Rzeczy, które od razu wyrzuciłam
Śmierć rodzica wydaje się tematem wagi najcięższej, kłopotliwym w stylizacji językowej, wymagającym jeśli nie patosu, to przynajmniej nadużywania zdań wielokrotnie złożonych. Pojedyncze będą zawsze brzmiały w najlepszym wypadku jak Paulo Coelho, w najgorszym jak Loesje. Nie ma przecież nic bardziej banalnego niż śmierć wpisana w porządek świata – pochowanie matki czy ojca jest cezurą jak pierwszy dzień w pracy czy magisterka.
W uniknięciu obciachu pomagają przedmioty, które w przeciwieństwie do słów nie są pretensjonalne. W ten sposób załatwił sprawę Marcin Wicha w głośnej książce „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”. Porządkując mieszkanie po zmarłej matce, mógł pozwolić sobie na pojedyncze zdania. Opowieść o rzeczach i ich pozbywaniu się stała się piękną historią ich właścicielki wpisaną w szersze konteksty, odsłaniającą relacje, rozliczenia, pytania.
Ale co począć, kiedy rzeczy zmarłego wcale nie są sympatyczną kolekcją PRL-owskich książek, tylko wzbudzają wstręt? Są pokryte nie tylko kurzem, ale takim specjalnym rodzajem zaschniętego brudu? Ociekają tłuszczem? Są przemieszane ze śmieciami? A tak bywa z rozliczeniem ze śmiercią rodziców alkoholików.
Żałoba w narracji interesuje mnie najbardziej w momencie ambiwalencji, pęknięcia, kiedy nie jest pokazywana jako jedynie efekt pozostałości po „więzi z trudną osobą”, tylko jest w stanie udźwignąć miliony skomplikowanych odcieni, bez uciekania się do cierpiętnictwa i uproszczeń. Alkoholizm z perspektywy DDA (Dorosłego Dziecka Alkoholika) został zresztą ostatnio popularnym tematem – żyjemy w czasach, w których zrzucanie bagaży wstydu powoli się normalizuje. Piśmiennictwo podsuwa szereg narracji o traumie, rozliczaniu i przebaczeniu wraz z całym bagażem psychologicznych narzędzi, w większości zamkniętych w medykalizujących narracjach syndromów, symptomów i dysfunkcji, z którymi muszą sobie dawać radę ci, którzy po ojcach alkoholikach bardzo płaczą, trochę płaczą i w ogóle nie płaczą.
Dlatego z początku nie miałam wrażenia, że Aleksandra Zbroja w „Mireczku” powie mi coś nowego. Pomysł jest prosty jak picie: biografia zmarłego ojca, Mireczka. Alkoholika jak z obrazka stockowego zatytułowanego: „alkoholik, Polak”. Z wąsami, spod osiedlowego sklepu, z nieodłączną butelką. Mireczek nie upija się drogim winem jak ładna aktorka z serialu TVN, w książce przeważają raczej słowa takie jak: melina, wódka i meta, a historia Mireczka to historia końcówki PRL-u i najtisów, wojska i nieudanych wyjazdów na saksy, mechanizmów, w których picie było wpisane w regulacje stosunków społecznych. Kto nie umiał grać w tę grę – odpadał. Mireczek odpadał wiele razy, wracał jak bumerang, miotał się.
W końcu umarł.
Śmierć nawet kogoś takiego jak Mireczek nie unieważnia jednak buntu metafizycznego. Autorce początkowo nie udaje się wraz z babcią ustalić dokładnej przyczyny śmierci ojca. „Ale to jakieś nieprawdopodobne, żeby człowiek był i bez żadnej przyczyny nagle przestał. Nikt nie umiera ot tak. Co na to policja, prokurator, lekarz? Nawet nie zdążyłam powiedzieć mu «ty chuju jeden». To się nie godzi”.
Zbroja pisze pod swoim nazwiskiem, które widnieje także na przywoływanych w książce dokumentach, będących często świadectwem sytuacji dramatycznych: przejęcia opieki nad małą Olą przez babcię, pozwów o alimenty. Żałobny proces autorki to próba opisania życiorysu ojca bez złudzeń, ale też bez zapiekłości, na tle uwarunkowań społecznych i psychologicznych. W przeciwieństwie do autorów powieści skupiających się na swoim krzywdzonym „ja” Zbroja chowa się za Mireczkiem. W końcu właściwość każdego alkoholika polega na tym, że ma dwie twarze – a ta trzeźwa coraz bardziej blaknie. Autorka traktuje śmierć Mireczka jako pretekst, aby go poznać. Skupia się na rzeczowym przywoływaniu wszystkich faktów i wynikających z nich możliwości. Nawet opisując wstyd, nieodłącznego towarzysza każdej córki alkoholika, robi to rzeczowo.
Kiedy bohaterka podczas pogrzebu złości się, że rytuały w przypadku Mireczka nie dają rady, dociera do nas, że może w ogóle nie dają rady: „Nie mam na to siły. Na cmentarzu też. Nie patrzę na babcię w dygocie, na siostrę Mireczka, na jego kuzynki i kuzynów. Wszyscy oni skupieni wokół urny, na straży pamięci zmarłego. Usuwam się. Siadam na płycie nagrobnej. Granit parzy pośladki w rajstopach typu sheer. Chcę, żeby to się już skończyło. W głowie znowu to o kondolencjach, że sobie nie życzę. Nie mam ochoty udawać, że mi smutno”. Żałoba po Mireczku zostaje zatem przekuta w opowieść, która nie udaje, nie opłakuje, ale też nie pomija żadnego z niewygodnych wątków. Mireczek w tej historii nie zostaje ocalony. Nie zostaje mu darowane ani usprawiedliwione.
Jedna z najbardziej poruszających retrospektywnych scen pokazuje wyprawę dorosłej już bohaterki z Kolejny-Raz-Nawróconym-Na-Trzeźwość ojcem do Ikei. Wiadomo, polscy ojcowie wyrażają uczucia poprzez konkrety: naprawę roweru, montaż regału, remont. Z okazji tego ostatniego Mireczek próbuje zachowywać się jak najlepiej, a autorka, kolejny raz zagryzając zęby, daje mu szansę. Mimo że końcówka tego epizodu jest przewidywalna, widać starania ich obojga, a oprócz tego totalną pustkę, która pojawia się w miejscu, które zwykle zajmował alkohol. Relację z ojcem alkoholikiem definiują więc trzy możliwości: alkohol, pustka albo śmierć.
Inną opowieścią o sprzątaniu po ojcu alkoholiku jest „Moja walka” cz. 1 Karla Ove Knausgårda. Sześć tomów egotycznej opowieści zasłynęło z maniakalnej wręcz próby uchwycenia codzienności w proporcjach jeden do jeden. Nierówna powieść jest jednak najmocniejsza w tych momentach, w których codzienność nabiera większego ciężaru, a autor przedstawia dokładne opisy piekła teraźniejszości: organizacji pogrzebu, kłopotliwych rozmów z rodziną czy bratem, wyboru odpowiedniej koszulki. A przede wszystkim zmagania z tym, co pozostawił ojciec bohatera – wielkim, wcale niemetaforycznym bałaganem. Nie pustką, jak Mireczek, ale syfem najzupełniej namacalnym, który muszą posprzątać dwaj bracia. Brudem, tym zasklepiony od miesięcy i tym całkiem świeżym. Butelkami plastikowymi, puszkami, resztkami jedzenia, zwiniętymi, zgniłymi ubraniami i wszechobecnym zapachem moczu. Knausgård wydaje się mówić anty-Wichą: tak wygląda mierzenie się z końcem człowieka, o którym nie mieliśmy pojęcia. Nie dostaniemy niczego poza grzebaniem w jego rzeczach i skrobaniem szafek z zaschniętych resztek lepkiej mazi. Wyrzucaniem jego śmieci.
Nie jesteśmy w stanie całkowicie przeskoczyć kwestii śmierci rodziców, nawet jeśli wygłosimy mowę pogrzebową Bojacka Horsemana. Możemy co najwyżej próbować po nich posprzątać. Nie jest to jednak proces, który przynosi ukojenie czy oczyszczenie, raczej wysiłek daremny, żmudny i niewdzięczny. W książkach Knausgårda i Zbroi bardzo wyraźnie widać, że w przypadku śmierci alkoholika najgorsze jest to, iż nie został nam pozostawiony żaden unik. Żaden wybór.