„Nie” dla państwowej dyktatury w edukacji. Zarówno w wydaniu PiS, jak i lewicy
Osoby, które kibicują deregulacji polskiej szkoły – piszą Ala Budzyńska i Misza Tomaszewski w tekście otwierającym tę odsłonę „Spięcia” – tracą z oczu interes publiczny. W innym miejscu autorzy tekstu podkreślają, że edukacja domowa nie podlega zewnętrznym kontrolom czy regulacjom, którym podlegać powinna. Postulat wiodącej, kontrolnej roli państwa w edukacji jest leitmotivem artykułu. Budzyńska i Tomaszewski stawiają trafną diagnozę, ale ich główna rekomendacja jest lekarstwem gorszym od choroby.
Spróbuję odtworzyć tok myślenia autorów. Oto mamy do czynienia z rosnącym, niebezpiecznym deficytem kadry nauczycielskiej. Szkoła jest niedofinansowana, zmiany dokonywane przez PiS pogłębiają rozwarstwienie w polskim społeczeństwie. Jednocześnie rząd coraz silniej ingeruje w system, zwiększając kontrolę kuratoriów nad szkołami. Rośnie liczba uczniów szkół niepublicznych, coraz większy odsetek dzieci i młodzieży musi korzystać z korepetycji, co stanowi ich „oręż w walce na rynku edukacyjnym”. Coraz więcej rodziców decyduje się na edukację domową. Wszystko to prowadzi do prywatyzacji edukacji. W efekcie traktujemy ją jako rynkową usługę, a to prosta droga do zwiększenia nierówności.
Diagnoza, przynajmniej częściowo, jest trafna. Zgadzam się co do niedofinansowania i co do braków kadrowych (to zresztą akurat fakt, z którym nie można się nie zgodzić), a także co do krytycznej oceny rządów PiS i problemu wyścigu szczurów – ba, nawet co do tego, że rosnące nierówności są szkodliwym zjawiskiem. Jednak taka diagnoza prowadzi mnie do zupełnie innych wniosków.
Winna testomania
Tak, nauczycielki i nauczyciele odchodzą z zawodu. Odchodzą ze szkół publicznych do prywatnych. Rodzice zabierają swoje dzieci z państwowych szkół i decydują się na edukację domową lub inwestują w korepetycje. Czy dzieje się tak jednak dlatego, że szkoły prywatne mają zbyt dużą swobodę działania, albo że, o zgrozo, w ogóle powstają? Tak można by powiedzieć o każdej dziedzinie, w której usługi świadczone przez organizacje pozarządowe czy przedsiębiorstwa prywatne wygrywają z tymi świadczonymi przez państwo. Ten problem można oczywiście rozwiązać przez próby odgórnego ograniczania możliwości działania podmiotom prywatnym. Skoro rodzice posyłają dzieci do prywatnych szkół, to utrudnijmy tym szkołom działanie, by edukacja publiczna była bardziej popularna. Może to brzmieć absurdalnie, ale taki ton pobrzmiewa u Budzyńskiej i Tomaszewskiego, i nie jest to nieżyczliwa interpretacja. W tekście co i rusz pojawiają się zdania wskazujące na to, że należy ograniczać swobodę działania różnym podmiotom świadczącym usługi edukacyjne.
Tyle tylko, że to żadne rozwiązanie. Te wszystkie podmioty nie biorą się bowiem znikąd. Główną przyczyną ich popularności jest fatalny system oceniania i egzaminów zewnętrznych, który przez długi czas funkcjonował pod potocznym pojęciem „testomanii”. Przez wiele lat różne fora eksperckie słusznie wytykały polskiemu systemowi edukacji ten problem (pisał o tym choćby Jarosław Pytlak). W centrum polskiej szkoły znajduje się wyrażony liczbowo wynik egzaminu. Ten wynik przekłada się potem na wyniki matur i na rezultaty w teście PISA, pozwalające naszym decydentom odetchnąć z ulgą i stwierdzić, że wszystko jest OK. Taka szkoła nie uczy krytycznego myślenia, selekcji informacji, współpracy czy kompetencji potrzebnych we współczesnym świecie. A przede wszystkim wymusza wyścig szczurów, zwłaszcza na poziomie ponadpodstawowym, skoro rekrutacja na studia przebiega w oparciu o wyniki matury, a miejsc jest mało. Wyścig ten wzmaga dodatkowo patologia edukacyjnych rankingów (o której pisał Piotr Jesionowski i sam Misza Tomaszewski). Autorzy z „Kontaktu” piszą z niepokojem o boomie korepetycyjnym, o jego skutkach i funkcjach, a zapominają zastanowić się nad jego przyczynami. Tak, chodzenie na kolejne korepetycje i korzystanie z prywatnych usług edukacyjnych wymusza system, który nie został wymyślony przez prywatne podmioty – a przez państwo, w którym Budzyńska i Tomaszewski widzą zbawienie dla edukacji.
Kolejne cegiełki tego muru nietrudno wyliczyć. System oceniania, promujący współzawodnictwo, będący de facto narzędziem represji, nie uwzględnia indywidualnego postępu ucznia, ale też pozwala na podbudowanie „dowodami” tworzonej na tony dokumentacji. Jest on ściśle powiązany z fetyszem podstawy programowej, której realizacja – do najdrobniejszych szczegółów – ciąży nad nauczycielami i dyrektorami jak miecz Damoklesa. Podstawa jest przeładowana i nadmiernie sztywna, co zbliża szkołę do fabryki, w której odbywa się taśmowa produkcja, i wymusza na rodzicach korzystanie z dodatkowych prywatnych usług edukacyjnych. To są główne przyczyny nierówności – a nie zbyt liberalne prawo wobec prywatnych i społecznych podmiotów. W świetle kolejnych pomysłów PiS na wzmocnienie kontroli kuratoryjnej nad szkołami, patologie systemu zresztą się nasilą, bo jego aktorzy będą potrzebowali kolejnych „dupochronów”. Nie mówiąc już o tym, że cały czas koszmarnie niskie są wynagrodzenia nauczycieli, a planowane obecnie podwyżki tylko częściowo pomogą pedagogom uniknąć katastrofalnych skutków inflacji – nie przełożą się zaś znacząco na poprawę ich warunków życia. Z pragnieniem sprawiedliwego wynagrodzenia za ciężką pracę chyba nietrudno empatyzować autorom „Kontaktu” – więc czy można się dziwić, że w pogoni za godnym życiem nauczyciele uciekają do szkół prywatnych lub udzielają korepetycji?
Dbajmy o jakość szkół
Budzyńska i Tomaszewski narzekają wreszcie na zbyt duży zakres swobody dla edukacji domowej. Likwidacja obostrzeń wobec niej jest dla autorów niekorzystnym zjawiskiem. Nauczycielem może być każdy, tryb nauki, o zgrozo, jest dowolny (a nie taki, jak w systemowych szkołach), brakuje socjalizacji z rówieśnikami, bezpieczeństwo w budynkach (także w domu ucznia, jak rozumiem?) nie jest kontrolowane. Za dużo wolności. Wiara w kontrolowanie i regulacje pobrzmiewa w co drugim akapicie.
Edukacja domowa wiąże się z pewnymi zagrożeniami. Dbanie o jej standardy – tu jestem skłonny się zgodzić – powinno wykraczać poza proste sprawdzenie procentowego wyniku na kolejnym egzaminie. Jednak skoro mówimy o usługach publicznych, jakie ma świadczyć szkoła, to w samym tym określeniu widać, że ma ona służyć dzieciom i ich rodzicom. Jeśli społeczność umie zorganizować sobie dobrą edukację, to – zgodnie z zasadą pomocniczości – państwo nie powinno na siłę jej w tym wyręczać. Rodzice mają prawo szukać usług dobrej jakości, a jeśli chcemy to prawo ograniczać, to powinny stać za tym naprawdę solidne racje. To jest już jednak stwierdzenie normatywne – a niewykluczone, że w tym przypadku po prostu różnice między poglądami autorów „Kontaktu” a moimi dotyczą spraw dużo bardziej ogólnych: myślenia o celu edukacji i roli państwa w ogóle oraz norm i wartości z tym związanych.
Zamiast ograniczania swobody podmiotów prywatnych, a co za tym idzie, rodziców (czy, w późniejszych latach, także samych dzieci), proponowałbym więc przede wszystkim zadbać o jakość szkół publicznych, o godne zarobki nauczycieli i – przede wszystkim – o rewizję niszczącego systemu (konkretne propozycje przedstawialiśmy z A. Jesionowską, P. Jesionowskim i S. Boberem w raporcie sprzed dwóch lat, do dziś aktualnym). Wydaje się, że autorzy „Kontaktu” chcieliby raczej mniej lub bardziej subtelnymi regulacjami nakłonić rodziców i dzieci do odejścia od usług prywatnych i powrotu do szkół publicznych, bo wtedy mogliby oni „walczyć w imieniu sfrustrowanej nauczycielki o lepsze warunki jej pracy”. Tyle tylko, że przy utrzymaniu obecnego systemu rodzice nie mieliby sił na taką walkę i protesty. Problemy trzeba zwalczać u korzeni, a nie łatając zły system dodatkowymi regulacjami. Państwowa dyktatura w szkole nie posłuży nikomu, a już na pewno nie zwiększy spójności społecznej.