Polska szkoła, czyli pokraczna wspólnota
Każdy pierwszy poniedziałek miesiąca to dzień otwarty. W szkole odbywają się zebrania, których nie nazywa się już wywiadówkami, ponieważ o wynikach w nauce dzieci na bieżąco, 24 godziny na dobę, informuje rodziców tzw. dziennik elektroniczny. Z niego dowiadujemy się również, czy nasze dziecko spóźniło się na trzecią lekcję i czy podczas zajęć plastycznych rozmawiało nielegalnie z koleżanką. Niektórzy wykupili sobie nawet dodatkową opcję powiadomień przez wiadomości tekstowe i ich telefony regularnie wibrują w rytm szkolnych sukcesów i porażek latorośli.
Celem zebrań jest w związku z tym nie tyle zasięgnięcie informacji o postępach w nauce naszych pociech, ile raczej organizacja ich grupowego życia. Omawiamy planowane wycieczki, wyjścia do kina, muzeum czy teatru oraz wyjazdy, ze szczególnym uwzględnieniem Zielonej Szkoły. Podpisując kolejne formularze, zaniepokojone mamy pytają, czy jazda quadem jest bezpieczna i czy dzieci nie pospadają ze ścianki wspinaczkowej. Wychowawca obiecuje dołożyć starań. Na pytanie, czy w czasie wyjazdu może wziąć na siebie obowiązek wydawania leków dzieciom cierpiącym na alergię, odpowiada, że niestety nie ma odpowiednich uprawnień. Pytanie o atmosferę w klasie kwituje stwierdzeniem, że jest ona generalnie w porządku. Nie wdaje się w dalsze szczegóły.
Problemem jest to, że do końca semestru zostało bardzo mało czasu na właściwe zajęcia lekcyjne: po długim, dziewięciodniowym weekendzie majowym właściwie od razu wyjazd na Zieloną Szkołę (w ramach pakietu „aktywny uczeń” oferującą nie tylko quady i ściankę, lecz również gokarty), potem Boże Ciało (wypada w czwartek, więc piątek będzie wolny), dwa tygodnie czerwca i właściwie koniec roku, wakacje. Wychowawca martwi się, że „nie zdążymy z programem”. Ktoś pocieszająco wspomina, że w tym roku przynajmniej nie będzie komunii. Tata Skarbnik obiecuje wysłać nam rozliczenia, bo nie wszyscy wpłacili na klasowe konto pieniądze na pokrycie planowanych atrakcji.
Jako rodzice staramy się być grzeczni, nie przeszkadzać i nie wydłużać niepotrzebnie spotkania zadawaniem dodatkowych pytań. Teraz, w piątej klasie, przychodzi nam to łatwiej niż na początku. Może dzięki temu, że ławki są wyższe i nie mamy kolan tuż pod brodą. A może po prostu nabraliśmy wprawy, chociaż nadal czujemy się nieco absurdalnie.
Quady, gokarty, paintball i inne atrakcje mogą sprawiać, że ten opis ma w sobie coś z trącącej egzotyką wielkomiejskiej elegancji. I słusznie, opisuję przecież zebranie odbywające się w jednej ze szkół podstawowych w centrum Warszawy. Z drugiej strony pewne jego elementy są – jak sądzę – uniwersalne: program, z którym trudno „się wyrobić”, specyficzne relacje między pedagogami, dziećmi i rodzicami, permanentne tracenie lekcji z powodu świąt katolickich. Co ciekawe, te elementy nie uległy wielkiej zmianie od czasu, kiedy to my, dzisiejsi rodzice, byliśmy uczniami. Tak samo jak drabinki i kosze w sali gimnastycznej. Jak zapach zupy ogórkowej na szkolnych korytarzach. Tak samo jak wykluczenie z grona „fajnych dzieciaków” tych, których nie stać na Zieloną Szkołę.
Stwierdzenie, że szkoła jest instytucją o fundamentalnym znaczeniu społecznym, to truizm: to tutaj uczymy się nie tylko „mnóstwa mądrości” (jak pisał Tuwim), ale również nabywamy podstawowe kompetencje umożliwiające funkcjonowanie we wspólnocie. I dopóki polska szkoła się nie zmieni, dopóty dziwna i pokraczna będzie ta wspólnota. O jakiej szkole marzymy? O takiej, w której brzuch nie boli ze zdenerwowania: bo niezapowiedziana kartkówka, bo odpytywanie, bo zapomniałam zeszytu do historii, bo nie miałam w domu zielonej krepiny, patyczka i białego kleju. O takiej, w której nie chodząc na religię, nie jestem skazana na tkwienie w świetlicy między trzecią i piątą lekcją we wtorki oraz drugą i czwartą w piątki, wielkopostne rekolekcje zaś nie odbywają się kosztem zajęć lekcyjnych. Marzymy o szkole, do której dzieci będą chciały chodzić, ponieważ będzie w niej ciekawie, mądrze, inspirująco i zwyczajnie po ludzku sympatycznie. Marzymy o szkole wolnej od przemocy, uczącej współpracy i komunikowania się ze sobą. O szkole, która nie pogłębia podziałów i jest w najgłębszym sensie tego określenia publiczna.
W aktualnej sytuacji są to marzenia ściętej głowy: istnieją oczywiście mniej czy bardziej kosztowne enklawy edukacyjne, w których udaje się zapewnić w miarę sensowne kształcenie przy jednoczesnym minimalizowaniu stresu uczniów i pedagogów. Nie ma ich jednak zbyt wiele i większości rodziców po prostu nie stać, żeby posłać do nich dzieci. Tak zwana reforma przeprowadzona przez rząd PiS doprowadziła do rozmontowania systemu oświaty, bo gdzie jak gdzie, ale tutaj naprawdę potrzeba czasu i żmudnego, wieloletniego dopracowywania szczegółów, a nie radykalnych cięć. Zwłaszcza jeśli przeprowadza się je w najmniej właściwych miejscach. Likwidacja gimnazjów oraz zniesienie obowiązku szkolnego dla sześciolatków są tego najlepszymi przykładami.
Po niemal roku od wprowadzenia zmian wyraźnie widać, że koszty reformy poniosły w lwiej części samorządy, bezskutecznie domagające się od minister Anny Zalewskiej realizacji obietnic i zwrotu zainwestowanych środków. Szeroko reklamowane przez panią minister podwyżki dla nauczycieli są, zdaniem ZNP, żenująco niskie (nauczyciele kontraktowi i stażyści nadal zarabiają poniżej poziomu płacy minimalnej) i zostały wprowadzone kosztem zwolnień, likwidacji wszystkich form dodatków mieszkaniowych, wydłużenia ścieżki awansu i zaostrzenia kryteriów przyznawania urlopów na poratowanie zdrowia, więc w ostatecznym rozrachunku dla pedagogów oznaczają raczej stratę niż korzyść. Prawdziwy organizacyjny Armagedon czeka nas jednak tak naprawdę dopiero w roku szkolnym 2018/19, kiedy trzeba będzie sobie poradzić z sytuacją, w której dojdzie do kumulacji roczników.
Nie sposób nie zauważyć również niedopracowanych podstaw programowych i podręczników nie tylko byle jakich, ale wręcz szkodliwych, jak na przykład (nie)sławne Wędrując ku dorosłości pod redakcją Teresy Król, z którego uczniowie dowiedzą się między innymi, że „stosowanie środków antykoncepcyjnych jest uzależnieniem losu swego i dziecka od techniki i farmacji. Jeśli pomimo stosowania antykoncepcji zaistnieje ciąża, kobieta przenosi odpowiedzialność za ten fakt na lekarza, który zalecił dany środek, lub producenta. Czuje się oszukana, zaś poczęte dziecko nazywa «wpadką» i traktuje jak intruza”. Dowiemy się też, że „ginekolog to nie dentysta”, więc nie trzeba do niego chodzić regularnie. Zwłaszcza to ostatnie zdanie w kraju, gdzie rak szyjki macicy zbiera wśród młodych kobiet tak potworne żniwo, jest po prostu zbrodnicze.
Nie każdy, na szczęście, będzie musiał obcować z mądrościami dr Król, ponieważ wychowanie do życia w rodzinie jest nieobowiązkowe. Tak samo jak religia czy etyka. Obowiązkowa jest natomiast biologia, w ramach której od dobrej woli nauczyciela zależy, czy ponadprogramowo opowie dzieciom o teorii ewolucji.
Może należałoby wobec tego postawić na edukację domową? Jest to niewątpliwie ciekawe rozwiązanie, pod warunkiem, że rodzice mają czas i kompetencje, aby mu sprostać. Nikt nie może jednak uznać go za systemowe. Tak samo jak quady i gokarty nie zastąpią dzieciom sensownych lekcji, dobrze prowadzonych przez zaangażowanych nauczycieli, którzy będą czerpać ze swojej pracy satysfakcję. Myślę, że jako rodzice inwestujemy w nadprogramowe atrakcje, bo staramy się zagłuszyć dojmujące, narastające z każdym rokiem poczucie bezsilności. Wierzymy, że dzięki nim nasze dzieci nauczą się przynajmniej budować więzi społeczne, bo w zabawie tkwi jakaś dodana wartość edukacyjna, której na próżno szukalibyśmy w szkolnych murach.
A jak wrócą z tych Mazur, to znowu będziemy im pomagać wkuwać parki narodowe oraz wielościany, ciesząc się, że na poziomie piątej klasy podstawówki jeszcze ogarniamy matematykę, bo na całki i różniczki to już będą potrzebne korepetycje.
Artykuł powstał w ramach projektu „Spięcie” . Projekt finansowany jest przez Fundusz Obywatelski.