„Wojny towarzyszyły nam w całej historii. Ale, pytał Mahatma Gandhi, czemu mamy powielać starą historię? Dlaczego nie zaczniemy nowej?”.
Tiziano Terzani, jak każdy z nas, z przerażeniem oglądał relację telewizyjną z Nowego Jorku, gdy grupa terrorystów obaliła symbol kapitalizmu i amerykańskiej hegemonii: bliźniacze wieże World Trade Center. Ale Terzani, doświadczony włoski dziennikarz, jak mało kto rozumiejący Azję i filozofię Wschodu, miał nadzieję, że tragiczne wydarzenia z 11 września 2001 staną się dla świata „dobrą okazją”. Wierzył, że „ludzkość odzyska świadomość, ocknie się, żeby wszystko przemyśleć: relacje między krajami, między religiami, z naturą, między człowiekiem a człowiekiem”.
Spotkał go kolejny w życiu zawód. Prezydent George W. Bush wypowiedział wojnę abstrakcyjnemu „terroryzmowi”. Poparła go większość krajów Zachodu. Ledwie miesiąc po atakach Sojusz Północnoatlantycki rozpoczął zbrojną interwencję w Afganistanie. Rządzący tym krajem talibowie mieli ukrywać odpowiedzialnego za ataki Osamę bin Ladena. W dziesięć lat po upadku Związku Radzieckiego, Amerykanie zdefiniowali sobie nowego wroga. Niestety, dość prędko okazało się, że „niezwykle trudno ukazać tę wojnę jako kampanię skierowaną jedynie przeciwko terroryzmowi, a nie przeciwko islamowi”.
Tymczasem, inna mieszkanka Florencji i kolejna legenda dziennikarstwa, Oriana Fallaci, w dzienniku Corriere della Sera otwarcie wystąpiła przeciwko islamowi, nazywając go nie tyle religią, co tyranią i dyktaturą, zaś wydarzenia z 11/9 „atakiem na Zachodnią wolność i demokrację”. Fallaci i Terzani nagle znaleźli się na dwóch biegunach. Ryszard Kapuściński, który pod koniec życia korespondował z Włochem, tak podsumował tę sytuację: „To dziwne: wyruszyli w tym samym czasie, z tego samego miasta, a każde z nich zaproponowało dwa przeciwne sposoby odczytywania i komunikowania się ze światem. Po czym obydwoje w niewielkim odstępie czasu zmarli”.
Gdy tylko NATO rozpoczęło interwencję w Afganistanie, Terzani wyruszył do Azji Środkowej. Aby posłuchać głosu tych, którzy nagle znaleźli się w oku cyklonu. Aby zdać nam bezpośrednią relację z wydarzeń, których, jego zdaniem, nie można było skwitować banalnym hasłem wojny z terroryzmem. I aby dać odpowiedź swojej rodaczce, z której symplistyczną, konfliktową wizją świata nie był w stanie się pogodzić.
***
Lektura Terzaniego budzi we mnie mieszane uczucia. Jestem mu wdzięczny za to, że pokazuje, jak wiele krzywd nasza cywilizacja wyrządziła i cały czas wyrządza w innych regionach świata, z reguły z wielkimi i pięknymi hasłami na ustach. Dziękuję Włochowi za to, że ma dość zdrowego rozsądku i odwagi, aby zademonstrować tę niewygodną stronę aktywności Zachodu.
Ale z drugiej strony mam mu za złe powtarzające się publicystyczne uproszczenia, przez które jego historie tracą na wiarygodności. Terzani pisze: „To, do czego dążą Stany Zjednoczone, to ICH sprawiedliwość, a nie sprawiedliwość w ogóle”. Albo: „Taki już jest świat – żadnych zasad, dużo machlojek, żadnych aspiracji duchowych, jedynie chęć małych albo dużych korzyści materialnych”. Tak jakby nie istniał złoty środek pomiędzy mainstreamową narracją zranionego Zachodu a obwinianiem Stanów Zjednoczonych za całe zło świata. Być może, jak u Svena Lindqvista, każda perspektywa alternatywna musi być przesadzona, aby do nas dotarła? Niemniej, nadużywanie kwantyfikatorów przez obu autorów to problem, nad którym trudno przejść do porządku dziennego „nawet mnie”, oswojonemu z latynoską gadaniną antyimperialną. Wyobrażam sobie, że ci, którzy wcześniej nie osłuchali się z południowymi pretensjami wobec Zachodu, mogą przyjąć historie Terzaniego z niedowierzaniem lub irytacją. Rzucanymi co i rusz wyrokami włoski dziennikarz dostarczy im jedynie pretekstu do tego, aby odłożyli jego książkę na półkę nie doczytawszy nawet do połowy.
Mocną stroną opowieści Terzaniego są pojawiające się tu i ówdzie dialogi. Czasem wystarczy tylko kilka zwykłych, ale autentycznych słów, aby podsumować niesłychanie złożoną sytuację, w jakiej znaleźli się mieszkańcy Azji Środkowej, nagle utożsamiani z terrorystami i po raz kolejny w historii poddani zewnętrznej interwencji. Pakistański lekarz-bojownik mówi „Nie wiem, kim jest ten Osama. Nigdy go nie spotkałem, ale jeśli Osama narodził się z powodu krzywd wyrządzonych w Palestynie i w Iraku, wiedzcie o tym, że krzywdy wyrządzone dziś w Afganistanie stworzą wielu, wielu innych Osamów”. Innym razem Terzani odwiedza szpital w Kabulu i pyta tamtejszą fizjoterapeutkę, która w wyniku ataków na Afganistan straciła nogę, czy sądzi, że może istnieć świat bez wojny. „Ona śmieje się, jakbym opowiedział jakiś dowcip. – Nie może. To niemożliwe, mówi”.
***
Tylko po co czytać Terzaniego teraz, w ponad dziesięć lat po atakach na World Trade Centre? Przecież od tego czasu świat przeszedł już długą drogę. Amerykanie, stając na czele „koalicji dobrej woli”, zdążyli obalić rządzącego Irakiem Saddama Husajna, a nawet, po długiej interwencji zbrojnej, zaprowadzić w tym kraju względny pokój. Czarnoskóry demokrata, Barack Obama, wybrany został na nowego prezydenta USA. W Afryce Północnej doszło do demokratycznego przesilenia, nazwanego przez media „arabską wiosną”. A chociaż w Afganistanie do tej pory trwają walki z udziałem zachodnich żołnierzy, nie to jest najważniejszym punktem publicznej debaty. Wszyscy mówią tylko o kryzysie finansowym, który chwieje gospodarkami Europy i USA, tym samym wróżąc pojawienie się nowego międzynarodowego układu sił.
A jednak, tekst Terzaniego wcale nie traci na aktualności. Głównie dlatego, że świat po dziesięciu latach wcale nie wydaje się mądrzejszy. Zachodnia polityka wobec takich krajów jak Iran albo Chiny w dalszym ciągu opiera się na nieufności, pozorach i niekoniecznie artykułowanym wprost, ale z reguły dość czytelnym, przekonaniu o wyższości naszych wzorców i wartości (takich jak wolny rynek, prawa człowieka, demokracja przedstawicielska, ochrona środowiska itp.). Które, w związku z tym, inne kultury powinny czym prędzej przyjąć w takiej samej formie, jaką my uznajemy za idealną. Mimo tego, że sami do niedawna nie byliśmy, a pewnie i do tej pory nie jesteśmy w stanie tym wzorcom sprostać…
Listy Terzaniego to apel o dialog między kulturami. Włoch pomaga nam zrozumieć, że ludzie i ich kultury są różne, ale to wcale nie oznacza, że jesteśmy skazani na konflikt. Ukazuje przy tym, jak płytkie bywa zachodnie spojrzenie na relacje międzykulturowe. „Chcemy widzieć świat takim, jakim go znamy, więc możemy sobie wyobrazić wyzwolenie Kabulu jako wyzwolenie od burki”. Tymczasem, „w Afganistanie mała dziewczynka udaje dorosłą, nie chodząc po domu w butach mamy, ale zakładając jej burkę i marząc o dniu, w którym stanie się kobietą i będzie miała prawo do własnej. Co byśmy pomyśleli, gdyby pewnego dnia nasze społeczeństwo zostało podbite przez nudystów i wszyscy musieliby świętować nasze ‘wyzwolenie’ chodząc kompletnie nadzy?”. Niestety, podobne uproszczenia widać w aktualnych dyskusjach o „umacnianiu demokracji” w świecie arabskim. Nawet nasze stosunki z Chinami, wyrastającymi na nową światową superpotęgę, opierają się zwykle na przekonaniu, że w ślad za ich rozwojem gospodarczym pójdzie nieunikniona demokratyzacja polityczna i „uzachodnienie” ich kultury. Czy naprawdę tylko taka wizja jest w stanie nas uspokoić?
Listy Terzaniego to głos w dyskusji na temat odpowiedzialności polityków i mediów. Niestety, pod tym względem również niewiele się przez ostatnią dekadę poprawiło. Tak samo, jak wielu dziennikarzy w mig podchwyciło ukuty przez Waszyngton dyskurs „wojny z terroryzmem”, tak w Meksyku udało się rządzącym przekonać na jakiś czas media i opinię publiczną, że całą winę za targającą krajem przemoc ponoszą narkotyki. W efekcie, meksykańska policja i wojsko walczą dzisiaj z narkotykami niczym z wiatrakami i wygrać nie mogą, bo walczyć powinni raczej z czynnikami (takimi jak bieda i korupcja), które sprawiają, że ludzie angażują się w nielegalną działalność.
***
Pisze Terzani: „Zamiast wydać wojnę terrorystom i ich poplecznikom, byłoby mądrzej wydać wojnę powodom, które pchają tylu ludzi, zwłaszcza młodych, w szeregi dżihadu i sprawiają, że zabijanie siebie i innych uważają za swoją misję życiową”. I apeluje: „Nie możemy dać się ponieść niepełnym wizjom rzeczywistości, nie możemy zostać zakładnikami retoryki, do której uciekają się dzisiaj ci, którzy nie mają pomysłu, jak wypełnić ciszę po wstrząsie. (…) Dwa i pół tysiąca lat temu pewien Hindus, zwany później oświeconym, wytłumaczył nam coś oczywistego – że nienawiść rodzi tylko nienawiść i że nienawiść można zwalczyć tylko miłością. Niewielu go posłuchało. Może najwyższy czas to zrobić”.
Czy posłuchamy? Proponuję prosty test: czy wierzysz, że świat bez wojen jest możliwy?