„Miłosierdzie to imię Boga”. Smutne serce miłosiernego Ojca
8 grudnia ubiegłego roku, w pięćdziesiątą rocznicę zakończenia Soboru Watykańskiego II, rozpoczął się Nadzwyczajny Jubileusz Miłosierdzia ogłoszony przez Ojca Świętego jako „pełen łaski czas dla Kościoła, aby świadectwo wierzących stało się jeszcze mocniejsze i skuteczniejsze” – jak pisze Franciszek w swej bulli „Misericordiae Vultus”. Ten dokument papieski oraz długa rozmowa z watykanistą Andreą Torniellim tworzą całość wydanej w tym roku przez wydawnictwo Znak książki „Miłosierdzie to imię Boga”. To w niej papież Franciszek przybliża ideę stojącą za Rokiem Miłosierdzia.
Na początku warto odpowiedzieć na pytanie, czym w ogóle miłosierdzie jest. Znaczenie etymologiczne tego słowa dobrze tłumaczy św. Augustyn, pisząc, że „miłosierdzie (łac. misericordia) od tego wywodzi swą nazwę, że czyni smutnym serce (łac. miseris cor) tego, który współczuje nieszczęściu drugiego”. Franciszek zaś dodaje: „Miłosierdzie to otwarcie serca na biednego […], to zachowanie Boga, który przytula, to ofiarowanie się Boga, który przyjmuje, który pochyla się […]”. Miłosierdzie jest trwale połączone z empatią, współczuciem i solidaryzowaniem się z drugim człowiekiem. Miłosierny jest Bóg, który daje nam Ducha Świętego, nazwanego przez Jezusa Parakletos, co na język polski niezbyt dokładnie przetłumaczono jako „Pocieszyciel”, a znaczy raczej „Towarzysz” lub „Wspierający”. Miłosierny jest Bóg, który przecież poprzez swego Syna razem z nami cierpi i znosi ból na tej ziemi.
Spotkanie z miłosierdziem
„Do tego – mówi Franciszek w rozmowie z Torniellim – by przyznać centralne miejsce miłosierdziu, które stanowi dla mnie najważniejsze przesłanie Jezusa, dojrzewałem stopniowo podczas mojego życia kapłańskiego. Było to skutkiem mojego doświadczenia spowiednika i wielu historii, które poznałem”. Ojciec Święty tłumaczy, że to właśnie w konfesjonale, dzięki przebaczeniu, następuje spotkanie z miłosierdziem. Przytaczając różne historie, pokazuje nam, że jako spowiednik, nawet jeśli napotykał czasem zamknięte drzwi, zawsze szukał choćby szczeliny – którą czasem może być nawet wyznanie „żałuję, że nie żałuję za swoje grzechy!” – by móc je otworzyć i ofiarować przebaczenie oraz miłosierdzie Boga.
Można się zdziwić, jak inny wydaje się ten Bóg od sędziego sprawiedliwego, który za dobre wynagradza, a za złe karze. Papież Franciszek we wspomnianej już bulli „Misericordiae Vultus” pisze nawet: „Gdyby Bóg ograniczył się do sprawiedliwości, przestałby być Bogiem”. Sprawiedliwość i miłosierdzie nie są jednak sobie całkowicie przeciwstawne. Mówił o tym ojciec Raniero Cantalamessa, w homilii podczas nabożeństwa Męki Pańskiej, któremu przewodniczył Ojciec Święty: „Przebaczając grzechy, Bóg nie rezygnuje ze sprawiedliwości, rezygnuje z zemsty; nie chce śmierci grzesznika, ale tego, żeby się nawrócił i żył”. Ponieważ „jest tylko jedna rzecz, która naprawdę może zbawić świat – miłosierdzie”.
I o tym także mówi Ojciec Święty w rozmowie z Andreą Torniellim, przytaczając słowa drobnej staruszki z argentyńskiej wsi: „Jeśli Pan nie przebaczałby wszystkiego, świat nie mógłby istnieć”.
Trzeba przebaczać nie siedem, a siedemdziesiąt siedem razy
Skoro przestrzenią, w której – jak twierdzi Franciszek – dochodzi do spotkania z miłosierdziem Jezusa, jest grzech, to trudno się dziwić, że papież wzywa Kościół do wychodzenia ku grzesznikom. „Trzeba wyjść. Wyjść z kościołów i parafii, wyjść i pójść szukać ludzi tam, gdzie żyją, gdzie cierpią, gdzie mają nadzieję”. Papież podkreśla, jak ważne jest, by ich nie potępiać, nie osądzać i nie odrzucać, trwając uparcie przy swojej sprawiedliwości i prawości. Wzywa do otaczania grzeszników pomocą, życzliwością i zrozumieniem. Przypomina, że Bóg przygotowuje większą ucztę dla jednego grzesznika, niż dla dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują nawrócenia. Zatem Kościół, o którym mówi Franciszek, to taki, który wychodzi do samotnych, wykluczonych, grzeszników. To Kościół, który służy ubogim, chorym, prostytutkom i więźniom. Powracając do swoich ewangelicznych korzeni, w centrum stawia wcale nie sprawiedliwych i prawych, a grzeszników – nie stado spokojnych owiec, a tę jedną, która się zgubiła – nie starszego syna, a marnotrawnego, który skruszony wraca do domu.
Franciszek jednak dość surowo oddziela grzeszników od niemoralnych. To, co odróżnia jednych od drugich, to otwartość na przebaczenie oraz świadomość swojej własnej słabości i grzeszności. Niemoralni – jak ich definiuje Ojciec Święty – to ci, którzy nie znają pokory, nie uważają, by potrzebowali pomocy, prowadzą podwójne życie. Co warte uwagi mówiąc o nich, papież skupia się także na kategoriach ekonomicznych – tak jakby egoistyczne postawy ludzi w świecie gospodarki nierozerwalnie łączyły się z brakiem pokory i niemoralnością: „Niemoralny to ten, który jest oburzony, że ktoś mu ukradł portfel i narzeka na to, jak niebezpieczne są ulice, a później oszukuje państwo, unikając płacenia podatków, a może nawet zwalnia swoich pracowników co trzy miesiące, by uniknąć konieczności przyjęcia ich na umowę na czas nieokreślony, czy też korzysta z pracy na czarno. A później wręcz przechwala się jeszcze swoją chytrością wśród przyjaciół. To ten, kto może nawet chodzi na mszę w każdą niedzielę, ale nie ma żadnego problemu z wykorzystywaniem swojej pozycji władzy, oczekując łapówek. Niemoralność sprawia, że traci się poczucie wstydu, które strzeże prawdy, dobroci, piękna”.
Ludzkość potrzebuje miłosierdzia
Na pytanie, dlaczego nasze czasy tak potrzebują miłosierdzia, Franciszek odpowiada, że to z powodu głębokich ran, które nosi w sobie ludzkość: chorób społecznych, ubóstwa, wykluczenia społecznego, niewoli trzeciego tysiąclecia. Z powodu relatywizmu, przez który wszystko wydaje się jednakowe i płytkie. A Bóg, który przecież nie patrzy na rzeczywistość z zewnątrz, tylko przychodzi do nas jako Parakletos, wspierający Towarzysz i Pocieszyciel, na nasz widok się lituje – spogląda ze współczuciem i miłosierdziem. „Takiego współczucia potrzeba dzisiaj – mówi Franciszek – by przezwyciężyć globalizację obojętności. Takiego spojrzenia potrzebujemy dzisiaj, kiedy stajemy przed ubogim, kimś z marginesu, grzesznikiem. To współczucie, które karmi się świadomością, że to przede wszystkim my jesteśmy grzesznikami”.
Dlatego też Ojciec Święty nawołuje ludzi, by szli głosić Ewangelię swoim życiem, a dopiero później – jeśli trzeba będzie – to i Słowem. Jeśli ktoś jednak wciąż nie wie, jak to robić, Franciszek daje bardzo konkretną odpowiedź: „Spójrzmy przede wszystkim na siedem uczynków miłosierdzia względem ciała: głodnych nakarmić; spragnionych napoić; nagich przyodziać; podróżnych w dom przyjąć; chorych nawiedzać; więźniów pocieszać; umarłych pogrzebać. Wydaje mi się, że nie ma tu wiele do wyjaśnienia. A jeśli przyjrzymy się naszej sytuacji, naszemu społeczeństwu, zorientujemy się, że nie brakuje nam warunków i okazji do wypełnienia tych zaleceń. Dla bezdomnego, który przesiaduje przed naszym domem, biednego, który nie ma co jeść, rodziny mieszkającej po sąsiedzku, której nie wystarcza do końca miesiąca z powodu kryzysu, ponieważ mąż stracił pracę – co powinniśmy zrobić? Jak mamy się zachować wobec uchodźców, którzy uratowali się z morskiej przeprawy i przypływają na nasze wybrzeża? Względem starszych, samotnych, opuszczonych, którzy nie mają już nikogo, co powinniśmy zrobić?
Darmo otrzymaliśmy, darmo dajemy. Jesteśmy wezwani do tego, by służyć Jezusowi w każdej osobie wykluczonej”.
Choć lekcja, jaką daje nam Franciszek, jest bardzo trudna, nie jest niczym nowym. Od dawna już wiemy, że wszystko, czego nie uczynimy najmniejszym z braci, Jemu nie uczynimy. Wezwani do przełamania obojętności na krzywdę drugiego człowieka, uczyńmy nasze serce smutnym i pełnym współczucia. I, jak kończy rozmowę z Andreą Torniellim Ojciec Święty: „Pamiętajmy zawsze o słowach świętego Jana od Krzyża: «Pod wieczór życia będziemy sądzeni z miłości»”.