Od tygodnia na Anielewicza tłumy. Światła wewnątrz palą się do późna. Wtorkowy koncert Davida Krakauera i Tomasza Stańki zainaugurował otwarcie Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. Od tego czasu o tym miejscu bardzo głośno.
Nareszcie
Czekaliśmy długo. Pierwsze pomysły na żydowskie muzeum w Warszawie zrodziły się już na początku lat 90., kiedy to przedstawicieli Żydowskiego Instytutu Historycznego zainspirowało Muzeum Pamięci Holocaustu w Waszyngtonie. W wielu zresztą kręgach odczuwano potrzebę powstania takiego miejsca. Ewidentnie była pustka do wypełnienia. W 2000 roku została zapowiedziana budowa muzeum, zaczęto szukać sponsorów. Udało się. Na początku 2013 zostały zakończone prace nad budynkiem, a otwarta wystawa w POLIN to pierwsza w Polsce tak przekrojowa ekspozycja dotycząca dziejów polskich Żydów.
Muzeum bez eksponatów
Twórcy wystawy stanęli przed niezwykle trudnym zadaniem: zmaterializować historię nie dysponując prawie żadnymi eksponatami. Na pierwszy problem natknęli się już przy tworzeniu galerii średniowiecznej. W tym okresie sześciuset lat można wskazać tylko dwa rodzaje artefaktów wytwarzanych przez Żydów: nagrobki i monety. Opowiedzieć bogatą historię przy ich użyciu jest bardzo trudno. Postawiono zatem na aranżację przestrzeni i odtwarzanie poszczególnych pomieszczeń. We wspomnianej części średniowiecznej powstała ręcznie malowana galeria ilustrująca liczne historie z tekstów, którymi akurat muzeum obszernie dysponuje. Z pewnością spektakularna jest także replika dachu XVII-wiecznej drewnianej synagogi z Gwoźdźca. Na mnie natomiast największe wrażenie wywarła galeria, gdzie bardzo sugestywnie zaaranżowano żydowską ulicę z okresu dwudziestolecia międzywojennego. Odtworzone są fasady kamienic, gazowe latarnie i wybrukowana jezdnia, a z ulicy można wejść na przykład do Małej Ziemiańskiej. Niewątpliwie muzeum gra przestrzenią, aż nie sposób wymienić tu wszystkie pomysłowo zagospodarowane pomieszczenia. Odczułam jednak silne przeładowanie ilością multimediów. Zewsząd słychać o znajdujących się w muzeach dziesiątkach stanowisk interaktywnych. Nie koniecznie uznaję to za zaletę. Wydaje mi się, że dziś nie umiemy zachować prawidłowego balansu w tworzeniu nowoczesnych ekspozycji, takich jak choćby w Muzeum Chopina, czy w Podziemiach Rynku w Krakowie. Mam wrażenie, że miejsca te na siłę zamieniane są w interaktywne place zabaw, a przecież dałoby się znaleźć złoty środek między kapciami muzealnymi a ekranami dotykowymi. Dużą część efektownych (czy może efekciarskich?) chwytów uznaję za zbędną. Zwiedzając wystawę miałam poczucie chaosu, braku myśli przewodniej i klarownego określenia kierunku oglądania, które zapewniłyby przejrzystość. Bez dobrze widocznych punktów orientacyjnych łatwo się w owej narracji zgubić.
Muzeum życia
Od początku podkreślano, że mające powstać muzeum nie będzie wyłącznie przypominało o Zagładzie. Można to dostrzec patrząc na sam budynek. W przeciwieństwie do Muzeum Żydowskiego w Berlinie, którego metaliczna bryła o ostrych kątach niewątpliwie wprowadza już pewnie treści, budynek fińskich architektów nie krzyczy w przestrzeni. Jego oryginalność kryje się w środku. Miękko otwierające się ściany holu mają przypominać rozstępujące się morze, a ściany w kolorze piasku nawiązywać do pustynnego krajobrazu Izraela. Nie ma tu śladu martyrologii, jaką często epatują gmachy muzeów o tematyce żydowskiej. Teraz, gdy wreszcie otwarto wystawę stałą, na każdym kroku mówi się, że to opowieść o tysiącu lat historii, a nie tylko o krótkim, najtragiczniejszym jej odcinku. Założenie to zostało bardzo dobrze zrealizowane. Dramat Holocaustu nie dominuje na wystawie ani tematycznie, ani przestrzennie. Czy aby w ten sposób nie wywiera jeszcze mocniejszego wrażenia? Po szczegółowo w poprzednich salach zobrazowanych wiekach współistnienia, przenikania się kultur, wspólnego tworzenia bogatego dziedzictwa kulturowego, nagle na tak krótkim odcinku następuje kompletna amputacja. Pustka. Mimo to nie można powiedzieć, że Zagłada stanowi dominantę wystawy. Na pytanie, dlaczego w środku dawnego getta powstało muzeum życia, przewodniczący Rady muzeum Marian Turski, odwołując się do zagranicznych muzeów Holocaustu, odpowiada: Można powiedzieć, że właśnie dlatego. Ponieważ w Ameryce nie było autentycznego Auschwitzu, w Jerozolimie nie było autentycznej Treblinki, dlatego oni chcieli to odtworzyć mieszkańcom. […]Niestety autentyczny Auschwitz, Treblinka, Bełżec, Chełmno, Sobibór, Majdanek, Gross Rosen, Stutthof były tutaj. Dlatego my chcieliśmy pokazać, iż Zagłada nie była tylko zagładą jej bezpośrednich ofiar. To była też zagłada ich potencjalnych następców, zagłada ich przodków, zagłada tego, co oni przez setki lat tworzyli.
***
Do POLIN trzeba wracać. Nie sposób z pełną percepcją obejrzeć całość prezentowanych na wystawie treści. Ilość zgromadzonych materiałów jest imponująca i można je bez wątpienia zgłębiać podczas wielokrotnych wizyt w muzeum. Choćby dla samych filmów i nagrań, których zwyczajnie nie da się za jednym razem wysłuchać w całości. Mnie udało się obejrzeć dokument o Alinie Szapocznikow, a także (choć ledwo stojąc na nogach po pięciu godzinach zwiedzania) wysłuchać na samym końcu wypowiedzi dziś żyjących osób pochodzenia żydowskiego, które w bardzo ciekawy sposób mówiły o swojej tożsamości.
Trzeba pamiętać, że muzeum to nie tylko ekspozycja. To piękny architektonicznie budynek świetnie wpisujący się w obraz miasta, ale także zespół wielu oddanych i zaangażowanych ludzi. Miejmy nadzieję, że dzięki ich ogromnej pracy, w pamięci naszej, ale też wszystkich zagranicznych gości, na długo pozostanie świadomość wielowiekowej współobecności obu tych narodów na ziemiach polskich.