fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Kolejny hołd dla Hollywood – recenzja filmu „Babilonu”

„Babilon” to laurka do X muzy. Miłość reżysera do kina wydaje pełna zrozumienia dla tego, że jest ono czymś większym od niego. Dziełu brakuje jednak rygoru tematycznego, w efekcie czego powstał film, który jest stosunkowo długi, a równocześnie powierzchowny.
Kolejny hołd dla Hollywood – recenzja filmu „Babilonu”
materiały prasowe

Film „Babilon” Damiena Chazele’a to historia legendy o Hollywood lat 20. oraz 30., a także opowieść o amerykańskim śnie głównych bohaterów, self-made menów (czy raczej self-made persons, mając na uwadze reprezentatywność postaci w zakresie płci, orientacji seksualnej czy pochodzenia etnicznego), którzy ciężką pracą – przy lekkim wsparciu ze strony fortuny – osiągają swoje cele. Reżyser powrócił więc do tematów znanych z jego wcześniejszych, nagradzanych filmów, jak „Whiplash” czy „La La Land”.

Fabuła „Babilonu” kręci się wokół trzech postaci: słynnego aktora, Jacka Conrada (Brad Pitt), dziewczyny z klasy ludowej, która marzy o karierze gwiazdy, Nellie LaRoy (Margot Robbie) oraz chłopaka, który chce robić coś, co będzie miało sens, najlepiej w branży filmowej, Manny’ego Torresa (Diego Calva). Teoretycznie film ma czwartego głównego bohatera – Sidneya Palmera (Jovan Adepo), ambitnego trębacza, który również marzy o karierze scenicznej, niemniej jego wątek jest na tyle odrębny, że mógłby stanowić podstawę dla samodzielnego filmu. Nie zmienia tego fakt, że Sidney często znajduje się tam, gdzie pozostałe postaci. Fabuła ma kształt paraboli – w każdym z przypadków obserwujemy pięcie się na szczyt, a następnie stopniowy upadek lub odejście w cień, by tworzyć przestrzeń dla nowych pokoleń.

Płonie Babilon

Pomimo zastosowania tej stosunkowo prostej konstrukcji fabularnej, problemem „Babilonu” jest niespójność. Film otwiera – pomijając scenę codziennego znoju Manny’ego – pompatyczna i pełna przepychu sekwencja imprezowa, która przypomina skrzyżowanie „Climaxu” Gaspara Noé ze scenami z Moka Efti w „Babylon Berlin”. Jest muzyka na żywo, przypominająca współczesną muzykę klubową (tutaj „Babilon”, a tutaj „Babylon Berlin”), jest promiskuityzm na parkiecie. Wszechobecne są narkotyki i alkohol, a tace chyba są srebrne, żyrandole ze złota. Jednym słowem, istny Babilon. Niemniej Nellie LaRoy to nie Charlotte Ritter (jedna z głównych bohaterek „Babylon Berlin”). Ta druga jest nieodłączną częścią berlińskiego świata imprez, natomiast postać grana przez Margot Robbie bardziej sprawia wrażenie współczesnego wyobrażenia przebojowej, trochę szalonej dziewczyny, która w mgnieniu oka staje się królową całej zabawy. I nie byłby to zarzut, gdyby nie fakt, że Chazelle w swoim filmie ma ambicję przedstawienia, jak to w istocie było w tym dwudziestoleciu. Ostatecznie sekwencja ta wypada blado w porównaniu nie tylko ze wspomnianymi już tekstami kultury, ale także chociażby z „Wielkim Gatsbym” Baza Luhrmanna.

Natomiast największym problemem związanym z pierwszą częścią filmu jest jej nagłe urwanie. Gdy impreza się kończy, trójka młodszych bohaterów zaczyna piąć się do góry, a Jack Conrad – najstarszy z nich – osiąga właśnie szczyt swojej kariery. Babilon znika, a w jego miejsce otrzymujemy kolejną opowieść o złotej erze Hollywood. Momentami silnie przypominającą „Manka”, film sprzed dwóch lat o życiu Hermana Mankiewicza. Oczywiście w życiu bohaterów i bohaterek wciąż jest mnóstwo imprez, narkotyków i alkoholu. Natomiast branża filmowa nieustannie określana jest mianem czegoś-co-jest-większe-od-jednostki, stąd jej łaska na pstrym koniu jeździ. Niemniej świat ten wydaje się niespecjalnie różnić od wizji współczesnego Hollywood. Ostatecznie jest on stosunkowo bezbarwny, a każda z postaci to archetyp, której przyszłość możemy bez większego problemu przewidzieć od pierwszej sceny. Co prawda cała czwórka głównych postaci jest bardzo piękna – co wydaje się celowym zabiegiem – ale to trochę za mało jak na ponad trzygodzinny film.

Wspomnianemu już wątkowi Sydneya Palmera można zarzucić powierzchowność. Momentami można odnieść wrażenie, że został on umieszczony w filmie jedynie po to, by wskazać, że w latach 20. i 30. Hollywood było miejscem pełnym rasistów, a nawet deklaratywnie progresywne środowiska w rzeczywistości również były źródłem nierówności rasowych. I są to wszystko bardzo ważne wątki, wymagają one jednak czegoś więcej niż sceny, w której Sydney ma pomalować swoją twarz czarną pastą, bo nie wygląda wystarczająco „czarnie”. Stąd, jako widz, oczekiwałbym poważniejszego i bardziej dogłębnego potraktowania problemu, najlepiej przez stworzenie odrębnego filmu o Sidneyu. W obecnej formie opowieść o czarnej osobie mierzącej się z rasizmem w branży jest jedynie dodatkiem do szerzej opisanej historii Nellie, Manny’ego i Jacka. Analogiczne zarzuty można postawić wobec postaci Fay Zhu (Li Jun Li), artystki oraz lesbijki, która wydaje się jedyną kobiecą przyjaciółką Jacka Conrada (z pozostałymi postaciami kobiecymi wchodzi on zwykle w romanse lub małżeństwa). Jest to jedna z ciekawszych postaci w filmie, ostatecznie sprowadzona jednak do roli tła oraz katalizatora kolejnych zdarzeń w życiu trójki głównych bohaterów. Kontynuując porównania z „Babylon Berlin”, jej strój z sekwencji imprezowej silnie przypomina ten Swietłany Sorokiny (Severija Janušauskaitė) z pierwszego sezonu serialu.

Dziełu Chazelle’a brakuje rygoru tematycznego, w efekcie czego powstał film, który jest stosunkowo długi (188 minut), a równocześnie powierzchowny, skaczący między scenami. Z jednej strony, oglądamy w nim sporo scen, które nie wnoszą zbyt wiele, a z drugiej obserwujemy błyskawiczny przeskok w historii Nellie, kiedy jej status gwiazdy upada niemal z dnia na dzień z nie do końca jasnych powodów. Podobny problem ma miejsce przy przedstawieniu rewolucyjnego dla branży udźwiękowienia filmów. Nagle zaczyna zmieniać się wiele, lecz nie do końca wiadomo dlaczego i w jaki sposób.

Laurka do X muzy

Film Chazelle’a to także nieustające aluzje filmowe. Chociaż niektóre z nich mogą wskazywać bardziej na trendy filmowe, niż celowe cytaty – czego przykładem jest scena balu klasy wyższej, która wygląda jak wyjęta z „W trójkącie” Rubena Östlunda – to większość wydaje się zamierzona. Moment wprowadzenia postaci Jacka Conrada to oczywiste nawiązanie do sceny z „Bękartów wojny” z Bradem Pittem, w której mówi on po włosku z amerykańskim akcentem. Czy śmieszy? Śmieszy. Ale sprawia też wrażenie fanserwisu, który momentami jest aż zbyt podsuwany pod oczy widzów. Analogicznym przykładem jest odegranie końcowej sceny „Cinema Paradiso”. Należy jednak oddać reżyserowi, że część nawiązań jest zdecydowanie bardziej zaskakująca, jak to do klubu Rectum z „Nieodwracalnego” Gaspara Noé.

„Babilon” to laurka do X muzy. Miłość reżysera do kina wydaje się szczera i pełna zrozumienia dla tego, że wielbiona przez niego muza jest czymś większym od niego. Że jego twórczość to kolejna cegiełka, na której przyszłe pokolenia będą mogły budować dalej. Ta świadomość, a także pewna nostalgia za dawnym kinem została jednak o wiele sprawniej ukazana w „La La Land”. Co istotne, Chazelle nie popada w narzekanie, że kiedyś to było, lecz jest świadomy i rozumie, że lata dwudzieste, lata trzydzieste musiały się skończyć, a samo kino musi zmieniać się także i dzisiaj. Jack Conrad stwierdza w filmie, że nie będzie stał na drodze postępu. Te same słowa – poprzez swój film – wypowiada Damien Chazelle. Niestety reżyser być może zapomniał przy tworzeniu „Babilonu”, że więcej nie znaczy lepiej. Być może bardziej kameralna opowieść (którą wciąż mogłaby być pełna przepychu, a może nawet bardziej efektowna) o Hollywood lat 20. i 30. byłaby bardziej spójna i też, pisząc wprost, ciekawsza. Natomiast Babilon tamtych czasów w Stanach Zjednoczonych – wraz z rasizmem, będącym jego częścią składową – warty jest osobnej opowieści.

***

„Babilon”, reż. Damien Chazelle, USA 2022, polska premiera kinowa 20 stycznia 2023 roku.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×