fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Zmarnowana szansa sklepików szkolnych

Idei, którą można streścić w słowach: „niechże uczniowie zdrowiej jedzą”, trudno nie uznać za słuszną i wartą podjęcia. Niestety, także w tym wypadku obserwujemy znany w polskiej rzeczywistości schemat: najpierw przez lata problem konsekwentnie ignorujemy, by potem uznać, że ustawa wszystko załatwi.

ilustr.: Monika Grubizna / www.longmuzzle.com

Idei, którą można streścić w słowach: „niechże uczniowie zdrowiej jedzą”, trudno nie uznać za słuszną i wartą podjęcia. Niestety, także w tym wypadku obserwujemy znany w polskiej rzeczywistości schemat: najpierw przez lata problem konsekwentnie ignorujemy, by potem uznać, że ustawa wszystko załatwi. To – co przykro mówić w kraju ponoć demokratycznym – przejaw autorytarnego sposobu zarządzania.

 

W zeszłym tygodniu Sejm miażdżącą większością głosów przyjął ustawę zakazującą sprzedaży tak zwanego „śmieciowego jedzenia” w szkolnych sklepikach i podawania go w szkolnych stołówkach. Trudno nie zgodzić się z argumentami posłów, przekonujących, że z problemem złego odżywiania się dzieci i młodzieży należy coś zrobić. Statystyki są alarmujące: zwiększa się liczba dzieci z otyłością, a w zdecydowanej części jej przyczyną nie jest jedzenie zbyt wiele, a jedzenie nie tego, co trzeba. Złe odżywianie się nie sprzyja też odporności, wystawia człowieka na pastwę różnorakich chorób, przeszkadza w koncentracji… Wyliczanie zgubnych skutków stosowania nieodpowiednich nawyków żywieniowych można ciągnąć jeszcze długo. A przecież, można dodać, „czym skorupka nasiąknie za młodu”… Co zrobić, trzeba zakazać!

 

Myśleć całościowo

 

A jednak, jakkolwiek podzielam intencje posłów, inaczej widziałbym sposób realizacji nakreślonego celu. Niestety, w Polsce wciąż pokutuje myślenie o prawie jako najskuteczniejszym sposobie zmiany rzeczywistości. Dobrze widać to w tworzonych ad hoc – w odpowiedzi na określone wydarzenia – przepisach. Mitologizowanie wychowawczej funkcji prawa i roli, jaką odgrywa ono w kształtowaniu przekonań obywateli, skutkuje uchwalaniem przepisów regulujących także te sfery życia, które ich nie potrzebują. Albo w których zmiany w prawie mogłyby być jedynie ostatecznym potwierdzeniem społecznej praktyki. W tym konkretnym przypadku odgórny zakaz zamknął drogę do takiego rozwiązania problemu, które pozwoliłoby nie tylko osiągnąć zamierzony efekt, ale jednocześnie także upodmiotowić uczniów i zaktywizować rodziców.

Szkoła nie jest zwykłą instytucją – to wszyscy wiemy. Nie należy też myśleć o jej zadaniach jedynie w kategoriach spełniania roli edukacyjnej – to także banał. Wreszcie: uczniowie nie są jedyną grupą, której jej działania dotyczą. To chyba nie jest w Polsce aż tak oczywiste, skoro zdarzają się u nas szkoły, wchodząc do których, rodzic otrzymuje identyfikator z napisem „Gość”. Ponadto, w polskiej szkole mamy problem nie tylko ze złym odżywianiem, ale także wiele innych: między innymi z edukacją obywatelską i kształtowaniem w młodych ludziach odpowiedzialności za otaczającą ich rzeczywistość. Dodatkowo, niezwykle często problematycznie układają się relacje między rodzicami a szkołą.

Biorąc pod uwagę te trzy – nie tak znowu kontrowersyjne, nawet jeśli nie zawsze widoczne w praktyce – założenia oraz trzy – również mało odkrywcze – diagnozy, znacznie bardziej sensownym pomysłem, niż ustawowy zakaz, wydaje mi się szeroko zakrojony program edukacyjno-partycypacyjny. Jestem w stanie wyobrazić sobie nawet jego ogólny zarys. Rzecz wymagałaby oczywiście dopracowania szczegółów, czego – ze względu na decyzję Sejmu – robić już nie ma po co.

 

Na drodze do kompromisu

 

Oto wyobrażam sobie model, w którym decyzję o tym, co powinno być sprzedawane w sklepiku i serwowane w stołówce, podejmują wspólnie dyrekcja szkoły, nauczyciele, rodzice i uczniowie na drodze ustalania akceptowalnego przez wszystkich kompromisu. Wyobrażam sobie sensownie przeprowadzone ankiety wśród uczniów, mające za zadanie zdiagnozować nie tylko problem, ale także po prostu preferencje żywieniowe (czy wręcz konsumenckie) młodzieży. Wyobrażam sobie spotkania mające na celu zrozumienie różnorodnych argumentów stojących za określonymi stanowiskami i preferencjami. Wyobrażam sobie debaty, dyskusje, zgłaszanie różnych projektów, a potem – jeśli nie uda się go wypracować w ramach rozmowy – głosowanie nad ostatecznym rozwiązaniem. A to wszystko okraszone edukacyjnymi prezentacjami i warsztatami dotyczącymi zdrowego żywienia – zarówno dla uczniów, rodziców, jak i nauczycieli. Nie czarujmy się – problem zaczyna się w domu. Jest przy tym oczywiste, że forma podobnych działań powinna być dostosowana do wieku i liczby uczniów oraz specyfiki danej społeczności szkolnej.

Wyobrażam sobie więc sytuację, w której rodzice i nauczyciele twardo nie akceptują sprzedaży „śmieciowego jedzenia” w sklepiku, ale – w imię szacunku dla preferencji uczniów – zgadzają się na funkcjonowanie, powiedzmy, „dnia słodyczowego”. Wyobrażam sobie rozwiązanie, w ramach którego ze sklepików znikają chipsy, słodkie napoje i lizaki, ale zostaje czekolada. Wyobrażam sobie wersję, która zakłada, że ze sklepiku znikają wszystkie słodycze, ale uwzględniane są życzenia dzieci dotyczące tego, czym je zastąpić – na przykład owocowymi koktajlami i zdrowymi ciastami. Pomysłów jest wiele. I wszystkie one mają kilka wspólnych przewag nad rozwiązaniem przyjętym przez Sejm.

 

Czego Jaś się nie nauczy…

 

W dobie optymalizowania wszystkiego, co się rusza, warto zauważyć, że podchodząc do tematu w zaproponowany sposób, zajęlibyśmy się nie tylko kwestią złego odżywiania, ale także edukacji obywatelskiej, kształtowania postaw prospołecznych, umiejętności dyskutowania, dochodzenia do kompromisu i podejmowania aktywności. Co więcej, włączylibyśmy w ten proces – dotyczący zarówno nawyków żywieniowych, jak i partycypacji społecznej – także rodziców, co służyłoby kształtowaniu wizji szkoły jako nie tylko instytucji, ale przede wszystkim społeczności, w której określone grupy działają we wspólnym celu. Podobny program miałby również walor edukacyjny, wzmacniający zrozumienie określonych decyzji. Z mądrości ludowej wiadomo nam przecież, że nie tylko „czym skorupka nasiąknie za młodu…”, ale także „czego Jaś się nie nauczy…”.

Wreszcie: wierzę w to, że podobne metody są po prostu skuteczniejsze. Tak naprawdę wynika to z wszystkich wcześniej wspomnianych zalet. Nie jest odkrywczym spostrzeżeniem, że mogąc utożsamić się z danym rozwiązaniem, ludzie są w większym stopniu skłonni do jego respektowania. Jako jego współautorzy, rozumiejąc stojące za nim racje, uczniowie czy rodzice mieliby mniejsze chęci, by je obchodzić. A przecież sposobów na obejście także ustawowego zakazu nie brakuje. Wydaje się również oczywiste, że oddziałując nie tylko na uczniów, ale także na ich rodziców, zwiększamy szansę osiągnięcia tego podstawowego celu, jakim jest sprawienie, by dzieci i młodzież lepiej się odżywiały – nie tylko w szkole, ale w ogóle. Nie jest też specjalnie kontrowersyjnym przekonanie, że edukacja zdrowotna sprzyja postawom prozdrowotnym.

 

***

 

Jestem przekonany, że w pracy z młodzieżą – także w szkole – istnieje przestrzeń między swawolą a odgórnymi zakazami. To właśnie w niej dokonuje się prawdziwe wychowanie. Tyle tylko, że wymaga ono zachodu: czasu, pomysłu, inicjatywy, także pieniędzy. O ileż prościej napisać i uchwalić ustawę. Zakazać. Z czystym sumieniem można później patrzeć na to, jak uczniowie przynoszą do szkoły „śmieciowe jedzenie”, które dostali od rodziców, lub kupują je za rogiem, a sama szkoła wciąż ma ten sam, autorytarny, zamknięty na współpracę z rodzicami rys i wizerunek. Z sumieniem czystym, bo przecież – na Boga! – co niby można było zrobić?

 

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×