Lekcje na planecie Pandemia
Anna pierwsze dwa tygodnie pamięta jak przez mgłę. Danuta denerwowała się bardziej niż czterdzieści lat wcześniej przed pierwszą w życiu lekcją. Małgorzata czuje się jak na wojnie.
Pracują w państwowych szkołach, w średnich i małych miejscowościach. Uczą od ponad trzydziestu lat. Jak my wszyscy, obudziły się pewnego dnia na planecie Pandemia – i dostały tydzień, by metody i narzędzia pracy przestawić na zdalne nauczanie.
Wszystkich nas wystrzelono tu ekspresowo, nie było czasu na pakowanie, choć niby ktoś tam w styczniu zerkał nerwowo w internet, co słychać w Chinach i że już kaszlą w Europie. O nasze miękkie lądowanie z powrotem na Ziemi nie walczy dziś żaden superbohater w lateksowych rajstopach. Jeśli już – to tysiące, na dziesiątkach frontów, w lekarskich i pielęgniarskich fartuchach, urzędniczych garsonkach, dresach, które wygryzły z szafy marynarki. W szeregach antypandemicznej armii obok medyków znajdują się między innymi nauczycielki i nauczyciele, na których spoczął niemal cały ciężar ekspresowego dostosowania nauczania do nowej rzeczywistości. Mówiąc inaczej – by 4,6 milionów uczniów mogło uczyć się tak, jakby szkoły nadal działały.
Małgorzata spod zielonej tablicy
Uczy od trzydziestu dwóch lat. Tysiące przeprowadzonych lekcji i sprawdzonych metod, które teraz trzeba odwiesić na kołku. Weźmy takie trójkąty prostokątne w ostrosłupie. Brała do ręki bryłę, podchodziła do każdego dziecka, pokazywała: – Tu masz jedną przyprostokątną, tu drugą. Teraz przed lekcją szuka w sieci zadań, filmów, przykładów, które pomogą jej pokonać barierę szklanego ekranu i na odległość pokazać to, co wskazywała palcem w klasie.
I tak jest z każdą lekcją. Temat ten sam, ale metody trzeba wymyślać od zera. Małgorzata uczy sześć klas, w każdej ma minimum 25 uczniów. – Na początku brakowało doby, żeby ze wszystkim się wyrobić. Dzieci i rodzice w większości byli cierpliwi. Ciosy poleciały ze strony tych, którzy powinni nas najmocniej wspierać, naszej dyrekcji – mówi nauczycielka. Toczy regularne potyczki, które wypłukują i tak już nadszarpnięte rezerwy energii. 25 marca, kiedy Małgorzata przyspawała się do komputera i telefonu, dyrekcja napisała do nauczycieli: niech każdy pracuje jak chce. No to pracowali – ktoś na Whatsappie, ktoś inny przez Messenger, testowali platformy, wisieli na mailach, telefonach do synów, córek i znajomych, którzy pomagali instalować, testować i nie zwariować. – Zrobił się potworny bałagan. Nikt nie pomógł nam tego skoordynować.
Spała po kilka godzin na dobę, ale udało się. Zaczęła pracę na Microsoft Teams, cztery razy w tygodniu łączyła się z dziećmi na żywo, dyrekcja kazała w końcu nauczycielom publikować zadania na tej samej stronie OneNote. – Po niespełna dwóch tygodniach, kiedy wszystko już w miarę gładko szło, dostałam wiadomość od dyrektorki: mam zmniejszyć liczbę lekcji na żywo. Zamiast tego kazała mi wysyłać uczniom zadania do samodzielnego rozwiązywania. Oni rozwiązywali je na kartkach, robili zdjęcia i odsyłali je do mnie. Musiałam wszystko sprawdzić, pisać komentarze, dawać uwagi. Po kolejnej zarwanej nocy powiedziałam: dość. Moja dyrektorka? Kazała mi napisać pismo, że sobie nie radzę – opowiada Małgorzata. – Nie dałam się. Zadań nie zadaję, lekcje prowadzę po swojemu.
Lekcje to wierzchołek góry nowych obowiązków. Małgorzata ma cały pokój obklejony kartkami. Zapisuje: „Uczeń nie zalogował się w systemie, zadzwoniłam do rodziców, telefon wykonałam tego i tego dnia, wysłałam dwa SMS-y, nie otrzymałam odpowiedzi”. Jako wychowawczyni musi sprawdzać, co się dzieje, gdy ktoś nie pojawia się na zdalnych lekcjach lub nie odsyła zadań. Kiedy taki uczeń znika, nie wystarczy, że ona przekaże to dyrekcji. Musi jeszcze dostarczyć dowody, notatkę: kiedy dzwoniła, o której godzinie wysłała SMS, ile razy. – Dyrekcja potrafi przysłać mail: „Do jutra do 9:00 rano proszę o sprawozdanie dotyczące uczniów”. I tabela: czy dziecko ma komputer, ile osób w domu, czy jest łącze, z kim dzieli sprzęt. Mam więc 24 godziny, by przeprowadzić lekcje, sprawdzić zadania, wyśledzić nieobecne dziecko i sporządzić z tego notatkę, przygotować kolejną lekcję, obdzwonić prawie trzydzieści osób i napisać z tego sprawozdanie – mówi nauczycielka. Nadgodziny? Na tym froncie Małgorzata stoczyła już kilka regularnych bitew.
W jej szkole zawieszone zostały wszystkie dodatkowe zajęcia. Nauczyciele mają mieć płacone za „gołe etaty”. Ale ten system nie jest sprawiedliwy. Bo normalnie taki etat nauczycielski to 18 godzin lekcyjnych w tygodniu. Jednak teraz ktoś, komu po odjęciu nadgodzin zostało na przykład 14 godzin, płacone ma jak za pełny etat. A ktoś inny – na przykład Małgorzata – samych godzin lekcyjnych ma 25. Siedem nadprogramowych – to nadgodziny. Ale takie, za które nadal powinna mieć płacone, bo to normalne lekcje, nie zespoły wyrównawcze. Dyrekcja oświadczyła jej: jest epidemia, stare zasady nie obowiązują, goła pensja to wszystko, co może zapłacić. – Musiałam bić się o pieniądze za pracę, którą mam w przydzielonym planie. A to są same lekcje, o wliczeniu w to godzin spędzonych na przygotowywaniu i sprawdzaniu lekcji, wypełnianiu dokumentacji, telefonach od uczniów i rodziców nawet nie wspominam. – Małgorzata nie odpuszczała, dzwoniła i wysyłała kolejne pisma w tej sprawie. Dyrekcja twierdziła, że to decyzja organu prowadzącego, organ prowadzący – że dyrekcji.
– Po włączeniu się do walki przedstawicielki ZNP otrzymałam kolejną, jeszcze inną odpowiedź: „Zapłata za godziny ponadwymiarowe jest na razie kwestią otwartą. Oczekujemy na decyzję organu prowadzącego”. – Po trzech tygodniach pracy nadal nie było żadnej decyzji. Ostatecznie otrzymaliśmy do wypełnienia kartę przepracowanych nadgodzin. Dyrekcja ją przeanalizowała, skorygowała i czekamy na wypłatę – mówi Małgorzata i dodaje: – Za walkę musiałam zapłacić inaczej, od 20 marca zabrano mi z przydziału jedną klasę, a w zamian otrzymałam zajęcia wyrównawcze, które są zawieszone. Dyrekcja nie będzie zmuszona płacić mi nadgodzin, a tę klasę dołoży temu, któremu do tych 18 godzin brakuje. Tylko dlaczego zabrała mi ósmą klasę, dzieciaki tuż przed egzaminami? Rodzice prosili, żeby tego nie robić – dostałam ich we wrześniu, takie zmiany nauczyciela na ostatniej prostej to stres. Szkoda mi tych dzieci – Małgorzata nie kryje goryczy. – Jestem nauczycielką spod zielonej tablicy. Trzydzieści lat przed nią stawałam, zdalne nauczanie to dla mnie ogromny wysiłek, ale robię, co w mojej mocy. Wszystkiego uczę się sama. Popełniam błędy, stresuję się, nikt mnie nigdy nie szkolił z tego, jak mówić do ekranu i gdzie szukać dobrych materiałów do wideolekcji. Staram się uczciwie wykonywać swoją pracę, jednocześnie oczekuję, że otrzymam za nią należną zapłatę. Czuję, że w oczach dyrekcji jestem odbierana jak przeciwnik, którego ta musi pokonać albo złamać.
Wyczechy nie czekają na zbawienie
Danuta usiadła przed komputerem, sprawdziła wszystko trzy razy: internet działa, notatki są. Pod ręką telefon, żeby – jeśli na przykład coś niechcący wyłączy – szybko zadzwonić do Rozalii. Poczuła, że jej gorąco. 38 lat w zawodzie, a denerwowała się bardziej, niż kiedy pierwszy raz stała w klasie przed dziećmi.
W pomorskich Wyczechach mieszka mniej niż tysiąc dusz. W lokalnej podstawówce uczy się 111 uczniów: dziewięć klas (w tym zerówka), w każdej po kilkanaścioro dzieci z tej i z okolicznych miejscowości, niektóre z tych wsi to kilka domów na krzyż.
– Nijak nie pasujemy do stereotypu wiejskiej podstawówki w popegeerowskiej wsi. Nasza szkoła jest świetnie wyposażona, piszemy wnioski na projekty, pozyskujemy pomoce naukowe, gmina wyposażyła nam pracownię komputerową. Kiedy ogłoszono zamknięcie szkół, nie czekaliśmy na kolejne dyrektywy, tylko zaczęliśmy się samoorganizować – opowiada Rozalia Zając-Mozol. Pracuje tu od dziesięciu lat, uczy informatyki i jest szkolną pedagożką.
Niemal na drugi dzień po ogłoszeniu zamknięcia szkół nauczyciele zaczęli się przygotowywać do zdalnego nauczania. Błyskawicznie zgromadzili informacje dotyczące sytuacji każdego z uczniów. Wiedzieli, gdzie dorośli będą w stanie pomóc, gdzie brakuje sprzętu, szybkiego łącza lub warunków do samodzielnej pracy. Nie musieli dzwonić do rodziców, znają każdy dom. Wychowawcy sprawdzili tylko, które dzieci mają Facebooka, a którym (poniżej trzynastego roku życia) konta muszą użyczyć rodzice. Jedna z nauczycielek ułożyła nowy plan lekcji, przedmioty oznaczone kolorem czerwonym to wideolekcje, czarnym – czas na pracę indywidualną uczniów. Młodsze klasy pracują na messengerze, maksymalnie w siedmioosobowych grupach. Dlatego godzinę lekcyjną wydłużono do sześćdziesięciu minut, a każdą klasę podzielono na dwie grupy. Każda grupa przeznacza na pracę dokładnie trzydzieści minut, potem następuje zmiana. Nauczyciel prowadzi więc dwie te same lekcje pod rząd, ale dzięki temu jest pewien, że wszyscy uczniowie nadążają z materiałem. Klasy od szóstej do ósmej pracują już w programie ZOOM.
Najważniejsze było przeszkolenie nauczycieli, szczególnie tych, którzy komputera używali głównie do pisania w edytorze tekstu. – Zdecydowaliśmy, że zaczniemy od pracy przez Messengera i Facebooka. Ci z nauczycieli, którzy jeszcze nie mieli swoich kont, założyli je, a potem zaczęliśmy ćwiczyć obsługę. Nikt się nie poddał, nie powiedział, że nie będzie w ten sposób uczyć. Jeszcze zanim Ministerstwo Edukacji ogłosiło obowiązek realizowania podstawy programowej, my już na całego testowaliśmy zdalne nauczanie. Była masa błędów, czasem nie szło, musimy jeszcze doposażyć część rodzin, w których brakuje komputerów. Teraz uczymy się kolejnych narzędzi. Niedawno mieliśmy pierwszą radę pedagogiczną przez komunikator ZOOM – mówi Rozalia.
– Gdyby ktoś w lutym powiedział mi, że będę ćwiczyć z dziećmi pisownię słów z „rz” i „ż”, siedząc przed komputerem i łącząc się z nimi na video, uznałabym to za świetny dowcip – opowiada Danuta Kozioł, polonistka. Jest kwiecień, Danuta już wie, że do czerwca sprzed tego komputera nie odejdzie. Dwa miesiące wcześniej używała go jak nieco bardziej zaawansowanej maszyny do pisania. – Teraz jest dobrze, patrzę na twarze dzieci na ekranie i czuję się prawie, jakbyśmy byli w klasie – dodaje. Wypracowania dzieci wysyłają jej na maila. Danuta je drukuje, długopisem nanosi poprawki, pod każdym pisze komentarz, robi zdjęcia i odsyła. Sprawdziany drukuje, robi zdjęcie i przesyła Messengerem. Dzieci odsyłają odpowiedzi. – Dla mnie to jest jak skok dwie epoki do przodu. Noc przed pierwszą taką lekcją nie spałam. Pierwszy tydzień był ciężki, coś się zawieszało, połączenie się urywało albo miałam problem z omówieniem zagadnienia w wyznaczonym czasie. Teraz widzę także plusy tej sytuacji. Pracuję w małych grupach, z każdym uczniem mam bliski kontakt. Ci, którzy wcześniej chowali się za plecami kolegów, zaczynają fajnie pracować. Ośmielili się, zadają więcej pytań, piszą wiadomości. Kontakt z nimi nie kończy się wraz z zajęciami obowiązkowymi, trwa do późnych godzin popołudniowych, a nawet wieczornych – mówi.
Rozalia przyznaje: ubiegłoroczny strajk położył się cieniem na ich zespole. Znaczna większość strajkowała, nie było konfliktów, ale emocje, presja i cała atmosfera wokół strajku sprawiły, że na koniec roku szkolnego czuli tylko zmęczenie. – Nawet nie spotkaliśmy się, jak zawsze, w gronie wszystkich pracowników szkoły, żeby pożegnać się przed wakacjami – wspomina. – Konieczność mobilizacji i wprowadzenia zdalnego nauczania dała nam nowy wiatr w skrzydła. Dyrektor zostawił nam wolną rękę, niczego nie narzucał. Same zajęłyśmy się tym, żeby nasi starsi nauczyciele nie poczuli, że tracą grunt pod nogami. To nas wzmocniło – mówi Rozalia. Jest stąd, studia kończyła w Warszawie, ale wróciła, dziś w pokoju nauczycielskim spotyka swoje dawne nauczycielki. Większość z nich jest w wieku przedemerytalnym. – Trzydzieści lat temu uczyłam się czytać w tej szkole. Do pracy przyjmowała mnie poprzednia dyrektorka, moja dawna wychowawczyni. Mogłam teraz w małym stopniu oddać to, co sama dostałam. Czułam, że spłacam dług.
Anna nie śpi
Anna wstawała o 6:00, godzinę później wysyłała pierwsze wiadomości do uczniów. Od komputera odchodziła koło północy, resztkami przytomności starając się przetestować z koleżanką komunikatory do zdalnego prowadzenia zajęć. Po takim dniu w głowie buczało, a sen nie przychodził.
– Na początku najgorszy był chaos. Od świtu do nocy byliśmy w pracy – mówi Anna. Uczy matematyki w technikum mechanicznym w zachodniej Polsce. – Musieliśmy przeorganizować cały plan pracy, przygotowywać od nowa zajęcia, testować platformy do zdalnego nauczania, wypełniać kilometry tabelek – jakie zadania dajemy uczniom, w jaki sposób się komunikujemy, jak ich wspieramy, jak kontaktujemy się z rodzicami. Myślałam, że oszaleję. Mam dorosłe dzieci, więc mogłam się skupić tylko na moich uczniach. Komputer i nauka nowych programów w normalnych warunkach to dla mnie żaden problem. Ale tutaj chodziło o coś innego: o przeniesienie całej szkoły do sieci, w koszmarnie krótkim czasie, na plecach nauczycieli – opowiada.
W tym roku szkołę kończy jej własna klasa. Wychowawstwo oznacza obecnie dyżur (dostępność pod telefonem) od 8:00 do 15:00, ale uczniowie dzwonią czasem nawet późnym wieczorem. Odbiera i pociesza, bo oni gorzej niż zdalną naukę znoszą brak kontaktu ze sobą. Albo oni pocieszają ją: „Niech się pani nie martwi, dajemy radę!” Anna nie ma wątpliwości: w tych warunkach nie da się realizować skutecznie podstawy programowej. Ledwo udaje się nadążać z materiałem, jego ilość już w normalnych warunkach przyprawia o zadyszkę. Zagadnienia, na które wystarcza jedna godzina lekcyjna, teraz wałkują czasem przez trzy. – Uczniowie przeżywają potworny stres, ale ministerstwo uparło się na matury próbne. Kiedy zobaczyłam zadania, poczułam, jakby ktoś dał nam po twarzy – mówi Anna. To była poprawkowa matura sprzed trzech lat. Zmienili tylko nagłówek: kwiecień 2020 zamiast sierpnia 2017. Matura rozszerzona – ta sama co w drugim, czerwcowym terminie w 2018 roku.
– Nawet nie przemieszali kolejności! A przecież te zadania realizujemy z uczniami podczas lekcji. Arkusze są dostępne na stronach Państwowej Komisji Egzaminacyjnej, rozwiązujemy je po sto razy. W jaki sposób miało to sprawdzić wiedzę uczniów? Nie pojmę, po co to było.
Dyrektor na początku wysyłał żołnierskie wiadomości: „To i to musi być zrobione, kto nie wypełni tabelek, nie dostanie nadgodzin!”. Anna odpisała: „Dlaczego nie zapyta pan, jak my się w tym czujemy?”. Odpisał, że sam od rana do nocy koresponduje z uczniami, rodzicami, nauczycielami, wypełnia obowiązki dyrektorskie, prowadzi lekcje, pisze sprawozdania, stara się zarządzić tym chaosem najlepiej, jak może. I że te tabelki, o które prosi, były po to, by wywalczyć pieniądze za nadgodziny. – Udało mu się. Powiedział, że w kuratorium usłyszał rzucone pół żartem: „Każdy dyrektor ma teraz swoje Westerplatte”. Jakbyśmy byli na wojnie, stali po dwóch stronach barykady. Nasz dyrektor walczy o nas, nie z nami. Wiem, że nie w każdej szkole tak jest – opowiada nauczycielka.
Danuta tęskni za gwarem szkolnych korytarzy. Małgorzata czasem nie ma siły walczyć, na nogi stawia ją wsparcie ze strony rodziców jej uczniów. Anna nie może przeboleć, że nie wręczy swoim dzieciakom świadectw. – Nie wiadomo, jak je dostarczymy. Pocztą? Będziemy wydawać pojedynczo przez płot szkoły? Kuratorium kazało naszemu dyrektorowi kontaktować się w tej sprawie z sanepidem.
Osłabiony organizm
W środę 11 marca rząd ogłosił zamykanie szkół, do piątku chodzili jeszcze do nich uczniowie, których rodzice potrzebowali czasu na przeorganizowane życia zawodowego i opieki nad dziećmi. Od poniedziałku 16 marca nauczyciele mogli zadawać uczniom materiały powtórkowe, nie musieli wpisywać tematów zajęć. Tydzień później ruszył obowiązek dalszego realizowania podstawy programowej. Ministerstwo Edukacji Narodowej opublikowało na swojej stronie poradnik zdalnego nauczania. 52-stronicowy dokument, skierowany do nauczycieli, rodziców i uczniów. W słowie wstępnym minister prosi rodziców o „wyrozumiałość i cierpliwość”. Dyrektorów szkół i nauczycieli prosi o „zwrócenie szczególnej uwagi na równomierne obciążenie ucznia zajęciami w danym dniu, a także uwzględnienie możliwości psychofizycznych dzieci”. O obciążeniu nauczycieli i nauczycielek nie pada ani słowo. O kilka słów za dużo padło za to w programie TVP „Kwadrans polityczny”.
Minister Piontkowski wyraził nadzieję, iż nauczyciele pokażą, „że nie tylko potrafią strajkować i ubiegać się o wyższe wynagrodzenie, ale także są po prostu dobrymi wychowawcami i nauczycielami”. Dodał, że liczy, iż wszyscy oni, niezależnie od wcześniejszych kompetencji cyfrowych, posiądą umiejętności zdalnego nauczania. Wyraził nadzieję, że zrobią to „w ciągu kilku dni”.
Każda szkoła i każdy nauczyciel poruszali się po omacku. Internet zalały relacje: rodziców, którzy na dźwięk sygnału wiadomości ze szkoły mieli ochotę przegryzać kable. Nauczycieli, którzy skarżyli się na chaos i stres związany z nową formą prowadzenia zajęć. I uczniów, którzy od wpatrywania się w ekran zaczęli świecić w ciemnościach.
Wirus uderzył niemal równo rok po protestach nauczycieli i trafił na osłabiony, leczący się jeszcze po tamtych doświadczeniach organizm. Ubiegłoroczny strajk był największym protestem w oświacie w ciągu ostatniego ćwierćwiecza. Trwał niemal przez cały kwiecień – a więc tuż przed egzaminami ósmoklasistów, maturami i egzaminami na zakończenie wciąż jeszcze działających gimnazjów. Podzielił nauczycieli i całe środowisko oświatowe (część z nich nie przystąpiła do negocjacji z rządem), pozostawił w protestujących uczucie goryczy. Egzaminy gimnazjalne i ósmych klas przeprowadzone zostały pomimo braków kadrowych. Protestujący nauczyciele byli w prorządowych mediach przestawiani jako roszczeniowi i nastawieni na zysk, skupieni na własnym interesie, działający na szkodę uczniów. Dziś, drugi rok z rzędu, przechodzą przez sytuację kryzysową. Wielu z nich, pamiętających jeszcze wyczerpanie i gorycz po strajkach, może zwyczajnie nie podołać psychicznie presji i obciążeniu. Niektórzy dyrektorzy boją się, że ich nauczyciele masowo ruszą na zwolnienia lekarskie. I że nie będzie ich kim zastąpić.
Ministerstwo Edukacji Narodowej podało nowe terminy egzaminów. Matury – w tym roku tylko pisemne – mają się zacząć 8 czerwca. Egzaminy ósmych klas przeprowadzone zostaną w dniach 16-18 czerwca.