Jak tu trafiłam? Zwyczajna historia. Pragnienie niezależności, wyprowadzka z domu, małe mieszkanie po babci. Za jej życia odwiedzałam je nie raz, ale wtedy nie było mowy o dostrzeżeniu dziwnej aury, która niczym gęsta mgła otula cały blok i jego okolice. Po przeprowadzce mój nowy dom szybko stał się wehikułem czasu. Nic nie przypominało w nim popkulturowego wyobrażenia o tajemniczo dymiącej kabinie z rzędem mrugających kontrolek, która teleportuje ludzi do przeszłości za naciśnięciem czerwonego guzika. To przeszłość sama wybierała czas i miejsce spotkań, a ja odkrywałam kolejne niezwykłe tajemnice dawnych mieszkańców tego eksperymentalnego osiedla.
Osiedle prototypów. Niemal każdy był choć raz w tych okolicach. Chociażby dlatego, że pobliski Służewiec Przemysłowy – obecnie największe skupisko biurowców w Warszawie, z popularnym centrum handlowym Galeria Mokotów – codziennie odwiedza ponad sto tysięcy mieszkańców miasta i okolic. Niektórzy pracują tu nie wiedząc nawet, że w drodze do firmy wydeptują te same ścieżki, którymi niegdyś podążali robotnicy – mieszkańcy mojego osiedla. Będąc częścią tłumu widywanego co rano, wskrzeszali w mojej wyobraźni nieżyjących już sąsiadów zza ścian, którzy tak samo, może inaczej ubrani, ale pewnie z podobnymi myślami o porannej codzienności, zmierzali do swoich fabryk – do miejsc, w których to wszystko się zaczęło.
Inżynieryjny bestseller
Zbudowano je na początku lat 60. w rejonach ulic Orzyckiej, Alei Lotników, Modzelewskiego i Rzymowskiego. Od 1956 roku na pobliskich terenach przemysłowych istniał już zakład Unitra Unima. W przeciągu kolejnych dziesięciu lat na wyznaczonych w tej okolicy dwustu sześćdziesięciu hektarach powstało jeszcze trzydzieści innych zakładów – w tym fabryka dźwigów ZREMB, fabryka kondensatorów ELWA, fabryka półprzewodników TEWA i osobiście mi najbliższe – Zakłady Ceramiki Radiowej. Nieopodal, za terenem Torów Wyścigów Konnych, ruszyła produkcja w słynnej Fabryce Domów Służewiec. To tam przez następne kilkanaście lat produkowano prawdziwy inżynieryjny bestseller – wielką płytę, czyli prefabrykowane elementy wielkoformatowe. To z nich najpierw powstała większość z prototypów, potem Stegny, a następnie spora część Ursynowa. W tych prefabrykowanych murach toczyły się „Wojny domowe” i akcja kultowego serialu „Alternatywy 4”. Ale miały w nich też miejsce prawdziwe sąsiedzkie kłótnie i rodzinne dramaty. I tak aż do czasów obecnych.
Ze względu na postępy prac na Służewcu Przemysłowym, którego ulice nazywano ku chwale osiągnięć Polski Ludowej (Postępu, Konstruktorska, Taśmowa, Suwak, Wynalazek, Cybernetyki), zarówno dla budowniczych, jak i pracowników nowych zakładów, zaczynało brakować miejsc w hotelach robotniczych. Zapadła więc decyzja o wybudowaniu w pobliżu osiedla awaryjnego i eksperymentalnego zarazem. Awaryjnego ze względu na to, że mieszkający niedaleko pracownicy fabryk mogli szybko dotrzeć do miejsc pracy w razie poważnych usterek, a eksperymentalnego, bo przy okazji można było przetestować na nim nowe rozwiązania technologiczne. Próbowano tu stosować takie wynalazki, jak wykładziny podłogowe, ścianki działowe drewniane i gipsowe czy ogrzewanie sufitowe. Jednak nadrzędnym celem od początku stało się testowanie eksperymentów architektonicznych: niskich betonowych bloków wylewanych za jednym zamachem i tych wysokich, z wielkiej płyty – budynków korytarzowych, klatkowców i punktowców.
Na podstawie zachodniej modernistycznej koncepcji prefabrykacji oraz wschodniej myśli technologicznej (zakupionego od ZSRR know how) stworzono jeden system produkcji. Chciano sprawdzić, jaką różnorodność brył da się osiągnąć używając produkowanych nieopodal „klocków lego” oraz opracować budynek idealny – możliwy do postawienia szybko i jak najmniejszym kosztem. Różnorodne projekty architektoniczne opracowali architekci: Urszula Ciborowska, Jan Furman, Jerzy Czyż, Tadeusz Mrówczyński, Andrzej Skopiński i Jerzy Skrzypczak, a opiekę nad pracą osiedlowego laboratorium sprawowało Przedsiębiorstwo Budownictwa Doświadczalnego. Choć większość stworzonych bloków pozostała jedynie prototypami, to bloki dziesięciopiętrowe przyjęto do dalszych realizacji i dziś wypełniają osiedla przy ulicach Czerniakowskiej i Bukowińskiej.
Mazury na Służewcu
Kiedy dwa lata temu przejęłam klucze do mieszkania mojej babci Władysławy, mieszczącego się w czteropiętrowym wieloklatkowcu, spojrzałam na to miejsce w zupełnie innym świetle. Sprowadzając się tutaj, zaczęłam czytać trochę o nim w sieci, choćby po to, by podać znajomym dokładne namiary osiedla. Po przejrzeniu pierwszych informacji wypytałam o wszystko tatę, który – co ciekawe – nie widział niczego odkrywczego w specyfice tego miejsca. Wspominał nieznanego mi już dziadka, który po powrocie z jenieckiego obozu w III Rzeszy, podjął pracę w Zieleniach Miejskich, a następnie we wspomnianych już Zakładach Ceramiki Radiowej. Tak stał się lokatorem jednego z mieszkań zakładowego bloku przy Tuchlińskiej 4.
Wiem, że to właśnie on zamurował jeden z otworów drzwiowych w mieszkaniu, by uczynić je bardziej funkcjonalnym i efektywniej wykorzystać przestrzeń, dostosowując ją do potrzeb małżeństwa z dwójką dzieci: córką i jej młodszym bratem – moim tatą. Tak powstały dwa wyjątkowo ciemne pokoje z oknami na jedną stronę mieszkania i widokiem na zbyt blisko stojący bliźniaczy blok. Do dyspozycji rodziny była także ślepa kuchnia z otworem do wydawania posiłków do drugiego pokoju i łazienka bez umywalki, ale za to z wanną.
Mojej przeprowadzce towarzyszyły czujne sąsiadki z trzech mieszkań znajdujących się – oprócz mojego – na naszym piętrze. Mąż każdej z nich pracował w tym samym zakładzie, co mój dziadek i cała reszta lokatorów bloku. Porządek ten stosowany był we wszystkich zakładowych budynkach-prototypach. Inżynierowie mieszkali więc przez ścianę ze zwykłymi robotnikami – lokatorzy, chcąc nie chcąc, stawali się pionierami w realizacji planu homogenizacji społeczeństwa, kontrastującej w tak oczywisty sposób z eksperymentem mnożenia projektów różnorodnych budynków systemem prefabrykacji.
O odczucia związane z tym eksperymentem nikt nie pytał. Komisje odwiedzające robotnicze domostwa notowały raczej opinie na temat testowanych – mających tendencję do gnicia – ścianek działowych. Dziś to nie do pomyślenia, ale wtedy na takie niedociągnięcia nikt nie narzekał. Większość obywateli marzyła o własnym, a właściwie komunalnym „M”. Nikt nie marudził, tym bardziej, że te tutejsze bloki były przecież, jak na tamte czasy, niezwykle nowoczesne, a zastosowane w nich rozwiązania, nowatorskie.
Osiedle, choć ze względu na różnorodność bloków z pozoru nie tworzy całości, zostało zaprojektowane jako integralna część Służewca Przemysłowego. Coś na kształt socjalistycznego miasteczka podobnego Nowej Hucie, czy nawet zabytkowemu Nikiszowcowi. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz zagłębiłam się w przestrzeń układu urbanistycznego na pozór znanych mi, obdrapanych bloków, uderzyło mnie, jak sprytnie zostały odizolowane od otaczających je ruchliwych ulic – w środku osiedla jest cicho i człowiek czuje się bezpiecznie. Ku mojemu zdziwieniu, chodniki z wystających i popękanych płyt jakby same zaprowadziły mnie prosto ku parkowi i jego części rekreacyjnej. Zauroczona zielenią i pozwalającą odetchnąć przestrzenią szybko przestałam dziwić się nazwom tutejszych ulic, które, w kontraście do przemysłowego wydźwięku tras w fabrycznej części Służewca, ochrzczono według klucza pasującego do Krainy Wielkich Jezior Mazurskich: Bełdan, Niegocińska, Orzycka, Śniardwy, Tuchlińska, Wiartel i Wydmińska.
Krowa przed galerią
Po latach dawna świetność, na którą składała się aleja parkowa, place zabaw i boiska, przeminęła, a obecny stan zaniedbania przywodzi na myśl obrazy z opuszczonego na skutek jakiejś tajemniczej katastrofy miasta. Szerokie dziedzińce zastawione są samochodami, spomiędzy których nietrudno wskazać te, które nieużywane i zepsute stoją w jednym miejscu od lat. Wylane betonem boiska – choć ozdabiane od czasu do czasu kredowymi malunkami dzieci – straszą fałdami i dziurami. Od „wieków” niedziałająca już fontanna, dziś ozdobiona garnkiem z brudną wodą, stała się za sprawą najstarszych mieszkańców osiedla karmnikiem dla ptaków i kotów, pełnym chleba, zepsutych resztek, rybich i drobiowych szkieletów.
Biblioteka przy ulicy Rzymowskiego została wyburzona razem z zespołem dawnych pawilonów usługowo-handlowych, a pobliski Dom Kultury Kadr straszy smrodem, zaciekami na elewacji i przerdzewiałą blachą na dachu (z raportu „Założenia do Mikroprogramu Rewitalizacji Dzielnicy Mokotów na lata 2007-2013”: „Istniejący Dom Kultury Kadr – w złym stanie technicznym – nie zaspakaja potrzeb mieszkańców”.) Tuż obok znajduje się kościół pw. Maksymiliana Kolbego, wywalczony przez mieszkańców prototypów i okolicznych domów w 1977 roku – po dwunastu latach od złożenia pierwszego pisma do ówczesnych władz o pozwolenie na założenie parafii. Z reliktów dawnego świata pozostały jedynie szkoła, przedszkole i rozsiane pawilony usługowe – choćby ten na ulicy Orzyskiej, w którym zaaranżowano magiel – nieodzowny element każdego osiedla, jak również sklepik elektroniczno-budowlany, leciwy zakład fryzjerski i sąsiadujący z nim pawilonowy budyneczek Warszawskiego Oddziału Terenowego Krajowego Towarzystwa Autyzmu.
Realia dzisiejszego kapitalistycznego świata sprawiają, że wręcz z pobłażliwym rozrzewnieniem czyta się fragmenty artykułu Alicji Kos z czterdziestego numeru „Stolicy” o pobliskim i analogicznym osiedlu „Domaniewska”: „A nasze osiedla? Są przede wszystkim stereotypowe. Powstają po uprzednim wykarczowaniu wszystkiego, co zielone. Gdy powstaną, zaczyna się «od zera» tworzyć tzw. pasy zieleni (…) Równie potrzebna «Domaniewskiej» jest zieleń, a przynajmniej pokaźny zielony pas oddzielający osiedle od «Tewy» i jej radioaktywnych odpadów. Na razie są oczywiście trawniki, rabaty, ogródki, ale wobec sąsiedztwa osiedla – Służewiec Przemysłowy – jest to kropla w morzu”. Ślady podobnych zaniedbań – nieuznawanych już niestety za karygodne – widać również w okolicach Osiedla Prototypów.
Wielokrotnie wpatrywałam się w zdjęcie z lat 60., na którym widać miejsce, gdzie dziś stoi Galeria Mokotów, a na którym jeszcze pięćdziesiąt lat temu dostojnie pasła się krowa. Niemal naprzeciwko, za stacją benzynową przy ulicy Orzyckiej, ostał się już jedynie kawałek sadu z charakterystycznymi, równymi rzędami pochyłych dziś drzew. Na samym osiedlu ledwo można dostrzec ślady dawnej dbałości mieszkańców o okolicę. Świadczą o niej pozostałości po kwiatowych grządkach otoczone zniszczonymi drewnianymi lub metalowymi płotkami. I bzy, których dziś na terenie miejskich osiedli nikt już nie sadzi. Obecnie na próżno można szukać tu lokalnego patriotyzmu, którego brak, jak w toalecie dla psów, widać na każdym trawniku.
Trudny start z bloków
Po upadku systemu zmienił się nie tylko krajobraz, ale przede wszystkim ludzie. Główna przyczyna to nieodwracalne rozdzielenie Osiedla Prototypów i Służewca Przemysłowego. Upadek kolejnych fabryk i zakładów pracy był dla mieszkańców tej części Warszawy utratą jedynego źródła zarobku. Podobnie, jak wiele społeczności skupionych wokół zlikwidowanych pegeerów, wielu osiedleńców Służewca nie potrafiło przystosować się do nowej sytuacji ekonomiczno-gospodarczej.
W ramach rewitalizacji obszarów poprzemysłowych jedyny znany im świat nagle zastąpiono biurowcami i nowymi inwestycjami, takimi jak nowoczesna galeria handlowa. W raporcie „Założenia do Mikroprogramu Rewitalizacji Dzielnicy Mokotów na lata 2007-2013” można znaleźć odkrywczy wniosek, jakoby „…nie uległa poprawie sytuacja rodzin porobotniczych, których członkowie wielokrotnie utracili pracę (…) i w skutek niewystarczającego wykształcenia nie znaleźli jej w nowopowstałych instytucjach”. Następstwa są wstrząsające. Z danych zawartych w dokumencie „Stan Bezrobocia w Dzielnicy Mokotów” wynika, że co szósty bezrobotny z Mokotowa pochodzi właśnie stąd, co czyni tę część Warszawy jednym z miejsc o najwyższym wskaźniku bezrobocia, zlokalizowanym tuż przy najwyższej kondensacji miejsc pracy.
Stałym widokiem na Osiedlu Prototypów są podstarzali panowie, kryjący się z alkoholem gdzieś za śmietnikami. Nie dziwią też grupy zalegających na ławeczkach wulgarnych nastolatków pijących piwo, ani patrole policji przechadzające się z wolna parkowymi alejkami, które, paradoksalnie, nie mają tu nic do roboty za sprawą stosowanego przez mieszkańców łańcuszkowego systemu wznoszenia alarmu o obecności nieproszonych gości. Ci spośród lokatorów Prototypów, którzy w nich zostali, z braku chęci lub możliwości walki, musieli ponieść klęskę. Ci, którzy wyemigrowali, zaczęli życie od nowa. Rozdział opisujący historię mieszkańców osiedla mojego pokolenia to proces asymilacji z otoczeniem, którego częścią jest również napływ osób z zewnątrz: studentów, szukających taniego lokum pracowników pobliskich biurowców, ale i imigrantów, jak choćby liczna grupa z Pakistanu, gnieżdżąca się w jednym z mieszkań dziesięciopiętrowca.
O nich myślę najczęściej, zastanawiając się, czy osoby z tak odmienną tożsamością kulturową kiedykolwiek dotrą do prawdy o tym miejscu? Ja, z nieznanych mi właściwie przyczyn, wyprowadziłam się stamtąd po dwóch latach. Naprawdę trudno mi powiedzieć, czy spontaniczny pomysł na zmianę miejsca zamieszkania był dziełem przypadku, czy powodowała mną raczej chęć odetchnięcia od, bądź co bądź, toksycznej atmosfery osiedla prototypów.