Springer: Szaleńcy z zasadami
Tytuł twojej książki stawia sprawę jasno: piszesz o budynkach zbudowanych w ramach systemu komunistycznego. Dlaczego postanowiłeś zająć się akurat nimi?
Architektura, w przeciwieństwie do choćby sztuki nowoczesnej, jest czymś, od czego nie można się odciąć. Wpływa na życie każdego z nas i dlatego każdy jest uprawniony do wyrażania opinii na jej temat. Zacząłem się zajmować architekturą PRL, bo wydawało mi się, że w przypadku realizacji z tego okresu udzielana powszechnie odpowiedź jest zbyt prosta, żeby nie powiedzieć prostacka.
Jak ta odpowiedź brzmi?
Na fali rozliczeń potępia się w czambuł wszystko, co wiązało się z minionym systemem. W jakimś stopniu jest to mechanizm psychologicznie zrozumiały, wzmocniony dodatkowo argumentami praktycznymi. Ale ja nie wierzę w tak proste odpowiedzi. Ludzie z mojego pokolenia, którzy chcą zajmować się nowoczesną architekturą, muszą na własną rękę szukać klucza do zrozumienia tych budynków. Stąd wzięły się „Źle urodzone”, stąd biorą się również inicjatywy podejmowane przez Jarosława Trybusia, Grzegorza Piątka, Mikołaja Grospierre’a czy członków stowarzyszenia „Odblokuj”.
To wytłumaczenie jest przekonujące dla krajów, które doświadczyły realnego socjalizmu. Ale przecież na Zachodzie także porzucono modernistyczne założenia.
Tamte projekty, począwszy od Le Corbusiera, także zanurzone były w lewicowości, która została uznana za skompromitowaną wraz z triumfem koncepcji neoliberalnych. Negacja modernizmu szła w parze z odrzuceniem lewicowości.
Ty zaś o „odrzuconej” architekturze piszesz raczej z sympatią. Ciśnie się na usta pytanie, czy te realizacje ci się podobają?
To, że wziąłem na warsztat taki temat, musi oznaczać, że coś musiało mnie w nich uwieść. Oczywiście, niektóre z budynków podobają mi się mniej, inne bardziej. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że chciałbym mieszkać na Sadach Żoliborskich, w Domu Weterana w Poznaniu czy w domu pary architektów Zofii i Oskara Hansenów w Szuminie. Reszta to architektura fascynująca, ale trudna w odbiorze.
Gdy budowano Superjednostkę w Katowicach czy Osiedle za Żelazną Bramą, projektanci zmuszeni byli do spełniania absurdalnych normatywów, podyktowanych przede wszystkim oszczędnością. To głównie dlatego dzisiejsi mieszkańcy tych osiedli zgodnie mówią, że żyje się tam koszmarnie – bo mieszkania są mikroskopijne, kuchnie ślepe, a budynki wykonane z materiałów niskiej jakości.
Tę architekturę wyróżniało także coś innego: projektując osiedle, architekt kierował się szeregiem zasad, które w jego przekonaniu miały uszczęśliwić lokatorów i skłonić ich do nawiązywania sąsiedzkich kontaktów.
Teoretycy modernizmu rzeczywiście starali się zapewnić wszystkim mieszkańcom zieleń, słońce i powietrze. To postulaty, z którymi każdy się zgodzi. Szybko stało się jednak jasne, że w miejsce, uznanych za niehumanitarne, ciasnych studni w tanich, czynszowych kamienicach zaproponowano inny rodzaj często nieludzkiej przestrzeni. Możemy dziś z całym przekonaniem powiedzieć, że Jednostka Mieszkaniowa – czy to w wydaniu corbusierowskim, czy katowickim – nie zdała egzaminu jako element miastotwórczy.
To właśnie paradoksalność urzeka mnie w tej architekturze: troska o dobro człowieka doprowadziła do zrealizowania projektów, w których ludziom źle się żyje. Dziś wiemy, że wolimy mieszkać centrycznie, że lubimy chodzić ulicą z domami ustawionymi w pierzei. Oskar Hansen, o którym piszę teraz książkę, mówił, że ludzie patrzą na budynki przez okulary swoich starych przyzwyczajeń, a rolą projektanta jest zdjęcie im tych okularów z oczu. Chyba się mylił. Nie da się oceniać jakości budownictwa mieszkaniowego inaczej niż poprzez słuchanie opinii jego mieszkańców.
Czyli słuszny jest wniosek, że pomysły modernistów nie tylko były zupełnie niedostosowane do potrzeb społecznych, ale wręcz sprzeczne z ludzką naturą?
Istnieją miejsca, w których modernistyczne rozwiązania zadziałały i do dziś spełniają swoją funkcję. Jako przykład mogę podać Helsinki albo miasteczko Tapiola, które w całości zostało zbudowane według wskazań architektów modernistycznych. W obu tych przypadkach ważne jest jednak skandynawskie tło społeczne. Co więcej, wysoka kultura konserwacji powoduje, że modernistyczne realizacje wciąż wyglądają tak, jak sześćdziesiąt lat temu.
Ważna jest też skala: tam, gdzie popadano w gigantomanię, modernistyczne założenia stawały się nieludzkie. To z kolei wiąże się z tym, że modernizm ma wiele twarzy: twarz Hansena, który mówił: „chcę, żebyś stając przed budynkiem umiał wskazać, które okna należą do twojego mieszkania”; i twarz twórców Superjednostki, która przytłacza, bo wszystkie jej elementy wyglądają dokładnie tak samo. Można powiedzieć, że modernizm ma większą szansę zadziałać tam, gdzie architekt chce stawiać pomnik nie sobie, ale „trzydziestu milionom cesarzy” – to znowu Hansen.
W ten sposób można wytłumaczyć także sukces Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej i innych przedwojennych projektów…
Wydaje mi się, że w przypadku realizacji z lat 20. i 30. dużą rolę odegrała również przedwojenna lewicowa wrażliwość, nieuwikłana jeszcze w systemowe obciążenia komunizmu. Dzięki temu, mimo skromnych środków, budowano z większym wyczuciem, bez fanatyzmu i dogmatyzmu. WSM powstawał oddolnie, staraniami ludzi, którzy tworzyli tę spółdzielnię. Działo się to w momencie, gdy postulaty modernistyczne były już wyartykułowane, ale nie doszło jeszcze do ich eskalacji. Moderniści stawiali wówczas plan minimum i badali grunt. Niestety, później mieli już okazję „pójść na całość”.
W zbiorowej pamięci wyobrażenia na temat zaangażowanego społecznie modernizmu są raczej jednoznacznie negatywne. Czy jest szansa, żeby, mimo dominującej aktualnie zgody co do kompromitacji tych koncepcji, wrócić do architektury wpisującej się w misję naprawy świata?
O modernizmie mówi się, że był ostatnią wielką ideą w architekturze. Później nie pojawiły się już żadne postulaty, które byłyby tak wszechogarniające i twórczo zapładniające architektów. Pisząc książkę o Hansenach, pytam różne tęgie głowy, czy widzą w dzisiejszej Polsce kogoś, kogo można by uznać za ich następcę. Póki co, nikt nie odpowiedział twierdząco. Ale ci sami ludzie dodają, że powrót do takiego myślenia jest nieunikniony, że dzisiejsze pokolenie trzydziestolatków, które „wisi” na kredycie i za ten kredyt mieszka w psich warunkach, wytworzy w końcu presję społeczną prowadzącą do zmiany. Ja jestem raczej sceptyczny… Patrząc na to, co dzieje się z architekturą czy urbanistyką, nie mam wrażenia, że idzie to w dobrym kierunku. No, ale może nastąpi tąpnięcie.
Co w twórczości małżeństwa Hansenów jest tak wyjątkowego, że zdecydowałeś się napisać o nich oddzielną książkę?
Oskar Hansen był twórcą pojęcia „formy otwartej”. Była to wizja architektury jako dzieła sztuki, które współtworzy artysta z odbiorcą. To jest naprawdę ujmująca teoria, do której Hansen starał się dołożyć rozwiązania praktyczne. Hansenowie zakładali, że każdemu człowiekowi, niezależnie od tego, ile ma pieniędzy, należy zapewnić godne warunki do życia. Nie „każdemu równo”, ale „wszystkim godnie”, a więc uwzględniając odpowiednią przestrzeń, naturalne światło, dostęp do zieleni i podstawowej infrastruktury.
Współcześnie, jeśli młody człowiek decyduje się na kupno mieszkania, to zazwyczaj jest to dla niego tak olbrzymim wydatkiem, że nie przychodzi mu nawet do głowy grymasić. Ląduje w peryferyjnej dzielnicy, z architekturą o zerowej wartości, z przystankiem trzydzieści minut od mieszkania i z gwarancją spędzania półtorej godziny dziennie w korkach. I nikt nawet nie próbuje przeciw temu protestować, bo uznano, że tak ma być.
Co na to powiedziałby Hansen?
Również nie byłby skłonny dyskutować w tej materii – uważał, że dobre mieszkanie jest prawem. I kropka. Ta idea mnie porusza, ale narzędzia, których używał, już nie zawsze. Mieszkam na zaprojektowanym przez Hansena Przyczółku Grochowskim. Trudno się w tym osiedlu zakochać. Jest zielono na poziomie oczu, ale kiedy podnosisz wzrok i widzisz tego obdrapanego zawijasa, nie czujesz się podniesiony na duchu.
Oceniając ten projekt Hansena, łatwo można wskazać okoliczności łagodzące: to naturalne, że mury się starzeją, zwłaszcza, że były wykonane z kiepskich materiałów, a mieszkańcy o te budynki nie dbają, bo kojarzą im się z szarym komunizmem. Ale to nie jest wina architekta.
Przyczółek rzeczywiście był budowany z takich materiałów, że starzeje się paskudnie, ale to nie o to chodzi. Na Sadach Żoliborskich, które też były przecież do niedawna obdrapane, jest przyjemnie, bo przestrzeń została tam dobrze rozplanowana. A na Przyczółku masz niekiedy ochotę się zabić, choć jest tam także całkiem sporo bardzo przyjemnych miejsc. Te wszystkie galerie, zbieżne perspektywy, ramki… Byliście tam?
Właśnie się nad tym zastanawiam, ale chyba nie.
Autobus 158 z ronda de Gaulle’a. Polecam.
Tak zwane galerie to połączone ze sobą balkony, które zastępują klatkę schodową. Każda z nich podtrzymywana jest przez rozmieszczone co kilka metrów betonowe prostokątne ramy. Założenie było takie, że te ramy tworzą żywy obraz. Gdy ktoś idzie galerią, to cały czas jest przez nie opisywany, człowiek znajduje się w centrum obrazu. Bardzo piękne, humanistyczne przesłanie. Tyle tylko, że za każdą z tych ram może stać złodziej. Rozumiem starsze panie, które boją się tamtędy wieczorami chodzić. I chociaż w sumie jest tam bezpiecznie, to tak zaprojektowana przestrzeń prowokuje poczucie zagrożenia.
Urządzone „po hansenowsku” Przyczółek Grochowski w Warszawie i Osiedle Słowackiego w Lublinie stanowią stosunkowo niewielkie fragmenty miast. Ich twórca chciał pójść dużo dalej. Promował totalną reorganizację przestrzeni kraju w myśl „linearnego systemu ciągłego”. Polska, a może nawet cały świat, miały być podzielone południkowo w ciągnące się setkami kilometrów wąskie pasy – na zmianę linia budynków, autostrada i pas zieleni. Myślisz, że Hansen wierzył w możliwość realizacji tych projektów?
W podtekście tkwi pytanie o to, czy był szaleńcem. Zbierając materiały do książki, rozmawiam z różnymi ekspertami i zawsze ich o to pytam. Sam nie umiem jeszcze odpowiedzieć. W książce się z tym zmierzę, ale pewnie odpowiem, a jakże, w formie otwartej.
Na ostatniej stronie…
Nie da się udzielić jednoznacznej odpowiedzi, ale Hansen musiał wierzyć w system linearny, skoro go narysował. Najważniejsze pytanie brzmi, jaki był jego cel: czy uważał, że naszkicowanie tych pasów, zrobienie makiety i pokazanie tego urbanistom zmieni trochę kierunek, w którym idzie architektura, czy raczej zakładał, że makieta jest wstępem do zaprowadzenia tego rozwiązania w terenie. Jeśli to ta druga wersja okazałaby się prawdziwa, to gorzej. W takich pasach nie dałoby się przecież żyć. A jeśli prawdziwa jest wersja pierwsza, to cóż jest złego w kreśleniu tak dalekiej perspektywy, z której każdy może sobie wziąć pewien kawałek?
Tak, jak powiedzieliście, realizacje Hansena są wycinkami tego linearnego systemu. Niektóre wyszły gorzej, inne lepiej. Gdyby Osiedle Słowackiego wybudować bez normatywów i z lepszych materiałów, to byłoby dziś luksusową dzielnicą… I nie byłoby mnie stać na kupienie w niej mieszkania.
Hansen zmarł w 2005 roku, miał więc okazję obserwować polską transformację i będące jej konsekwencją zmiany tendencji architektonicznych. Jaki był jego stosunek do nowej rzeczywistości?
Wyprowadził się na wieś, do Szumina. Nie był to chyba ostentacyjny protest przeciwko kapitalizmowi: stracili wówczas mieszkanie w Warszawie, a sam Hansen chorował. W każdym razie wycofał się z życia publicznego i powoli gorzkniał. Prawie nie wychodził z lasu, dbał o grusze, które rosną wokół ich domu, i pisał książki. Niedługo przed śmiercią udzielił wywiadu, w którym powiedział, że gdyby ludzie go słuchali, to nie doszłoby do zamachu na World Trade Center. Mówił też, że ma świadomość, iż świat nie dojrzał do jego idei. Ale jeszcze dojrzeje.
A propos tej przepowiedni, ktoś mi ostatnio powiedział, że jego zdaniem idee Hansena zostaną zrealizowane wraz z końcem świata. Skończy się nasza cywilizacja, wszyscy wyjdziemy z miast, zaczniemy jeść szczury i dopiero wtedy zrozumiemy, że trzeba budować inaczej.
Architekt i urbanista, który wyprowadza się do lasu. To rzeczywiście gorzki symbol.
Był człowiekiem, który już w latach 70. ostrzegał, że jeśli nie będziemy walczyć, to architekturę czeka przejście do warunków regulowanych rynkiem. Bał się tego jak ognia. Ostatnio przeczytałem, że krótko po odwilży politycznej w 1956 roku twierdził, że trzeba odwieść Polaków od konsumpcyjnego stylu życia. W latach 50.!
Coś tu nie gra: z jednej strony w latach 70. Hansenowie przewidywali to, co stanie się dzisiaj, a jednocześnie jeszcze w latach 80. wierzyli w trwanie systemu komunistycznego.
To źle powiedziane. Nie zaprzeczam, że w 1980 roku, kiedy wszyscy z partii uciekali, oni myśleli o tym, żeby się do niej zapisać. Wnosząc do partii swój potencjał, chcieli ratować laickość państwa i lewicową wrażliwość społeczną. Ale nie da się ich wpisać w żaden prosty schemat. W trakcie wszystkich strajków studenckich Hansen był, mówiąc kolokwialnie, po dobrej stronie. Nie zajmowali się polityką. Oni wierzyli w lewicowość i naprawdę chcieli ratować świat.
Nie uratowali.
Ostatnio myślałem o tym, że książkę „Źle Urodzone” można by także napisać o współczesnej architekturze, uwspółcześniając nazwiska architektów i zamieniając socjalizm na kapitalizm. Zmienił się system, ale tępe łby decydentów i oszczędzanie materiałów pozostało niezmienne. Zniknęła troska o człowieka, ale jest to związane ze zmianą klimatu ideowego. Wszyscy architekci, których opisuję, mieli ufundowane w klimacie epoki pomysły, jak uczynić życie mieszkańców miast lepszym. Nie udało się im, ale nie można ich za to winić, bo nikt wcześniej nie próbował budować tak jak oni.
Autorem wszystkich zdjęć jest Filip Springer.
Filip Springer
Cyryl Skibiński
Janek Wiśniewski