę z Cambridge, który wskazuje, że filarem pocovidowych gospodarek zamiast wydajności powinna stać się odporność, tak by były gotowe na najgorsze scenariusze. Pan porównuje to do budowy domu, który musi spełniać wymogi bezpieczeństwa, by został oddany do użytku. Nie postawimy jednak wspólnego domu, jeśli nie będzie porozumienia co do wyboru projektu. Rząd zapowiada Polski Ład. A czy stać nas na nowy konsensus? Zdążymy zawczasu czy utkwimy w kłótniach?

Moim zdaniem jest szansa na nowy konsensus. Tylko żeby się zgodzić na jakiś projekt, trzeba wiedzieć, gdzie dokładnie ten dom stanie. Bo kiedy wszyscy zdadzą sobie sprawę na przykład z tego, że może być zalany, to wtedy łatwiej będzie się dogadać co dalej. Dlatego tak ważne jest dla mnie to, żebyśmy rozpoznali, jak poważna jest sytuacja, jak duża jest skala zagrożeń klimatycznych. Wracając do tego ekonomisty: ja się z nim zupełnie zgadzam, że to jest coś, co zlekceważyliśmy: odporność na zagrożenia. Bo ciągle tkwiliśmy w tym paradygmacie wydajności, który na pozór wydaje się sensowny. Róbmy wszystko jak najefektywniej… Tylko co oznacza efektywność w przypadku ochrony zdrowia? To oznacza mniej więcej tyle, że wszystkiego jest na styk. I jeżeli nie ma jakiegoś wielkiego kataklizmu, to „na styk” może jako tako działać. Ale kiedy nagle pojawia się pandemia, to „na styk” już nie działa i mamy ogromny problem.

Pandemia ujawniła katastrofę, a jednak nie jest aż takim zagrożeniem jak widmo kryzysu klimatycznego, które przed nami. A pan wciąż wierzy, że z kryzysem klimatycznym jesteśmy w stanie sobie poradzić.

Jeżeli tylko wyciągniemy właściwe wnioski. I jestem za tym, żeby wskazywać na optymistyczne aspekty tego, co się dzieje w naszym świecie. Weźmy na przykład to, co dzieje się w Stanach Zjednoczonych, gdzie wybory prezydenckie wygrał Joe Biden. On miał reputację polityka centrowego, zachowawczego, który przywróci status quo sprzed Donalda Trumpa. I rzeczywiście był takim politykiem przez kilkanaście, kilkadziesiąt lat. Ale pierwsze decyzje pokazały, że coś się zmieniło w jego podejściu. Zaczął od wielkiej inwestycji – dwa biliony dolarów na radzenie sobie z pandemią, a potem pojawiły kolejne propozycje, także związane z klimatem. Szkoda tylko, że na razie blokowane przez republikanów i część umiarkowanego skrzydła demokratów. Tu wracamy do tego, że nie obędzie się bez potężnej presji społeczeństwa na polityków.

Wydaje mi się, że osoby świadome kryzysu klimatycznego i konieczności szybkich zmian często popadają w nastroje defetystyczne: jest źle, potrzeba niezwłocznych radykalnych reakcji, dzieje się za mało, nie zdążymy. Popularny dokument „Można panikować” z profesorem Szymonem Malinowskim w roli głównej raczej nie nastraja pozytywnie. Pańska książka przekonuje, że jeśli się zmobilizujemy, to zdążymy. I że wiemy jak, bo mamy pozytywne wzorce. Wystarczy przypomnieć sobie osiągnięcia poprzednich pokoleń i zaangażować się.

Ruchy ekologiczne i takie osoby jak profesor Malinowski bardzo dobrze uświadamiają nam skalę zagrożeń. Ale potrzebujemy też czegoś, co zainspiruje nas do działania. Istotne jest to, żeby nie oddać walkowerem walki o optymizm. Bo są tacy ludzie, którzy mają optymistyczne przesłanie, ale nie doceniają skali zagrożeń. Mówię tu na przykład o technooptymistach, czyli osobach przekonanych, że już za chwilę pojawią się rozwiązania technologiczne, które sprawią, że cała ta dyskusja o kryzysie klimatycznym będzie nieaktualna. Moim zdaniem to jest naiwny optymizm, niebezpieczny optymizm, który zaniża skalę wyzwania, a jednocześnie może być przyciągający dla wielu osób, które poszukują pozytywnej narracji. A jeszcze gorsza jest sugestia, że to wszystko załatwi rynek i właściwie wystarczy się przyglądać, jak jego mechanizmy same rozwiązują ten problem.

Pan proponuje optymizm realistyczny?

Moje przesłanie do wszystkich osób, które zdają sobie sprawę ze skali zagrożenia i nie chcą jej minimalizować, jest takie, żebyśmy mieli też jakąś pozytywną narrację.

A patrząc mniej optymistycznie – kto jest dziś dla naszego domu największym zagrożeniem?

Takich zagrożeń można wymienić kilka. Zagrożeniem są z pewnością wpływy firm paliwowych: wiemy już, że przez lata lekceważyły skalę zagrożenia, pomimo tego, że były jej świadome. Mało tego. Niektóre chowały wyniki swoich badań i nie dzieliły się nimi ze społeczeństwem.

Drugim negatywnym bohaterem są oczywiście politycy. W książce opisuję przykład Ronalda Reagana, moim zdaniem jednej z osób najbardziej odpowiedzialnych za to, jak wygląda nasza sytuacja obecnie. Bo on akurat objął rządy wtedy, kiedy nasza wiedza na temat globalnego ocieplenia była już wystarczająco duża, aby można było podjąć jakieś działania.

I kiedy coś już w amerykańskiej polityce drgnęło.

Tak, na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zaczęto podejmować pierwsze decyzje w sprawie klimatu. Co prawda nieśmiałe – powoływano różne komisje, które miały dokładniej zbadać temat… I wtedy przychodzi Reagan, który mówi właściwie wprost, że on ma to gdzieś. Chce nawet rozwiązać agencje zajmujące się tym problemem. A kiedy prezydent USA daje do zrozumienia, że nie ma zamiaru nic zrobić, każdy inny może powiedzieć: skoro Stany niczego nie robią, to dlaczego my mamy robić? Tak tworzy się niebezpieczny efekt domina.

Trzecim aktorem, który ma sporo na sumieniu, są media, które też przez lata lekceważyły problem, dawały dojść do głosu denialistom klimatycznym. Niby kierowały się pluralizmem, ale tak naprawdę był to brak odpowiedzialności – nie weryfikowały tego, co ci ludzie piszą, nie kontrowały tego, co mówią. Na szczęście obecnie media (z pewnymi niechlubnymi wyjątkami) nie pozwalają sobie na promowanie denializmu klimatycznego tak jak jeszcze kilka, kilkanaście lat wcześniej.

Czwartym takim zbiorowym graczem są fundamentaliści rynkowi. Ludzie, którzy najpierw lekceważyli globalne ocieplenie, bo nie pasowało im do koncepcji, że rynek może mieć jakiekolwiek skutki uboczne. A teraz, kiedy uznają, że klimat się zmienia i że jest to wynikiem działalności człowieka, próbują nas przekonywać, że najgorsze, co możemy zrobić, to pójść w interwencjonizm państwowy. Że rynek sam te problemy rozwiąże.

Jak sobie popatrzymy w Polsce, skąd się brali najsłynniejsi denialiści klimatyczni, to zobaczymy, że to byli często właśnie fundamentaliści rynkowi. Leszek Balcerowicz, który przekonywał, że zagrożeniem dla Polski nie jest globalne ocieplenie, tylko proklimatyczna polityka Unii Europejskiej. Forum Obywatelskiego Rozwoju, które wypuściło dokument z kłamliwą informacją, że to czynniki naturalne odpowiadają za globalne ocieplenie, a nie człowiek. Witold Gadomski, który do dzisiaj upiera się, że zagrożenia klimatyczne nie są wcale tak duże, jak się sądzi. Sebastian Stodolski z „Dziennika Gazety Prawnej”, który pisał, że globalne ocieplenie to wynik działalności Słońca. Wszystko to są albo ekonomiści, albo dziennikarze ekonomiczni zakochani w wolnym rynku.

Media można by też zganić za to, że sporą przeszkodą w walce o klimat są również mocno w nas zakorzenione kapitalistyczne wzorce. Rola środków masowego przekazu w ich utrwalaniu jest istotna. Kultura indywidualizmu ma się dobrze.

Kiedy spojrzymy na historię, widzimy, że to jednak nie bojkoty konsumenckie sprawiły, że kobiety uzyskały prawa wyborcze, to nie bojkoty konsumenckie sprawiły, że niektóre przynajmniej kraje skończyły z dyskryminacją społeczności LGBT+, to nie bojkoty konsumenckie sprawiły, że znieśliśmy niewolnictwo, to nie bojkoty konsumenckie sprawiły, że wywalczyliśmy ośmiogodzinny dzień pracy… To oczywiście świetnie, jeżeli ktoś decyduje się na zmianę stylu życia, ale ostatecznie rozwiązanie leży w działaniach politycznych, a nie w radzeniu sobie na własną rękę.

Dobro wspólne. To idea, która pana zdaniem może nas pociągnąć do działań i odmienić postać świata. Cytuje pan Fransa De Waala: „Zwykle nie myślimy o dobru wspólnym, ale wyczulone na nie są wszystkie organizmy żyjące w grupach. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Skoro dotyczy to wszystkich naczelnych, to o ile bardziej prawdziwe musi być w odniesieniu do naszego własnego gatunku, w którym występują tak złożone społeczeństwa”. Ale obok tej grupolubności ludzki gatunek ma też skłonność do podziału świata na „swój” i „obcy”. „Podobnie jak szympansy ludzie są silnie terytorialni i przypisują mniejszą wartość życiu obcych niż członkom własnej grupy” – to też słowa De Waala. Trudno o dobro wspólne, jeśli zważymy na rozmaite interesy różnych grup klasowych czy etnicznych.

Dla mnie nawet samo powiedzenie, że człowiek jest zdolny zarówno do dbania o dobro wspólne, jak też do egoizmu grupowego, jest optymistyczne. W naszej debacie publicznej pokutuje nadal przekonanie, że człowiek jest w ogóle z natury egoistyczny, że nie ma w nas żadnego pierwiastka, który wiązałby się z dobrem wspólnym. Cytuję De Waala między innymi po to, żeby obalić to przekonanie, że my z natury jesteśmy egoistyczni. Otóż możemy być i tacy, i tacy. Od nas zależy wybór, jaką ścieżką podążymy.

Ostatecznie globalne ocieplenie, jak sama nazwa wskazuje, jest globalnym problemem i musimy radzić sobie z nim wspólnie. Oczywiście „wspólnie” nie znaczy: „lekceważąc różnice klasowe”. Bo już pandemia pokazała, że my niby doświadczamy pandemii razem – i w pewnym sensie jest to prawda – ale doświadczamy jej jednak trochę inaczej. Inaczej miliarder, a inaczej zwolniona osoba, którą zatrudniano na umowie śmieciowej w jakiejś restauracji.

I jak zwykle ciężar spada w największym stopniu na tych najuboższych.

Przy czym ja staram się przekonywać, że jeżeli dzielimy sobie świat na tych – powiedzmy umownie – bogatych, którzy będą doświadczali skutków globalnego ocieplenia w stosunkowo małym stopniu, i resztę, którzy będą ich doświadczali w stopniu bardzo dużym, to z każdym rokiem ta druga grupa będzie coraz większa. Bo na początku w rubryczce „reszta” znajdują się mieszkańcy Afryki, Ameryki Południowej i Azji, ale jeżeli nadal będziemy lekceważyć zagrożenie, to za chwilę zaczną się do niej zaliczać ubożsi członkowie społeczeństw europejskich, a jeśli pójdziemy jeszcze krok dalej, to stanie się tak nawet z europejską klasą średnią.

Dlaczego?

Bo to tak jak z epidemiami. Jeszcze dwa lata temu byliśmy przekonani, że epidemie to jest coś, co się zdarza w Afryce czy Azji i tam stanowi wielki problem, ale u nas, w bogatych krajach europejskich, jest to problem anegdotyczny. Tymczasem przyszła pandemia i okazało się, że także duża część mieszkańców bogatych krajów europejskich odczuwa jej poważne skutki.

Tak więc rzeczywiście istnieją tu różne interesy, ale to jest jeden z tych przykładów, przy których można się odwołać do podziału nawet nie 99 procent kontra 1 procent ludzkości, tylko pewnie 99,99 procent kontra 0,01 procent. Bo tak to będzie ostatecznie wyglądało, jeżeli nie weźmiemy sobie do serca skutków globalnego ocieplenia. Moim zdaniem uświadomienie sobie tego, jak wielu z nas dotkną konsekwencje kryzysu klimatycznego, jest pewnym lekiem na to, o czym pan mówił: że możemy pójść w egoizmy grupowe albo narodowe. Jeśli uświadomimy sobie, że ostatecznie zdecydowana większość z nas odczuje te skutki, i to dramatycznie, to być może większość podziałów – kto w jakim miejscu na świecie mieszka, jaki kto ma kolor skóry albo kto jaką ma orientację seksualną – okaże się tak naprawdę nieistotna.

„Czyniąc integrację ubogich i troskę o środowisko centralnym punktem celów społecznych, możemy generować pracę, jednocześnie uczłowieczając nasze otoczenie. Zapewniając powszechny dochód podstawowy, uwalniamy ludzi i umożliwiamy im godną pracę na rzecz społeczności. Stosując bardziej intensywne metody agroekologiczne do uprawy żywności, regenerujemy świat przyrody, tworzymy miejsca pracy i bioróżnorodność oraz żyjemy lepiej.

Wszystko to oznacza wyznaczanie celów dobra wspólnego dla rozwoju człowieka, zamiast stosowania fałszywych założeń niesławnej teorii skapywania, twierdzącej, że rozwijająca się gospodarka uczyni nas wszystkich bogatszymi. Skupiając się na ziemi, pracy i mieszkaniu, możemy odzyskać zdrowe relacje ze światem i rozwijać się, służąc innym”.

Czyje to słowa?

Nie wiem, czy to jest dobry strzał, ale może papieża Franciszka.

To jest bardzo dobry strzał. Tak papież kończy swoją ostatnią książkę „Powróćmy do marzeń. Droga ku lepszej przyszłości”. Tu też pojawia się kategoria „dobra wspólnego”. Zresztą, jakby się cofnąć o kilka lat, podtytuł papieskiej ekologicznej encykliki „Laudato si’” brzmi „W trosce o wspólny dom”. Czy Kościół może być sojusznikiem w walce o klimat?

Może być, aczkolwiek nie musi. Ten fragment, który pan zacytował, w dużej mierze pokrywa się z tym, co piszę w książce…

Nie wiadomo, czy papież czytał wcześniej Markiewkę, czy Markiewka słuchał papieża.

Według mnie jest jeszcze inaczej. Nie trzeba siebie nawzajem czytać, aby tworzyć różnego rodzaju sojusze. Nie jest tajemnicą, że istnieje duże napięcie między Kościołem katolickim a różnymi częściami społeczeństwa. I to napięcie jest – przynajmniej moim zdaniem – generowane przez Kościół. Ale akurat w tej jednej sprawie jest możliwy sojusz ponad podziałami i tutaj można się dogadać, jeśli naszym głównym celem będzie dobro wspólne. Te słowa papieża Franciszka są na to dowodem, tylko Kościół musiałby je sobie wziąć do serca. A kiedy na przykład w najtrudniejszych momentach pandemii padały argumenty, że otwieranie kościołów zagraża całemu społeczeństwu, część polskich księży zdawała się nie do końca to rozumieć.

Powiedziałbym, że tutaj jest trochę tak samo jak z naturą człowieka – jest potencjał zarówno do tego, żeby Kościół odegrał dobrą rolę, jak i do tego, żeby odegrał złą rolę.

„Lekceważenie punktu widzenia i interesu biedniejszych jest jedną z przyczyn, dla których działania w sprawie globalnego ocieplenia były tak opieszałe. Bogaci i wpływowi uważali, że to nie jest ich problem”. Okazuje się, że już uważają. Obok „Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat” Tomasza Markiewki na rynku ukazała się ostatnio książka „Jak ocalić świat od katastrofy klimatycznej” Billa Gatesa.

To wspaniale, że przynajmniej część z tych możnych i bogatych zdaje sobie sprawę ze skali zagrożenia. Ten cytat z mojej książki odnosił się głównie do szefów firm paliwowych i do tego, czemu firmy te nie zareagowały na doniesienia o globalnym ociepleniu. Nie zareagowały z prostego powodu. Przez ostatnich kilkadziesiąt lat bardziej opłacało im się udawanie, że nie ma problemu, i uprawianie business as usual, niż przyznanie, że problem istnieje. Z Billem Gatesem sprawa jest trochę inna, bo on nie jest szefem firmy paliwowej, chociaż jest nadal twarzą Microsoftu, a Microsoft należy do stowarzyszenia o nazwie National Association of Manufacturers, które lobbowało przeciwko udziałowi USA w porozumieniu paryskim na rzecz klimatu.

Tutaj widać, jak skomplikowany jest problem. Mamy Billa Gatesa, który słusznie mówi, że trzeba walczyć z globalnym ociepleniem, i mamy jego firmę, która też na pozór jest bardzo zielona i proekologiczna, ale jednocześnie należy do organizacji próbującej zatrzymać walkę ze zmianami klimatu. To również jest wątek, który podejmuję – skupiajmy się nie na tym, co te najpotężniejsze osoby deklarują, nie na tym, czy biorą prysznice albo czy piszą dobre książki, tylko na tym, jakie decyzje biznesowe podejmują. Chciałbym, żeby ktoś przeprowadzający wywiad z Billem Gatesem zadał mu wprost pytania: do jakich organizacji należy Microsoft, jakie są plany biznesowe Microsoftu, w co w ciągu ostatnich trzydziestu czy czterdziestu lat inwestował Microsoft, jakie są jego powiązania z branżą paliwową? To są moim zdaniem najważniejsze pytania, które należy zadawać ludziom potężnym i wpływowym. Aczkolwiek, powtórzę, to już jest jakiś krok do przodu, że jeden z najbardziej znanych miliarderów na świecie mówi wprost, że globalne ocieplenie jest problemem.

Skądinąd ciekawe, że skupianie się na indywidualnej konsumpcji może w nas, zwykłych zjadaczach chleba, wywoływać nadmierne poczucie winy, a w przypadku osób najbogatszych może stanowić pozytywny PR. Jak w słynnym wywiadzie Dominiki Kulczyk, w którym mówiła, że stara się brać prysznic, a nie kąpać w wannie, żeby pomóc klimatowi. W ten sposób możni i wpływowi mogą odsunąć uwagę od tych naprawdę istotnych pytań i zrobić sobie dobry PR zwierzeniami, że biorą prysznic. A to przecież nie ma znaczenia.

Najbardziej nieoczekiwanym fragmentem „Zmienić świat raz jeszcze” wydał mi się ten, w którym poszukując pozytywnych wzorców społecznego aktywizmu w kulturze masowej, analizuje pan popularne seriale. Może kolejnym krokiem będzie napisanie scenariusza dla polskiej produkcji? Książka pokazuje, że potrafi pan zapalać do walki.

Nie wiem, czy ja się do tego nadaję, ale na pewno byłoby świetnie, gdyby takie scenariusze powstawały. Staram się przekonać, że popkultura podsuwa nam całe mnóstwo strategii indywidualnego radzenia sobie z rzeczywistością. Na przykład sitcomy przekonują widzów, że mogą realizować się w karierze zawodowej, w życiu miłosnym, mogą się realizować jako ojciec czy jako matka, mogą się realizować w jakimś swoim małym światku. Ale bardzo rzadko podpowiadają nam, że możemy się też realizować politycznie, angażując się we wspólną sprawę walki o lepszy świat. Jeżeli pojawiają się postacie zaangażowane, na przykład ekologicznie, to często są ukazywane jako dziwacy, ekscentrycy nieumiejący wpasować się w wymogi współczesnego społeczeństwa – może sympatyczni, ale jednak odszczepieńcy.

Uważam, że byłoby fantastycznie, gdybyśmy w popkulturze mieli też pozytywne przykłady zaangażowania politycznego. Tak jak mamy seriale, w których ktoś robi karierę w biznesie modowym, ktoś robi karierę akademicką, a ktoś inny robi karierę w aktorstwie. Niech w jakimś serialu pojawi się też postać, która spełnia się w zaangażowaniu politycznym.

To jednak trochę niepoważne, że w naszej popkulturze łatwiej znaleźć przykłady wampirów i zombie niż przykłady zaangażowanych politycznie obywatelek czy obywateli.

Możemy powiedzieć, że zombie to katastrofa klimatyczna, a obywatel i obywatelka to ten superbohater, który może ją powstrzymać.

Pamiętam, że starano się w ten sposób interpretować „Grę o tron”, że tam się toczy walka między królestwami, a wszyscy lekceważą prawdziwe zagrożenie, jakim są nieumarli. I miałaby to być analogia do naszego świata, w którym toczymy spory polityczne, a lekceważymy rzeczywiste niebezpieczeństwo, które wisi nad nami wszystkimi, czyli globalne ocieplenie. Ale dobrze by było, gdybyśmy nie musieli polegać tylko na analogiach i metaforycznym odczytaniu. Zamiast Jona Snowa jako metafory zaangażowanego obywatela potrzebujemy w serialach i filmach przykładów dosłownych. Zamiast zombie jako metafory globalnego ocieplenia zmiana klimatu powinna się pojawiać wprost.

Globalne ocieplenie już jest składnikiem naszej rzeczywistości. Dlaczego nie miałoby być składnikiem naszej popkultury?

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×