I nie będzie już strachu. Dzień w oknie
Tekst oryginalnie napisany w języku ukraińskim.
Tłumaczenie: Antonina Ciużeńska.
Praca wyróżniona przez jury „Pamiętników Uchodźczych”.
Wojna była zaplanowana na jutro.
To był początek naszej uchodźczej podróży. Dzień wcześniej staraliśmy się o tym nie myśleć, planowaliśmy i klikaliśmy coś błahego na Facebooku, wstawialiśmy „lajki” i serduszka pod zdjęciami kotów. Ale niepokój i przeszywający, trudny do opisania ból już kryły się za mostkiem, w okolicach splotu słonecznego.
Te uczucia nasiliły się, gdy tylko pojawiły się posty takie jak: „Dziewczyny, przepraszam, że znowu to mówię, ale muszę zapytać: co włożyłyście do swojego «kryzysowego plecaka»?”. Ktoś ripostował: „O mój Boże, wszystko będzie dobrze, nie histeryzuj” i wstawiał gniewne emotikony. Ale niepokój i ból w klatce piersiowej nie ustępowały. Być może również u tych, którzy reagowali tak ostro.
Pewna dziewczyna w internecie podzieliła się dokładną listą rzeczy, które powinny znajdować się w plecaku: „Paszporty, kopie dokumentów, batoniki, suchy makaron, chleb, świeczki, zapalniczka, powerbank. I woda, koniecznie woda”. Jest zawodową żołnierką, była w Piskach i w pobliżu Bachmutu. Jest osobą spokojną, zdeterminowaną i opanowaną. I muszę przyznać, że brzmi to naprawdę poważnie.
Nerwowo pocieram ręce, próbując przypomnieć sobie, gdzie są nasze paszporty, ale mój umysł nie jest skupiony – myślę o lekcjach pływania mojej córki, zastanawiając się, czy zapłaciłam za szkolne obiady, pakując odruchowo lunch box dla dzieci na jutro. Muszę też w końcu umyć okna.
Jedna z dziewczyn na Facebooku pisze, że już od dwóch tygodni jest we Lwowie wraz z dziećmi. Z jakiegoś powodu otwieram stronę ukraińskich kolei i szukam biletów na pociąg jadący na zachód Ukrainy. Górne półki, dolne półki, w sumie 48 miejsc wolnych. Zamykam laptopa.
***
Wieczorem długo stoję przy oknie, popijając kawę. Naprzeciwko znajduje się jednostka wojskowa nr 0331. Kiedyś napisałam na Facebooku: „Co noc do samego świtu czuwa przy mnie jeden człowiek. Wartownik z jednostki wojskowej naprzeciwko”.
Od tego czasu wiele się zmieniło – w 2014 roku wojsko zainstalowało tu czołg, którego lufa teraz skierowana jest w kierunku mojego okna. A ostatnio przy bramie pojawiły się metalowe „jeże” – zapory przeciwczołgowe. Od kilku tygodni nasi wojskowi opuszczają jednostkę wieczorem, by udać się na poligon, a na ich pancerzach powiewają żółto‑ -niebieskie flagi. „Nasi idą!” – krzyczy moja córka i biegnie do okna. Mój Boże, jakie to jest piękne!
Wartownik z jednostki naprzeciwko jest przykładem porządku, symbolem naszego spokoju. On również się obudził. Być może teraz mocniej trzyma broń. Nic nie poradzisz – nastał czas niepokoju i drażniącego bólu w splocie słonecznym.
***
W czwartek o piątej rano budzą mnie odległe, głośne eksplozje: pierwsza, druga, trzecia. Szyby w oknach trzęsą się. Podskakuję i podbiegam do okna. Na wyjeździe z Kijowa Alejami Peremohy tworzy się już korek. Chwytam za telefon i nerwowo przewijam wiadomości. Zdaję sobie sprawę, że miasto nie śpi już od godziny.
„Zaczęło się…”, „Ruszyli na Ukrainę, sukinsyny”, „Dziewczyny, to jest wojna” – na Facebooku się gotuje. Sytuacja nie pozostawia też żadnych nadziei na inny rozwój wydarzeń, bez względu na to, jak bardzo chciałabym w to wierzyć. Zauważam, że korek jest pełen młodych ludzi, głównie par, które wskoczyły do samochodów, gdy tylko przeczytały pierwsze doniesienia o napaści. Dziewczyny w modnych, ciepłych kombinezonach, włosy spięte w kok, z małymi pieskami na rękach. Ich samochody są w połowie puste, nie dbają zbytnio o swój dobytek.
Odbieram alarmujący telefon z samego rana – to mój przyjaciel Grzegorz z Polski. Poznaliśmy się 20 lat temu, na jednej z młodzieżowych imprez integracyjnych. Dużo rozmawialiśmy, kłóciliśmy się – szczególnie na tematy, które dotykały skomplikowanych kart ukraińsko‑ -polskiej historii. Toczyliśmy ostre spory, blokowaliśmy się na komunikatorach, a potem znów szukaliśmy kontaktu. A teraz on pierwszy dzwoni, chce nam pomóc. Cóż za zaskakująca przekorność losu, prawda?
Wybiegając w przyszłość, powiem, że moi krewni pochodzący z Rosji – jeden z nich jest czynnym oficerem w rosyjskiej armii – nie zadzwonili do mnie ani razu. To rodzaj rodzinnej projekcji „braterstwa”.
Włączam laptopa. Strona kolei wciąż jest w moich zakładkach. „Obecnie 56 osób kupuje bilety w tym kierunku” – informuje automatycznie aplikacja online. Ale teraz w pociągu są tylko dwa wolne miejsca. Tylko dwa, a nas jest troje.
***
Jest szósta rano. Moja córka śpi tak słodko. Wchodzę do pokoju po raz drugi i nie mam odwagi jej obudzić. Za godzinę musi przygotować się do szkoły. Wciąż wydaje mi się, że wszystko można powtórzyć, zmienić i poprawić.
Na mój Viber przychodzi wiadomość od wychowawczyni, która nie pozostawia żadnych wątpliwości. „Zajęcia są dziś odwołane, wszyscy potrzebujemy siły, uważajcie na siebie” – czytam na szkolnym czacie.
Pamiętam, że mam niedokończony tekst dla naszego magazynu. Piszemy o Elonie Musku, bioprotetyce, technologii kosmicznej, sztucznej inteligencji i lotach na Marsa. Jaka wojna? Przecież to niemożliwe! Za oknem trwa ewakuacja Kijowa, a ja z jakiegoś powodu otwieram plik i próbuję pracować.
Rozpraszają mnie tylko naczynia w zlewie. Jezu, nie mogłam pozmywać ich poprzedniego dnia? Mokra gąbka, płyn do mycia naczyń o zapachu bazylii, ciepła woda z kranu. Zaczynam zmywać. Nagle przechodzą mnie dreszcze – co ja robię? Muszę dziś oddać tekst do redakcji. Szybko wycieram ręce i ponownie siadam do klawiatury.
Po chwili znów wracam do brudnych naczyń, by dokończyć choć jedno zadanie. Płuczę kubek, widelec i nóż. Potem znów siadam do pisania. „Gratulacje, histeryzujesz!” – komentuję w myślach swoje zachowanie. Nie, po prostu ze wszystkich sił trzymam się swojego poukładanego życia. A ono wypływa z moich rąk jak pachnąca bazylią woda z płynem do mycia naczyń.
***
Kupuję trzy bilety na jutrzejszy pociąg. Następnie wchodzę na stronę przewoźnika i kupuję trzy bilety autobusowe na dzisiejszy wieczór. A potem, przez pomyłkę, trzy kolejne.
Zaczynam pisać wiadomość do siostry, która mieszka niedaleko Kijowa. „Nie bój się, ale…” – piszę i kasuję. „Sądzę, że rozpoczęła się inwazja…” – piszę i kasuję. Próbuję znaleźć odpowiednie słowa, ale nie idzie mi zbyt dobrze.
„Znajdź sposób, by do nas dotrzeć. Musimy się stąd wydostać”. Taka wiadomość wydaje się najbardziej odpowiednia. Przeczyta ją za kilka godzin, ponieważ o tej porze ma wyciszony dźwięk powiadomień.
Tymczasem moja córka budzi się w nowej rzeczywistości. Nie jest szczęśliwa, gdy słyszy, że nie idzie dziś do szkoły. Przytula zabawki i kota, płacze. Próbuję się uśmiechać, pocieszyć ją. Staram się.
***
Ponownie podchodzę do okna. W korku stoją zupełnie inni ludzie – rodziny z dorosłymi dziećmi, wnukami, w samochodach niedrogich marek lub wręcz zdezelowanych, wypchanych po brzegi rzeczami. Pewnie rano uznali, że mają jeszcze czas, i zaczęli przetrząsać mieszkania, pakować rzeczy, dokumenty, biżuterię, ubrania.
– Galia, znalazłaś mój sweter?
– Który?
– Ten niebieski, najcieplejszy, który zabieramy na daczę. – Jest, znalazłam go!
Mężczyzna w niebieskim swetrze i luźnej kurtce długo czeka na windę. Przestępując z nogi na nogę, nasłuchuje, na którym piętrze w końcu się zatrzyma. Potem, na ulicy, długo rozgrzewa samochód, oddechem starając się rozgrzać dłonie. Tuż obok kręci się Gala, wlokąc dużą torbę podróżną, plecak, worek i jeszcze dwie paczki. Są w nich skarpetki, puszki, banany i kolorowanka dla wnuków. Ma też nosidełko z przestraszonym starym psem, który trzęsie się i skomli przez całą drogę.
***
Mówią, że w sytuacji zagrożenia każdy przyjmuje swoją postawę – walczy, ucieka, nieruchomieje. Przez cały dzień stoję przy oknie. W milczeniu obserwuję Kijów zmierzający na zachód.
Czterech mężczyzn pcha w korku czerwonego Nissana z drzwiami szeroko rozpostartymi jak u ptaka. A miesiąc temu ostrzegano was, że powinniście zadbać o pełny bak, ech…
Dziewczyna wyskakuje z samochodu i pędzi w krzaki niedaleko naszego domu. Nie obwiniam jej. Myślę tylko o tym, jak długo są w drodze, a wciąż nie opuścili miasta.
Po kolejnej godzinie korek w końcu się zatrzymuje, a ludzie masowo wysiadają z autobusów i marszrutek. Niektórzy wysiadają z pojazdów, aby zapalić papierosa czy rozprostować kości, inni – ruszają pieszo. Liczba tych drugich rośnie z każdą chwilą. Autobusy stoją puste i porzucone na torach.
W międzyczasie aleja wypełnia się pieszymi – niektórzy z nich to ci, którym puściły nerwy w transporcie miejskim, inni idą od metra, dowiedziawszy się, że jedzie tylko do stacji Szulawśka. Ciągną walizki na kółkach, niosą na rękach dzieci i koty bez transporterów.
Obserwuję dziewczynę w szarym płaszczu tulącą do piersi rudego kota i jednocześnie próbującą utrzymać walizkę. Współczuję jej i futrzakowi. Ktoś niesie dużą klatkę z ptakami przykrytą prześcieradłem, a ktoś inny prowadzi trzy psy na smyczach. Prawie każdy ma zwierzaka. Kierują się na zachód i wciąż poruszają znacznie szybciej niż samochody. Nawet ci ze zwierzętami.
Powinnam anulować bilety autobusowe – wiem, że ta podróż nie ma sensu. Teraz muszę czekać na jutrzejszy pociąg. Ale najważniejsze – przetrwać noc.
***
Z mojego okna widzę jednostkę wojskową jak na dłoni.
Po obu stronach alei żołnierze sprawnie barykadują się, naciągają siatki maskujące i układają worki z piaskiem przy wejściu. To starannie skoordynowane działania. Z bramy wyjeżdżają transportery opancerzone z młodymi mężczyznami z żarem w oczach. Nie widzę tego przez okno, ale czuję ich determinację i sama jestem nią przepełniona.
Nie chcąc tracić czasu, znajduję taśmę klejącą i ostrożnie zaklejam okna chaotycznymi krzyżykami. Po raz pierwszy czuję, że mam nad czymś kontrolę.
Grzegorz z Polski dzwoni bez przerwy – przekazuje wiadomości, szuka transportu do Unii Europejskiej, pyta, jak się mamy i czy wszystko z nami w porządku. Mówię mu, że wszystko w porządku. Mówię, że gotuję obiad. On udaje, że wierzy.
Po południu przyjechała moja siostra – cudem udało się jej zamówić taksówkę, taryfa była potrójna.
Zastanawiamy się, co robić dalej. Korki, które w godzinę przesuwają się ledwie o długość naszych okien, nie dają żadnych szans na podróż drogą lądową. Jak się okazało, miałyśmy rację: droga do granicy z Polską zajęła niektórym ponad dzień lub dwa – była to trudna i wyczerpująca podróż.
Nie pamiętam, jak długo stałam przy oknie tego dnia, ilu ludzi widziałam. Myślę, że odprowadziłam ich wszystkich. Około 18 korek się rozładował i napisałam o tym na Facebooku.
***
Wieczorem rozpaczliwą aurę i złe wieści o tych, którzy zginęli jako pierwsi, broniąc Kijowa, zastąpiła nadzieja, że wszystko będzie dobrze. Zauważyłam pierwszych ochotników, których namnożyło się przed jednostką wojskową.
Przyjeżdżali w niedużych grupach oraz transportami zorganizowanymi – autobusami. Byli ubrani na różne sposoby – w cętkowane ubrania myśliwskie i hipisowskie jaskrawe kurtki. Niektórzy mieli plecaki taktyczne, inni torby sportowe, a jeszcze inni – zwykłe siatki na zakupy. Wszyscy mieli w sobie dużo spokoju i jeszcze więcej determinacji.
Chłopaki, często o was myślę. Wierzę, że wszyscy jesteście cali i zdrowi.
***
Noc była bezsenna i niespokojna. Nad głowami latały helikoptery, słyszałyśmy eksplozje z daleka i bliska, a w pobliżu trwała wymiana ognia.
Przygotowałam walizkę i plecak: spakowałam dokumenty, wodę, chleb, karmę dla kota. Do wszystkich kieszeni ubrań dzieci włożyłam karteczki z numerami telefonów do mamy i babci. Zakręciłam wodę i gaz.
Nie było mowy o spaniu. W razie nalotu byłyśmy gotowe uciekać do piwnicy. Wczesnym rankiem włączył się alarm – głośny i nieznośnie ostry. Szybko zaczęłam ubierać śpiącą jeszcze córkę, a siostra złapała kota, aby umieścić go w transporterze.
***
Zeszłyśmy do piwnicy przy odgłosach eksplozji. Mimochodem zauważyłam, że przez dziesięć lat, które przemieszkałam w tym domu, nie miałam pojęcia, że jest tu tak luksusowy schron przeciwbombowy, z ławkami, toaletami i dodatkowym metalowym włazem z ryglami.
Na dole było już wielu sąsiadów, wszyscy milczeli, z niepokojem w oczach. Mężczyźni od czasu do czasu wychodzili zapalić, zbadać sytuację, złapać Wi‑Fi i poczytać wiadomości. Fragmenty informacji, które do nas docierały, były przerażające, ale nie sposób było ich nie słuchać.
Usiadłyśmy przy starej radzieckiej konsoli, która służyła jako blat stołu. Na niej, odręcznie napisane atramentem i pięknym kaligraficznym pismem, znajdowały się zasady zachowania w przypadku ataku nuklearnego lub chemicznego. Pozdrowienie z lat 70. Obok nas usiadła ciężarna sąsiadka z pierwszego budynku. Cały czas płakała.
***
Po południu odgłosy eksplozji na chwilę ucichły i wyszło słońce. Moja siostra i ja spojrzałyśmy na siebie i zdecydowałyśmy, że teraz albo nigdy. Nadszedł czas, aby się wydostać i dostać do stacji kolejowej. W razie niebezpieczeństwa ukryjemy się bliżej domów, w schronach przeciwbombowych.
Około pięciuset metrów dalej złapałyśmy stopa. Kierowca widział nas z daleka i już prawie nas minął, gdy nagle zatrzymał się i zapakował nasze rzeczy do bagażnika. Podwiózł nas do stacji metra i odmówił przyjęcia pieniędzy.
Na stacji metra Szulawśka wszystko przypominało obrazy z Apokalipsy: zdezorientowani ludzie na ławkach, karimatach i podłodze. Płaczące dzieci, przestraszeni starcy, nastolatki o rozbieganych spojrzeniach. Psy, koty i jeszcze raz psy. Psy w kagańcach, na rękach, na smyczy, w plecakach. Psy, które nie szczekają, nie skaczą, nie merdają ogonami. Psy są ciche, tak jak ich właściciele.
***
Jesteśmy na stacji kolejowej. Są tu też ludzie z namiotami, czajnikami, kocami, książkami, kubkami, termosami, zabawkami, klatkami, poduszkami. Cały czas wsłuchuję się w dźwięki wybuchów w oddali.
Dzieci bawią się beztrosko na podłodze stacji, biegają z samochodzikami i nadgryzionymi jabłkami. Nie przejmują się tym, co jest na zewnątrz. Jest to jak środek uspokajający, dzięki nim nawet nie myślimy o szukaniu wejścia do schronu przeciwbombowego.
Dziewięć godzin oczekiwania na pociąg jest dla mnie niezwykle trudne. Wciąż czuję ciśnienie w splocie słonecznym, mimo że staram się zachować pogodę ducha.
W końcu wsiadamy do ostatniego wagonu naszego pociągu. Jakże to symboliczne – ostatni wagon! Jest w połowie pusty – pasażerowie wykupili wszystkie bilety, ale wcześniej ewakuowali się z Kijowa. Za nami niebo rozdzierają rozbłyski amunicji smugowej. Pociąg rusza.
Długo będziemy stać na polach, dwa razy pod ostrzałem, ale w końcu, z dziesięciogodzinnym opóźnieniem, staniemy się bezpieczni. Nasz dom, moje okno, zostawiłam gdzieś daleko.
W międzyczasie docierają do mnie przerażające wiadomości. Godzinę temu doszło do bitwy w pobliżu jednostki wojskowej nr 0331. Płonął sprzęt i wypadały okna. Jakiś czas później pojawiły się filmiki przedstawiające ogromne słupy ognia przed moim oknem, zniszczony czołg i tlące się żelazo.
Krewny z Rosji w końcu dzwoni do mojej siostry. Radzi jej trzymać się z dala od obiektów wojskowych i nie martwić się – wszystko skończy się za dwa lub trzy dni. Po prostu wytrzymaj przez chwilę. Dwa lub trzy dni.
Pamiętam ten moment bardzo dobrze – nienawiść w moim sercu w końcu przeważyła nad strachem. Bardzo szybko zastąpiła ją wiara w nasze zwycięstwo, poparta przekazem, który płynął z frontu.
Przed nami – polska granica i oczy ludzi, którzy swoimi wielkimi sercami zdołali objąć całą Ukrainę, pokazać, kto jest naprawdę naszym przyjacielem, i przytulić nasze dzieci. I nie będzie już strachu. Zastąpi go szczera wdzięczność.