Nie mówić, nie ufać, nie odczuwać. Recenzja "Jolanty" Sylwii Chutnik
Szare lata 80. przechodzą zbyt płynnie w jaskrawą dekadę szaleństwa, niekontrolowanego rozmoszczenia się kapitalizmu. W tym samym czasie na Żeraniu młoda kobieta wychodzi za mąż, rodzi dziecko i wpada w depresję. Czy transformacja gospodarcza ma znaczenie w życiu Jolanty?
…
Sylwia Chutnik bawi się Warszawą jak mało kto. W debiutanckim „Kieszonkowym atlasie kobiet” losy czterech lokatorów kamienicy na Opaczewskiej osadziła w magicznym świecie Ochoty i bazaru na Banacha. W „Cwaniarach” bandycki Mokotów zyskał nową, dziewczęcą twarz. „Dzidzia” co prawda mieszkała pod stolicą, ale Warszawa była dla jej bohaterów ważnym punktem odniesienia. Warszawa Chutnik nie jest lukrowanym marzeniem klasy średniej. Nie jest to miasto marmurowych chodników i równo przyciętej trawy, zrewitalizowanych parków i czystych placów zabaw, drogich sklepów i targów śniadaniowych. Warszawa to miasto bazarów z blaszanymi budami, kamienic z niedziałającym domofonem, bloków z obsikaną windą, wybitych szyb na przystankach, chłopaków plujących naokoło siebie i dziewczyn przesiadujących pod solarium. Chutnik opisuje miasto takie, jakie w wielu, jak nie w większości wypadków, po prostu jest. Z wykluczonymi kobietami i mężczyznami. Biedą. Chuligaństwem. Bezdomnością. Czyli czymś, co klasa średnia chciałaby na zawsze wyeliminować ze swojego życia. Albo zwyczajnie nie zauważać.
Żerań przełomu lat 80. i 90. nie jest najsympatyczniejszym miejscem w Warszawie. Fabryka samochodów FSO, hotele robotnicze, kanał żerański z najprawdziwszym śluzem, kominy elektrociepłowni, rozpadające się kamienice, krzaki, błoto i zdezelowane trzepaki. „Dni ciągnęły się [tutaj] jak guma do życia, przyklei się taka do podeszwy i spowalnia kroki”. To miejsce robotnicze – chluba poprzedniego systemu i obiekt projektów artystycznych/społecznych/partycypacyjnych dla współczesnych aktywistów miejskich. Wspólnota tworząca się wokół miejsca pracy była w tym wydaniu przerażająca. Robotnicy i ich rodziny pracowali, żyli, uczyli się i spędzali wolny czas w tym samym miejscu. W getcie jednakowych flanelowych koszul. „Wszyscy mieli takie samochody, jakie sobie w pobliskim zakładzie wyprodukowali. Zarażali się nawzajem rdzą i migali do siebie wstecznymi. Ich skóra była lśniąca jak maska samochodu, ich oddech jak odgłos rury wydechowej w aucie z zaciągniętym hamulcem. Kobiety chodziły ubrane w tapicerkę z siedzeń, a dzieci bawiły się zapasowymi kołami”.
Warszawa przełomu to miejsce marzeń. Rozbudzone przez Solidarność, Okrągły Stół i pierwsze demokratyczne wybory nie dawały spokojnego snu. „Myślała też, aby założyć szwalnię, a może coś innego: restaurację na pięćdziesiątym piętrze nieistniejącego budynku, w jakimś rajskim zakątku. Czy choćby filię Ameryki w garażach obok”. To wtedy każdy Polak i każda Polka mogli wziąć sprawy w swoje ręce. Przestrzeń miasta natychmiast reagowała na zmiany systemu. Zmieniła się wizualność – na szarych ulicach pojawiły się „kolorowe ptaki” pierwszych reklam. Puste do tej pory place zamieniły w spontaniczne bazary: Plac Defilad, Plac Zbawiciela, Stadion Dziesięciolecia. Wszędzie szczęki i zalążki dzisiejszych firm. To ciekawe, że dzisiaj te miejsca stają się wizytówką nowoczesnego miasta Europy Środkowej. Nowoczesnego według klucza klasy średniej. Na Placu Defilad powstaną do końca dekady budynki jednych z najważniejszych instytucji kultury w Warszawie. Już teraz na płycie głównej rządzi mieszczański kod – projekt Plac Defilad nie tylko przywrócił tę przestrzeń w świadomości warszawiaków, ale też postawił jasną granicę między drogim i modnym Miejscem, a biednym i obciachowym nie-miejscem, jakim jest tymczasowy przystanek autobusowy kilka schodków niżej. Plac Zbawiciela to metafora tolerancyjnego i otwartego miasta. Kawiarnie i puby mieszają się z barami mlecznymi i kościołem. Polska kuchnia z tajską i wietnamską. Homoseksualna tęcza z Jezusem Zbawicielem. No i nieszczęsny Stadion. Kiedyś przedłużenie wielokulturowych Alei Jerozolimskich i Palmy, dzisiaj – symbol narodu.
…
Na Żeraniu razem ze swoimi rodzicami mieszka Jolanta – „stara baba uwięziona w ciele dziewczyny. Nie przeszkadzała nikomu, jak kameleon wtapiający się w otoczenie”. Jej dzieciństwo to bieganie po podwórku, zabawy z koleżankami, pierwsze przekleństwa, ale też matka alkoholiczka żyjąca w cieniu wypadku samochodowego i ojciec, który odchodzi do innej kobiety. Kilka lat później umiera matka Jolanty. Dziewczyna zostaje sama, nie licząc brata, który nie interesował się siostrą.
Trauma spowodowana porzuceniem jest w Jolancie bardzo silna i na długo determinuje jej życie. Kiedy poznaje na wakacjach swojego przyszłego męża Andrzeja – poczciwego chłopaka ze wsi – każdego dnia boi się, że ją opuści. Kiedy rodzi dziecko, jest tak zaaferowana myślami o jego zniknięciu, że kilka razy zostawia wózek na środku ulicy. „Nie mówić, nie ufać, nie odczuwać” – to główna zasada Jolanty. Dziewczyna nie ma przyjaciół. Jedynymi osobami, z którymi się spotyka, są plotkujące sąsiadki. Jedna z nich zaprasza ją kilkakrotnie na wspólne oglądanie telewizji. Woli jednak samotne spacery i wpatrywanie się w widok za oknem. „Naucz mnie nowych zabaw, do których nie trzeba drugiej osoby” – mówi w pewnym momencie.
Każda postać w „Jolancie” jest niejednoznaczna. Matka – alkoholiczka, jednak dbająca o dom, troskliwa, kochająca szybką jazdę samochodem, spontaniczna, porzucona przez męża. Ojciec – zdradził, bo szukał lepszego życia; pod koniec życia szuka kontaktu z córką. Andrzej – prosty, kochający, potrafi zrobić wszystko dla swojej rodziny, wychowany na wsi, robiący ciemne interesy, niepotrafiący do końca dogadać się z żoną. Są jeszcze mieszkańcy osiedla. Tajemniczy dozorca, przypominający medium; samotnik, wiedzący o wszystkim, co dzieje się w bloku. Stróż parkingu – dorabiający do emerytury, zgorzkniały, osiedlowy mądraliński. Nie ma wśród nich majętnych osób. Chutnik opisuje niższą klasę społeczną – nie stygmatyzuje, nie zawłaszcza, nie ocenia. Jej postacie są rzeczywiste.
…
„Jolanta” wpisuje się w trwającą od kilkunastu miesięcy debatę o dwudziestu pięciu latach III RP. Dyskusja intelektualistów musiała w końcu przenieść się na karty powieści. Wcześniej początek lat 90. opisał w swojej powieści ,,Magdalena” Tomasz Piątek. Dobrze, że zrobiła to także Sylwia Chutnik, która przeprowadziła nas i swoich bohaterów przez tę debatę brawurowo.
„Był rok osiemdziesiąty dziewiąty, kraj otrzymał właśnie możliwość wyjścia z zapaści i ręce mu się trzęsły. A ludzi przysiedli w kuckach i czekali. Wgapiali się codziennie w telewizor i czekali”. Na co? Rozedrgane społeczeństwo jeszcze nie wie, że zostanie rozwalcowane koniecznymi reformami ratującymi polską gospodarkę. Mąż Jolanty traci pracę. Próbuje coś sprzedawać ze szczęk. Jeździ do Reichu po produkty codziennego użytku, ale szybko zostaje osaczony przez mafię. Jolanta wychowuje dziecko. Nie pracuje. Opiekuje się domem. Myśli sobie – podobnie jak większość Polek w tamtym czasie – że „może jednak pismo trzeba złożyć, żeby przesłali zasiłek? Inflacja, ludzie wymawiali to słowo z obrzydzeniem. Wszystko jakby straciło sens, a w każdym razie znaczyło co innego niż jeszcze kilka miesięcy temu. W telewizorze rząd tłumaczył, jak krowie na miedzy, że chwilowe problemy są wynikiem ogólnej zmiany systemowej i że trudno, ale trzeba ponieść ofiary, żeby było przepięknie”. Mechanizm był więc bardzo prosty – teraz zaciskami pasa, żeby za chwilę było jak w raju. Co z tego, że to raczej raj podatkowy.
Wielkim terapeutą w „Jolancie” jest Anatolij Kaszpirowski – telewizyjny uzdrowiciel, medium. Czas koniecznych reform i epokę „szalonego nadmiaru przedmiotów” trzeba było jakoś przetrwać. Władza nie kwapiła się do pomocy finansowej, Kościół skupił się na odzyskiwaniu utraconego mienia, więc wolna ręka rynku szybko zapełniła tę lukę. Kaszpirowski, wyciągając dłonie nad polskim społeczeństwem, przekazywał „dobrą energię”, leczył z kompleksów, a nawet z raka prostaty. Jolanta po telewizyjnym spotkaniu z Kaszpirowskim mdleje. Terapia szokowa działa.
…
„Jolanta” to ważna książka, która działa na kilku poziomach. Wpisuje się w dyskusje o mieście, wspólnocie, polskiej demokracji i kosztach transformacji gospodarczej. Mówi o wykluczonych kobietach i ich rodzinach. O problemach emocjonalnych i psychicznych – główna bohaterka ma depresję wywołaną problemami rodzinnymi z dzieciństwa. Na początku lat 90. nikt jednak nie zajmował się zdrowiem psychicznym Polek. Dzisiaj jest odwrotnie – psychologizacja życia codziennego polskiego społeczeństwa często dotyka granic absurdu. Chutnik pisze też, o czym nie wspominam w tekście, o ważnym problemie gwałtu i mentalności, która nie pozwala dzieciom oskarżyć o to dorosłych.
Sylwia Chutnik nie odpowiada na pytanie, czy takie wydarzenia jak transformacja gospodarcza czy Okrągły Stół wpływają znacząco na życie konkretnych ludzi. Wydaje się, że historia Jolanty mogłaby równie dobrze wydarzyć się w politycznej rzeczywistości 2015 roku: z kredytem hipotecznym na trzydzieści lat, strzeżonym osiedlem na Żeraniu, zmiennej sytuacji gospodarczej i obietnicami, że jeszcze kilka lat i będzie jak na Zachodzie. Tylko gdzie ten Kaszpirowski?
„Jolanta” Sylwii Chutnik, wydawnictwo Znak, 2015