fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Ptak jest znakiem

Miliard najmniejszych ostrych odłamków uderzył w moje serce, wyprowadził neurony ze znieczulenia i uruchomił reakcję łańcuchową. Teraz rozumiem. Teraz wiem, kim jestem. Jestem Ukrainką.
Ptak jest znakiem
okładka książki: Andrzej Dębowski

Tekst oryginalnie napisany w języku ukraińskim.

Tłumaczenie: Antonina Ciużeńska.

Praca nagrodzona pierwszą nagrodą przez jury „Pamiętników Uchodźczych”.

1.

Przez półtora roku wielokrotnie wracałam do tego wspomnienia.

24 lutego 2022 – rozpoczęła się wojna.

Poprawnie jest mówić: „wojna na pełną skalę”, ale to tylko formalność, kiedy chodzi o twoje życie. Wojna nie może być częściowa, hybrydowa, na małą skalę czy jakakolwiek inna. Wojna albo jest, albo jej nie ma. Tak więc do 24 lutego 2022 roku, pomimo traumatycznych i bolesnych zmian, które zaszły w mojej rodzinie, pomimo faktu, że wojna, która wówczas nazywała się ATO, zabrała kilka lat życia moim babciom, dziadkowi i ciotce z Horliwki, pomimo łez mojej matki, która pojechała „tam” kilka razy, głównie po to, by pochować krewnych – pomimo tego wszystkiego, żyłam spokojnie.

Chodziłam z synkiem na place zabaw, zbierałam morwy do jego wiaderka z piaskiem (czarne na brzegu rzeki, białe na sąsiednim podwórku), biegałam po parku i wzdłuż nabrzeża, niebezpiecznie zbliżając się do miejsca, w którym mieszkała sfora bezpańskich psów, biegałam też po San Francisco; pakowałam się, zostawiając albumy ze zdjęciami ślubnymi i moje pluszaki – które później znalazły miejsce w Kijowie – w naszym jednopokojowym mieszkaniu z widokiem na senne, nadrzeczne bloki, i nie zdawałam sobie sprawy, że za siedem lat zbiorę kilka ciepłych ubrań, dokumenty, zeszyty mojej ciotki z wierszami i zdjęciami, nakarmię starego sumika, dla którego nigdy nie kupiliśmy towarzysza w sklepie zoologicznym, bo przez lata nie zdołaliśmy się przywiązać do rybek, rzucę ostatnie, pełne niepokoju spojrzenie przez okno na tę promenadę, na mural dziewczynki w wyszywanej koszuli, i we czwórkę opuścimy nasz dom po raz ostatni, zostawiając dziecięcy stolik na podłodze, nie ścieląc łóżek, nie wynosząc śmieci ani nie podlewając awokado, które w ciągu siedmiu lat wyrosło z pestki na półtorametrowego olbrzyma.

Jestem jedną z tych osób, o których w mediach społecznościowych pisze się lekceważąco, że wojna zaczęła się dla nich dopiero 24 lutego ubiegłego roku. Czy jest mi wstyd? Tak, jest mi wstyd. I to bardzo.

Teraz wydaje mi się, że gdybym tylko słuchała, z uwagą przyglądała się przestrzeni wokół mnie, przestrzeni, w której roztaczał się zapach strachu, dezorientacji, błaganie o pomoc, może sytuacja potoczyłaby się inaczej. Trudno mi to opisać, ale prawdopodobnie jest to coś ważnego, być może najważniejszego w życiu. Mówi się jednak, że w naturze ludzkiej jest to, że nie chcemy zrozumieć na podstawie doświadczeń i przekazu innych, co to znaczy stracić dom, być blisko śmierci, bać się o życie dziecka lub odczuwać nieopisany ból straty – dopóki sami tego nie doświadczymy lub przynajmniej nie dotkniemy i nie poczujemy kłujących drobinek rozbitego szkła, popiołu i zniszczonej przyszłości przesączającej się między palcami.

Od czternastego roku życia udawało mi się ignorować tę klepsydrę – dziecko, życiowy zawód, przeprowadzka, kolejne dziecko – ale klepsydra wciąż rosła, stawała się coraz większa, wyciskając spokój i pewność siebie z przestrzeni, aż pękła w ciemny poranek 24 lutego. Miliard najmniejszych ostrych odłamków uderzył w moje serce, wyprowadził neurony ze znieczulenia i uruchomił reakcję łańcuchową. Teraz rozumiem. Teraz wiem, kim jestem. Jestem Ukrainką.

2.

Co? Nie, jest za wcześnie, to nie budzik… To połączenie. Przez woalkę snu i przymknięte powieki widzę imię na ekranie telefonu – Ania R. Boże, nie. Tylko nie to. Jest tylko jeden powód, dla którego moja koleżanka może teraz do mnie dzwonić. Jej matka pracuje w szpitalu wojskowym, a Ania obiecała mnie ostrzec, jeśli niepokojące prognozy zamienią się w wiarygodne informacje.

– Słucham, Aniu.

To dziwne, że mój głos brzmi tak zwyczajnie na tle walącego serca.

– Julia, Kijów jest pod ostrzałem. Wyjedź z miasta!

Ania próbuje zapanować nad drżeniem głosu, trzymając się niektórych samogłosek.

– Uciekaj. Bierz dzieci i jedź do Lwowa, słyszysz? Uciekaj!

Chcę się sprzeciwić, powiedzieć coś w stylu: „Co to znaczy, że Kijów? Mówiłaś, że dasz mi znać, jak się zacznie na wschodzie”. Chcę krzyczeć: „Aniu, co mamy robić?”.

Ale po prostu jej dziękuję, coraz wyraźniej słysząc łomot serca na tle mojego słabnącego głosu.

Włączam światło w pokoju i próbuję wyjaśnić rozmowę zaspanemu mężowi. Język mi drętwieje i jest mi zimno. Roma wygląda przez okno, głośno drapiąc się po obu nogach. Moje zmysły pracują na zmianę. Ciepłe skarpetki. Dwie pary spodni powinny wystarczyć. Dlaczego jest tak zimno? Co to za dźwięk? Ciii… Zadzwoń do Liskowych. Dzwonię, ale nie odbierają.

Zaciskam szczęki najmocniej, jak potrafię, bo inaczej moje zęby zgrzytają nieznośnie.

– Mam obudzić dzieci?

– Poczekaj, aż wszystko spakuję i wtedy to zrobię. Pieprzone siatki po zakupach, odłóż je, proszę!

Ale Roma nie słyszy, cały czas przegląda telefon. Znów wygląda przez okno.

– Nazar na pewno nas przyjmie?

– Tak, właśnie do niego napisałem.

Szczoteczki do zębów, ręczniki, lekarstwa. Nie, to później.

– Sasza, obudź się, kochanie, Denisko, kotku, wstawaj. Ty się obudź, a ja cię ubiorę. Czy musimy pilnie jechać? Cóż… Na wycieczkę. Tak, na wakacje. Nie powiedzieliśmy ci… Nie wiedzieliśmy, kochanie, porozmawiamy później, dobrze? Pozwól, że cię ubiorę.

Dwie walizki, dwa plecaki, torba Denisa – listonoszka z Batmanem pełna samochodów.

W samochodzie jest zimno, ale ruch się trochę uspokoił. Wyjeżdżamy z podwórka, po prostu wyjeżdżamy z podwórka – tak jak robiliśmy to setki, tysiące razy w ciągu ostatnich ponad sześciu lat. Dojeżdżamy do promenady i skręcamy w prawo. Minęliśmy liceum wojskowe, sklep ekologiczny i biuro Romy i Nazara, w którym pracowałam przez kilka tygodni zeszłego lata. Roztaczał się stamtąd piękny widok na Matkę‑ -Ojczyznę. Niebo nad pomnikiem jest zawsze dramatyczno‑ -epickie, niezależnie od pogody. A teraz patrzę przez okno po lewej – co kryją te spiętrzone szare chmury, które rzeźba, zdaje się, chciałaby rozpruć czubkiem miecza jak brzuch potwora? Któż nie bał się jej surowego i dumnego wyrazu twarzy i silnych rąk trzymających tarczę i miecz? Na ulicy Bojczuka jest zaskakująco pusto. I właśnie dlatego pojawiła się myśl – tak bardzo pożądana – że to wszystko jest straszną pomyłką, kolejnym medialnym fake newsem, który wkrótce zostanie sprostowany we wszystkich mass mediach. A my zawrócimy samochód, rzucimy kilka przekleństw z Romą – nawet nie po angielsku, na który się przełączamy, kiedy chcemy porozmawiać o czymś, czego dzieci nie powinny zrozumieć – pośmiejemy się, uspokoimy dzieci, obiecamy im McDonalda – tak, z deserem, i tak, nie muszą dziś iść do szkoły ani przedszkola, sami nigdzie nie pójdziemy. Kupimy słodycze i cały dzień będziemy oglądać kreskówki, od czasu do czasu ściskając się za ręce. I zapiszemy się na kolejną sesję terapii dla par.

Jednak w okolicach kompleksu Centrum Wystawienniczego ta nadzieja zostaje rozwiana przez sznur samochodów, który ciągnie się – nie, rozciąga się – hen, hen poza linię horyzontu. Słyszę ryk i widzę we wstecznym lusterku ogromny helikopter, który wygląda jak szalony wieloryb pędzący, by staranować łódź. Mąż i ja patrzymy na siebie i zamiast krzyczeć na całe gardło czy rzucić się sobie w ramiona, po prostu zaciskamy usta. Nawigacja histerycznie podpowiada szacowany czas stania w korku: trzydzieści minut, sto minut, jedna godzina i czterdzieści pięć minut.

W trakcie jazdy nieświadomie wciskam prawą stopę w dywanik, jakby miało to pomóc Romie szybciej ruszyć na światłach lub kogoś wyprzedzić.

Walizki. Plastikowe, poliuretanowe, dwukołowe i czterokołowe, skórzane lub z drogiego poliestru. Paczki, worki, torby, siatki i kufry. Buty w starannie ułożonych pudełkach, stosy pogniecionych ubrań, koce i poduszki, pluszaki z nagle nieszczęśliwymi oczami, naklejki „dziecko na pokładzie”, psy siedzące cicho bez najmniejszego szczeknięcia. Dzieci spokojne i wyciszone, gotowe w każdej chwili przypomnieć psom, że muszą poczekać, rodzice zajęci. Telefony. Telefony. Telefony. Opakowania makaronu i kaszy gryczanej wypadające z bagażnika po otwarciu, razem z podartymi trampkami i torebką Louis Vuitton. Jakiś mężczyzna wysiadł z samochodu i przeciągnął się. Jego twarz była zrelaksowana i wesoła, jakbyśmy wszyscy stali w typowym kijowskim korku przed Wielkanocą lub innym świętem. Natychmiast zanurzyłam się z powrotem w telefonie. Dlaczego ten człowiek się nie denerwuje? Może to już koniec? Czy jest jakieś oświadczenie rządu? Może ten człowiek jest w drodze na obiecanego grilla u Zełeńskiego?

To przeciąganie się w środku korka utworzonego przez uchodźców musi zostać jak najszybciej uzasadnione. W przeciwnym razie postradam zmysły.

Eksplozje w Mikołajowie. Eksplozje w Odessie. Eksplozje w Irpieniu. Dokąd jechać? – Nie panikujmy – mówi Roma. – Piszą, że atakują tylko cele wojskowe.

Na chwilę naprawdę puszczają mi mięśnie szczęki. A potem przypominam sobie szkliste, blisko osadzone oczy tyrana, który mówi, że cywile nie mają się czego obawiać, i zdaję sobie sprawę, że może to oznaczać tylko jedno – przybyli tu, by zabijać, niszczyć i równać z ziemią. Moja szczęka zaciska się z nową siłą, a ja nadal wciskam w podłogę niewidzialny pedał gazu.

Powinnam była nalegać, powinnam była namówić go do wyjazdu za granicę przynajmniej kilka tygodni temu, kiedy ambasady zaczęły odwoływać swoich obywateli. Zazdrość gorzko ściska mi gardło – Amerykanie, Brytyjczycy, a nawet najbliżsi nam Polacy i Rumuni z niepokojem oglądają wiadomości, niektórzy pewnie płaczą i biorą środki uspokajające. Ale są w szlafrokach, kapciach, dresach lub strojach do biegania. Wyślą link w komunikatorach, dokończą kawę i pójdą na spacer lub pobiegać, a potem do pracy. Wcześniej podrzucą swoje dzieci do szkół i przedszkoli i przytulą je mocniej niż zwykle. Dlaczego to się dzieje u nas? Mówią, że Polska otworzyła granice dla Ukraińców. Musimy jechać na zachód. A co z rodzicami? Nic nie mogę zrobić.

Mój syn przerywa te rozmyślania.

– Mamo, o czym wy mówicie? O jakich obiektach wojskowych?

Rozumiem, że moje dzieci właśnie w tej chwili dorastają, a historia o wakacjach jest już dla nich niewiarygodna.

– Synu, Rosja rozpoczęła wojnę przeciwko Ukrainie. Wyjeżdżamy z Kijowa, bo strzelają do naszego miasta.

– A dlaczego zaczęli wojnę, mamo?

– Trudno to wyjaśnić, kotku. Teraz tata i ja musimy zabrać cię w bezpieczne miejsce. Później porozmawiamy, dobrze?

– Gdzie jest to bezpieczne miejsce?

– Jedziemy do obwodu lwowskiego, do Nazara, Niki i Ustymka. Pamiętasz Ustymka? Był kiedyś na urodzinach Saszy. Nie? W porządku, poznacie się jeszcze raz, wszystko będzie dobrze. Nie, nie wiem, kiedy tam będziemy kochanie, są korki. Proszę, uzbrój się w cierpliwość.

– Mamo, chce mi się pić.

– Tak, masz tam wodę.

– Mamo, ach…

– Poczekaj, proszę! Proszę, bądź cicho, muszę przeczytać wiadomości.

– Tato… Czy oni nas zabiją?

Cisza. Cisza. Cisza.

– Nie, kochanie. Naprawdę bardzo się staramy dotrzeć w bezpieczne miejsce.

Przesunęliśmy się o kilka metrów. „Odessa 457” – mówi znak. Jak to nie możemy jechać do Mikołajowa? Co to znaczy, że tam też strzelają? Czy ludzie nie wracają do domu, kiedy są kłopoty i muszą się ukryć? Czy nie do ciepłej kuchni rodziców, w której od progu wita nas zapach czegoś pysznego, a dzieci mogą robić wszystko? Pamiętają pudełko z lakierami do paznokci i bibelotami, którymi bawią się bardziej chętnie niż prawdziwymi zabawkami? Co się dzieje? Jak oni się tu dostali tak po prostu, w czwartek?

– Mamo, czy „Rosja” pisze się przez dwa „s”?

Odwracam głowę i widzę napis „Nienawidzę Rosji” na zaparowanej szybie.

– Tak, synu, zgadza się. Ale możesz pisać przez jedno. Oni nie zasługują na to, żebyśmy pisali to poprawnie. I chłopaki, przejdźmy na ukraiński.

3.

Dzieci mówią. W drodze do Lwowa

Luka: Ale od razu widać, że to psychoterrorysta. Kto normalny dałby sobie zrobić taką fryzurę? Ma włosy przy uszach, ale jego głowa jest łysa.

Saszko: Mamo, jak ma na imię putin?

Ja: Wołodymyr.

Saszko: Tak jak Zełeński? Chociaż nie, Wołodymyr Zełeński brzmi dobrze. A putin… Cóż, po prostu putin.

Luka: Powinniśmy wysłać go w kosmos, bez skafandra. On potrzebuje terytorium, więc niech leci na Marsa.

Denisko: Mamo, chcę spać w twoim brzuszku.

4.

Zazwyczaj pakowanie się na wakacje zajmuje mi dzień lub dwa, wliczając zakupy i pilne pranie ulubionej koszulki, na której podstępnie ukryła się plama po lodach. Ale przeprowadzka za granicę to zupełnie inna sprawa.

Od pięciu miesięcy mieszkamy z przyjaciółmi: galicyjska rodzina wspaniałomyślnie nas przyjęła – dwie rodziny z dziećmi, siedem osób, które przyjechały starym Fordem Fusion, uszkodzonym po wypadku – w przytulnej wiosce Rukawyczka na skraju lasu niedaleko Lwowa. Nie było tu syren i chociaż nie oznacza to, że nie było niepokoju, łatwiej było żyć bez tego wycia. Tutaj nauczyliśmy się gotować dla osiemnastu osób, bawiliśmy się z dziećmi, które stały się naszą rodziną. Tutaj siedzieliśmy wpatrzeni w kominek, odtwarzając w pamięci dłoń z czerwonymi paznokciami na drodze, opłakując śmierć ojca siedmiomiesięcznej Marii, który zginął na wojnie i którego miała poznać tylko z opowieści. Był to czas śpiewu: budziliśmy się przy śpiewie ptaków, nuciliśmy „Oj u łuzi” pod prysznicem, słuchaliśmy „Braci Gadiukinych” w wykonaniu Nazara i Niki.

W małym pokoju z oknami wychodzącymi na las rozpadło się moje małżeństwo – pewnej pięknej środy, a może to był piątek. Spowodowana zdradą przepaść, która (ponownie) otworzyła się między nami w styczniu, na chwilę straciła na

znaczeniu – uciekając przed ostrzałem, mogliśmy się do siebie przytulić – ale gdy tylko nie musieliśmy już uciekać, urwisko znów urosło. Byłam gotowa do skoku, ale on nie. Pewnego cichego wiosennego poranka moje zranione serce zaczęło krzyczeć: biegnij, biegnij, biegnij. Nie przestawaj biec.

Życie pisze najlepsze scenariusze, a ja już miałam dokąd uciekać – moja firma otworzyła biuro, proponując wspólne lokum dla pracowników w Poznaniu. Przystępna cena zakwaterowania i możliwość przebywania z rodziną sprawiły, że wyjazd z dziećmi za granicę stał się całkiem realny.

Roma pojechał do Kijowa, przetransportował nasze rzeczy do magazynu i przekazał klucze do mieszkania właścicielowi. Wrócił z kilkoma pudłami, a ja zaczęłam pakować walizki. Każdego dnia, jak naukowiec w laboratorium, ważyłam, mierzyłam, analizowałam, dedukowałam i sprawdzałam, próbując znaleźć formułę na „trzy życia w dwóch walizkach”. I chociaż byliśmy uchodźcami od pięciu miesięcy i mieszkaliśmy jako goście – co oznacza, że tak naprawdę się nie rozpakowaliśmy – proces wydawał się nie mieć końca. Budziłam się, zastanawiając się, czy wziąć spodnie narciarskie, czy wrócimy przed zimą, a gdy tylko zamykałam powieki dżinsy, koszulki, zabawki i kosmetyki rozpoczynały szalony taniec przed moimi oczami. „Wybierz mnie!” – prosiła każda rzecz, szepcząc podstępnie: „Pamiętasz, kiedy byłam na tobie…”.

Nosiłam tę sukienkę podczas spaceru na promenadzie w Kemer, robiąc zdjęcia tymczasowych tatuaży na moich całkiem niezłych łydkach. Sukienka w kropki – jesteśmy w parku na huśtawce. Dżinsowe szorty ze Stanów – ja i Katrusia na rockandrollowym koncercie. Dzisiejszy wybór – dwie sukienki, koszula (jego koszula), dwie pary dżinsów – anulował wczorajsze wybory, bo walizki były bezwzględne. Targowanie się z nimi („Pozwolisz, że to zwinę w wałek, a tę parę butów włożę w te zagłębienia?”) było bezsensowne. Groźby („Wejdź, kurwa!”) nie miały sensu. Dwie rozwarte paszcze śmiały się cicho, kpiąc z moich żałosnych prób podjęcia decyzji, które z bezcennych wspomnień jest ważniejsze. „To tylko rzeczy” – przypomniałam sobie. Przełożyłam koszulkę, która właśnie przyjechała z Kijowa i wciąż pachniała moją szafą, do torby „do oddania”. Ale następnego dnia znów próbowałam znaleźć dla niej miejsce w walizce.

Myślę, że zaczynam rozumieć, co się dzieje. Tak, jak misja kosmiczna przenosi próbki ziemskiej cywilizacji na Marsa, tak ja zabieram kawałki mojego życia z dziećmi, kawałki wszystkich naszych gustów, przywiązań i nawyków, i składam je w moją własną misję, która ma nie mniej kosmiczną skalę. Oto próbka o nazwie „ulubiona gra”: małe plastikowe pudełko, do którego osobiście zapakowałam Lego, bo zadanie polegało na umieszczeniu w nim całego domu. Ściany, schody, garaż z samochodem, basen i właściciele, którzy patrzyli na mnie z udawanym uśmiechem na twarzy, a z tyłu głowy ukrywali zdziwione lub wściekłe grymasy – zabierzemy ten dom ze sobą, musimy go zabrać.

Mała gra „Taco‑ kot‑ koza‑ ser‑ pizza”, pluszaki Steve i Creeper, „Goły”, Monopol bez pudełka, flamastry, kilka książek. W istocie mogłoby być tego jeszcze mniej, bo mogłam kupić e‑ -booki, a jedyna zabawka, którą byłam zainteresowana, to różowy Satisfyer, który dotarł w pudełku bez ładowarki, więc nie było sensu zabierać go ze sobą. Warto było zatrzymać się z tą myślą na dłuższą chwilę, uświadamiając sobie, co dawało mi kiedyś satysfakcję. W końcu to, co było ekscytującą grą, używane w przestrzeni maksymalnej otwartości między dwojgiem ludzi, teraz byłoby tylko wulgarnym artefaktem, wspomnieniem, że zamiast chwil intymności i relaksu od całego horroru, który wirował wokół mnie, pozostała mi tylko ta zabawka. Rodzaj nagrody pocieszenia dla pokonanych.

Zamiast rzeczy, walizki zawierały nieograniczone wątpliwości i pytania. Co, jeśli mi się nie uda? Co, jeśli dzieci będą za bardzo tęsknić za ojcem? Co, jeśli mama zachoruje? Albo co, jeśli pocisk trafi w nasz autobus kilka kilometrów od granicy?

Dzieci nie wiedziały, czy chcą jechać do Polski. Ale na pewno nie chciały opuszczać domu Lewczenków. Opowiedziana przeze mnie legenda była następująca: pojedziemy do Polski na miesiąc, bo tam jest bezpiecznie, spróbujemy tam żyć, a potem zobaczymy, co robić. W zasadzie nie kłamałam. Planowanie czegoś na dłużej niż na miesiąc było poza moim zasięgiem, więc taki plan miałam w głowie. Jedyną rzeczą, której nie powiedziałam moim dzieciom, było to, że uciekałam nie tylko przed wojną, ale także przed ich ojcem. Od bólu, od tej części mnie, która błagała go, aby nie odchodził – ten, który mnie zdradził i porzucił.

Chciałam wzbić się do nieba, tam, gdzie latają samoloty pasażerskie i gdzie stwierdzenie, że nie słychać ostrzeżeń o nalotach, oznacza, że ich najzwyczajniej nie ma. Chciałam usunąć przynajmniej jedną niewiadomą z równania, zerwać przynajmniej jedną stalową linę, która, chwytając za trzewia, wciągała mnie w otchłań wiecznego gniewu, dezorientacji i smutku.

Wystarczyłoby jedno słowo mojego męża i zostałabym. Nie wiem, czy zdecydowalibyśmy się wrócić do Kijowa, czy wynająć mieszkanie we Lwowie, ale wiem na pewno, że skupiłabym się na terapii rodzinnej. Wojna jest straszna, ale rozpad naszego małżeństwa zagłuszył nawet jej szaleńcze zawodzenia swoimi rzewnymi szeptami. Moja rodzina, choć daleka od ideału, była jedyną wyspą na oceanie strachu i niepokoju. Więc kiedy ziemia osuwała mi się spod nóg, chwytałam się jej desperacko.

A jednak, oto jestem w wodzie, moja wyspa cała przesypuje się jak piasek przez palce, a mnie wciąga prąd. Delikatnie pcham – a często ciągnę – łódź z moimi dwoma słomianowłosymi chłopcami, moją matką i naszymi trzema walizkami dla czterech osób. Przed nami znak z napisem „Witamy” i nowa niewiadoma.

5.

Akademik

Boże, co się ze mną stało? Czuję w środku palącą, cierpką irytację. Budzę się z kwaśnym smakiem na języku. Miauczenie kota, trzask drzwi, piskliwy głos zaspanego dziecka. Zapach czyjegoś śniadania: stary olej na moich zjełczałych rozdrażnieniem receptorach. Nie mam dokąd pójść. Nie mogę dłużej mieszkać w akademiku. Tak, warunki tutaj są bardzo dobre, tysiące ludzi mieszka w ciasnych pokojach, zamiatając ulice dyplomami prawa i księgowości. Jestem bezpieczna, mam dobrą pracę i niedużą, ale jednak poduszkę finansową. Jak śmiem być niezadowolona?

Denerwują mnie moje dzieci i moja matka. Nienawidzę wszystkich dookoła. Te zapachy kiełbasy krakowskiej na dusznej plaży zasłanej ciałami, jak porzuconymi skórkami arbuza, momentalnie wabiącymi roje os. Ale siebie nienawidzę bardziej niż kogokolwiek innego.

Mój dzień to supermarket, praca, jedzenie, dzieci, sen. Błąkam się między półkami sklepu spożywczego jak turysta w Luwrze i czuję się tak, jakby reflektor był skierowany na mnie – wszyscy wiedzą o mnie wszystko. Pół dnia spędzam skulona i zwinięta.

Czułam dziś ból w żołądku, miałam mdłości od bezliku retorycznych pytań, które przeciskają się przez moje gardło, drapiąc podniebienie. „Nie mogłaś…? Jak myślisz, jak zareaguje…? Czy to normalne…?”. Wiedziałam, że nie byłam sobą.

Konsultacja u psychiatry za tydzień. Postanowiłam poprosić o pomoc.

6.

Droga Przyjaciółko,

wciąż tak o Tobie myślę, mimo że nasza relacja została zredukowana do serduszek na Instagramie i życzeń urodzinowych wysyłanych smsem. I do listów, które mają pozostać w folderze „Wersje robocze” lub, jak w przypadku tego, w pamiętniku.

Gorzki uśmiech wykrzywia kąciki moich ust, gdy przypominam sobie, jak w trakcie pijackich rozmów na zjazdach klasowych obiecywałyśmy sobie dzwonić częściej, a nie rozmawiałyśmy już ponad sześć miesięcy. I nawet nie byłyśmy pijane.

Często odtwarzam w myślach naszą korespondencję i późniejszą rozmowę telefoniczną. Moim pierwszym dzwonkiem ostrzegawczym były Twoje słowa, kiedy pisałyśmy na czacie. Rozmawiałyśmy o naszym życiu w Polsce i Waszym w Kijowie. Napisałaś, że czekasz na nasz powrót i że poradzę sobie ze wszystkimi trudnościami w domu w Ukrainie. Napisałaś też, że być może nie mam poczucia przynależności albo je straciłam, a Ty chciałabyś, żebym je odnalazła i dała przykład moim dzieciom, „jak kochać swoją ziemię”. Wiadomość kończyła się niebieskimi i żółtymi serduszkami zamiast kropki. Podziękowałam i rozmawiałyśmy jeszcze chwilę. I wiesz, niby nic się nie stało, ale ta rozmowa pozostawiła we mnie jakiś świdrujący ból. Jak siniak, który pewnego dnia po prostu pojawia się na twoim ciele i daje o sobie znać przez długi czas, a ty nie pamiętasz, gdzie mogłaś się tak poturbować.

Chodziłam z tym „siniakiem” przez dwa tygodnie. W końcu zdecydowałam się do Ciebie napisać. Podzieliłam się z Tobą spostrzeżeniem, że coś pojawiło się między nami, jakieś subtelne pęknięcie, które trzeba było przeskoczyć, aby zadać pytanie „Jak się masz?”.

Twoja odpowiedź była ciosem, którego się nie spodziewałam: „Jest tak od dawna”. Czat zamienił się w dwugodzinną nocną rozmowę – płakałam, a Ty nie mogłaś się rozgrzać. Jej fragmenty nadal często nie pozwalają mi zasnąć.

„Pytanie do wszystkich, którzy wyjechali i jeszcze nie wrócili…” „Porzucić przyjaciela w biedzie i nawet nie obiecać, że wrócisz…” „Kijów był miastem duchów…” „Musisz kupować jedzenie, ubrania, pić kawę tutaj, a nie tam…” „O jakim zapuszczaniu korzeni mówisz, nie minął nawet rok, odkąd tam jesteś…” „Siedzicie na ławce rezerwowej, kiedy my jemy gówno…” „Akceptuję Twój wybór…”.

Siniak stopniowo blednie, zmieniając kolor z oliwkowego na żółtawy. Wygląda jednak na to, że zostałam zraniona bardziej, niż myślałam, ponieważ nadal boli.

Rozumiem, że nasze doświadczenie stało się przepaścią, której nie da się wypełnić najszczerszym współczuciem. Nigdy nie dowiem się, jak to jest być w Kijowie w marcu 2022 roku, jak to jest mieć prąd przez dwie godziny dziennie przez dwa dni. Ty jednak nigdy nie zrozumiesz, jak to jest wyjechać i zostać zarazem; jak to jest obudzić się w mokrych od potu ubraniach, sięgając po ciepłe łydki męża pod kołdrą i zdać sobie sprawę, że jest w innym łóżku, ogrzewając stopy innej kobiety, a rano odjeżdża twój autobus w nieznane. Ale wiesz, do tej pory ta otchłań nie przerażała mnie w najmniejszym stopniu, bo zbudowaliśmy nad nią most akceptacji i wsparcia. Przynajmniej tak mi się wydawało.

Wiem, że cierpisz. To naturalne, że jesteś zła. To typowe, że dzieli się ludzi na tych, którzy odeszli, i tych, którzy zostali lub wrócili, że gardzi się jednymi, a szanuje innych, że czuje się zasadność własnego wyboru, by zostać – to wszystko również jest normalne. Jednak niezmiernie bolesna jest świadomość, że w Twoich oczach należę do jakiejś grupy osób, które chcą polecieć w podróż balonem po Europie i otrzymywać zasiłek socjalny, wynajmując jednocześnie mieszkania we Lwowie. Jednak to jest wojna i każdy walczy z nią o własne życie najlepiej, jak potrafi. Dlatego naturalnym jest, że się wyjeżdża i nie wraca. Ocalić siebie, aby móc pracować, opiekować się dziećmi i być użytecznym dla swojego kraju – to nie jest pozostawienie przyjaciela w potrzebie, a wręcz przeciwnie. Naprawdę osiadamy tutaj, ale dzieje się to samoistnie, tylko dlatego, że tu mieszkamy: Denis chodzi do przedszkola, Sasza uczy się polskiego, powiesiliśmy ubrania w szafach, a nawet – dojście do tego zajęło mi kilka miesięcy i sesji psychoterapeutycznych – kupiliśmy do wynajmowanego mieszkania poduszki i koce, żeby było nam wygodniej. Chcę wrócić, ale nie mogę Ci tego obiecać, bo dla mnie obiecywanie czegoś, na co nie ma się wpływu, nie jest przyjaźnią.

Powiedziałaś, że akceptujesz mój wybór, ale, moja Przyjaciółko, wydaje się to iluzją. Nasz ciepły drewniany most, przerzucony przez tak różne doświadczenia, już nas nie łączy: wiadomości na Telegramie nie przechodzą na inny poziom niż pytanie‑ odpowiedź‑ odpowiedź‑ reakcja, Instagram staje się jedynym źródłem informacji o życiu drugiej osoby.

Mam nadzieję, że pewnego dnia znów się spotkamy – będzie to inny most, zupełnie inny od poprzedniego, ale znajdzie się na nim miejsce na spacery, długie rozmowy i ciepłe uściski.

Na swoim brzegu zostawię mój filar pod most i wyślę Ci ten list.

7.

Po ataku terrorystycznym w Winnicy

Ciężko mi na sercu, ale jedyny rower na stacji czeka na mnie, a żółta mirabelka pachnie tak zachęcająco, że nie mogę się powstrzymać przed zerwaniem i zjedzeniem jednej; wkładam kilka garści do koszyka. Słodkawo‑ -drzewny aromat jest teraz wszędzie: na moich ubraniach, opuszkach palców, we włosach. Nawet stary Nextbike wydaje się być nim przesiąknięty.

Przypadkowo nacisnęłam dzwonek i zaskoczyłam samą siebie. Przechodzień przyłapał mnie na zdezorientowanym uśmiechu, który wymknął się i odleciał jak letni dmuchawiec. I jak ten dmuchawiec w powietrzu krąży pytanie: „Czy naprawdę wyszłam z domu dwudziestego piątego lutego rano po raz ostatni?”. Odpowiedź już tu jest, taka ostra i zgorzkniała: „tak, tak”. „Tak”.

Cholera, nie aż tak bardzo nienawidziłam tego skrzypiącego parkietu.

Dziewczyny robią sobie zdjęcia przy fontannie, wystawiając nogi. To wszystko jest takie znajome, codzienne. Gdyby nie dwudziesty piąty kadr z ludzką kończyną i wózkiem inwalidzkim. Gdyby nie echo alarmu przeciwlotniczego, w tle szumu maszyny do polewania zza rogu.

Zaciskam szczęki, moje mięśnie wprawiają w ruch metal. Obrót za obrotem, koła roweru niosą mnie tuż obok pięknych domów, szczęśliwych rodzin, beztroskich wieczorów.

Czasami jest to tak przerażające, że wydaje mi się, że jestem w środku koła – prawie bezdomna, prawie rozwiedziona, prawie… nie ja. Zbędna, skazana na porażkę.

Jest jednak na odwrót – koła i ja poruszamy się razem, ale to moje stopy generują ten ruch. Mój lęku, czy to słyszysz? Tak, wygląda na to, że twoje towarzystwo jest nieuniknione, a ty jesteś szalenie mocny. Ale nie jesteś najistotniejszy. Więc przejdźmy dalej. Ty czytasz wiadomości, a ja przekazuję darowizny. Farbujesz włosy na siwo, a ja zapewniam ludzi, że to naprawdę moje dzieci, a nie młodsi bracia. Pachniesz starym parkietem, pościelą wypraną we Froschu, ramionami, które kiedyś mnie obejmowały. Pachniesz wszystkim, co znałam i straciłam, wszystkim, czego boję się już nigdy nie odnaleźć. Ale postanawiam delektować się zapachem mirabelki – rozgrzanej słońcem, radosnej – i pedałować dalej. Następny.

8.

Przed Bożym Narodzeniem

Wszystko jest takie znajome: dzieci zjeżdżają na sankach z górki; zamawiamy jedzenie na dowóz; świąteczna iluminacja rozświetla skupione twarze przechodniów (przygotowania do świąt są takie męczące); długo siedzę przed ekranem z pulsującym kursorem, gryząc zgięcie na kciuku.

Te zdjęcia są bardzo podobne do innych. Tak jak podobne są niepoprawnie złożone puzzle do obrazka na pudełku.

Uśmiecham się, patrząc, jak dzieci zjeżdżają z górki. I w tym samym momencie obraz rozmywają łzy ukrywające się w moich powiekach – ogród botaniczny musi być teraz zatłoczony. „Zróbmy to jak w Kijowie – hamburgery w sobotę i pizza w niedzielę?”. Zróbmy to. Ale to nie jest jak w Kijowie. Nie jest jak w Kijowie. Zupełnie nie jak w Kijowie.

To smutne i bolesne, ale tak musi być.

Niekończące się świąteczne światełka robią wrażenie. Ale z zupełnie innych powodów. Świadomość bezsensu tych świecidełek, poczucie obrzydzenia cynizmem, który oślepia światłami jarmarków, rezonują we mnie jednocześnie z chęcią wtopienia się w ten tłum i poczucia jeszcze raz, jak to jest, kiedy największym utrapieniem są obowiązki świąteczne.

Tak więc stoję z tym pudełkiem z ośmioma gwiazdami o barwie ciepło‑ -białej, zasilanymi dwiema bateriami, aż zauważam, że jeden z łańcuchów w środku świeci mocniej niż pozostałe. Wczoraj odłożyłam lampki z powrotem na półkę. Dziś kupuję.

To trudne i wyczerpujące, ale prawdziwe.

W zeszłym roku napisałam dziesięć tysięcy słów utworu, który miał być przyszłą książką. Pewnego dnia w tamtym nieskończenie długim lutym uznałam, że wszystkie stały się obce, puste. A teraz obserwuję linię na białym ekranie odliczającą sekundy moich myśli, które są zupełnie inne. Czasami słowa wypływają na powierzchnię, jak teraz, ale przeważnie są pochłaniane przez cienką czarną linię, gdy tylko się pojawią.

To przeraża i unieruchamia. Tak jest.

I ja jestem.

Nawet w najciemniejszym tunelu – kiedy się boję, kiedy jestem zraniona i zdesperowana – jestem tam. W tym tunelu nie mogę zrobić nic poza poruszaniem się. Nawet jeśli ten ruch oznacza teraz tylko oddychanie. Być, żyć i zmierzać w kierunku światła, oddech po oddechu, krok po kroku.

9.

Gdańsk. Spokojne morze

A potem pójdziemy na spacer wzdłuż brzegu do latarni morskiej.

Patrzeć, jak morze zmywa nasze śmieszne ślady.

To dzień nadawania ptakom zabawnych imion.

Szukania znieruchomiałych łez słońca nad samą wodą.

Mówi się, że tam, gdzie jest ciemny kamień, jest krzyk bólu i kałuża goryczy.

A kiedy słońce się śmiało, pomarańczowy kryształ lśnił.

„Dlaczego nasze łzy są bezbarwne?” – można zapytać.

„To chemia soli i światła, Synu, przeplatające się odcienie radości i smutku.

Czasami smutek wyniszcza promienie pieśni z głębi klatki piersiowej.

A szczęśliwe spotkanie zatopi najczarniejszy smutek w słonej wodzie.

W końcu, Synu, często zdarza się, że łzy są dla ludzi.

I stały się dla gwiazd”.

10.

Gdańsk. Wzburzone morze

Uwielbiam sztorm. Morze, które wczoraj delikatnie pieściło moje stopy jak wierny szczeniak, przynosząc mi bursztyny, teraz łapczywie połknęło jedną trzecią plaży. Pieni się, ryczy, nie pozwala się zbliżyć.

Morze, morze, wiesz wszystko. Że przyniosłam ci zranione serce owinięte w blade, pochylone ciało. I może trochę tworzywa sztucznego w postaci tkaniny z mojego płaszcza oversize.

Będę go nosić dla ciebie jeszcze przez jakiś czas. Będę płakać, zaciskać szczęki, spacerować nieprzyzwoicie długo, patrzeć pod nogi, chodzić do tyłu, spoglądać za horyzont. Czasem zaśpiewam głośno albo wybełkoczę jakieś bzdury pod nosem, a potem podskoczę przerażona myślą, że zwariowałam. Usiądę na piasku i pomyślę, że jestem śmieciem: ludzie tam walczą, również za mnie, a ja cierpię tutaj. Cóż, rozłączyliśmy się, owszem, ale wszyscy żyją? Tak, żyjemy. To dobrze, weź się w garść.

Będę spacerowała wzdłuż brzegu i szukała jasnożółtych kamieni, jednocześnie szperając wewnętrznym okiem w książkach i rzeczach w magazynie. Tak, mój dom jest teraz zapakowany w dziesiątkach kartonów w Kijowie i Lwowie. Opuściłam go dwudziestego piątego lutego, zabierając lekarstwa, zabawki dla dzieci i biżuterię. On wtedy powiedział: – Jeszcze wrócimy.

Nie, nigdy więcej.

Morze, morze, po co te wszystkie bzdury? Śmialiśmy się razem. Zerkaliśmy na siebie podczas oglądania seriali telewizyjnych. Czesał mi włosy. Prasowałam mu koszule i czekałam, aż wróci z pracy. Kochaliśmy się namiętnie, czule, kiedy samo czekanie na czas intymności sprawiało, że słodkie zmęczenie przenikało moje ciało aż po czubki palców. Trzymał mnie za rękę, gdy urodziłam syna. I drugiego też.

Dla kogo teraz to wszystko, morze? Zabieraj, jeśli chcesz! I weź też zdjęcia: wszystkie te wspomnienia „rok temu”, „ten dzień”, „rodzina przez lata”. Każdy kadr to bolesne ukłucie prosto w serce. Morze, nie ma tam już żywego miejsca, tak jak nie było go na polach bitwy po bataliach II wojny światowej.

Wiesz, morze, to jest mój następny etap gniewu. W moich próbach zrozumienia, uporządkowania, przegapiłam ten etap całkowicie. Przeskoczyłam do długich i bolesnych, wyczerpujących negocjacji. Ale teraz zamierzam krzyczeć. Połączę mój głos z twoim rykiem, morze, tak będzie mi łatwiej.

Rrrrrrrrrrr‑ aaaaaaaaa‑ rrrrr!!!

11.

Tak to się robi w naszym kraju

Zanim zwrócisz się o pomoc medyczną, przygotuj „scenariusz” – upewnij się, że masz przed sobą tłumacza i pamiętasz, jak wymawiać cyfry.

Prawdopodobnie nie uda się umówić wizyty u lekarza na dzisiaj, więc przygotuj się na zabranie dziecka na SOsoR.

Spróbuj zapomnieć o wszystkich przerażających historiach wyczytanych na Facebooku o osobach umierających w kolejce na SOsoR‑ze.

I tak, lepiej od razu wziąć dzień wolnego.

Temperatura ciała 39,5°C, trudna do zbicia. Ale karetki w tej sytuacji wezwać nie można.

Dziecko skarży się na ból brzucha. Czy boli tutaj (po lewej stronie)? Nie. A w ten sposób (po prawej)? Och, mamo, nie dotykaj! Daj mu się napić. Sama napij się wody. Zadzwoń po karetkę. Jeśli podejrzenie zapalenia wyrostka robaczkowego nie jest wystarczająco poważnym powodem, to co nim jest?

Nie, nie można zabrać drugiego dziecka na pogotowie. Nie, nie można zostawić dziesięcioletniego dziecka samego w domu w Polsce. Czy jest pani pewna, że zdąży na czas znaleźć kogoś do opieki nad drugim dzieckiem?

„Witaj, Haniu, pomóż mi. Tak? Dziękuję, dziękuję bardzo”.

Dzwonek do domofonu. Wciąż nie mogę się przyzwyczaić do tak głośnego dźwięku. Wesoły męski śmiech na dole – czekają na windę.

– Dzień dobry. Co się stało?

– Dziecko ma wysoką gorączkę i ból brzucha po prawej stronie.

– Co powiedział lekarz?

– To znaczy… Przecież zadzwoniłam do was.

– Dlaczego pani nie poszła do lekarza?

– Ale przecież zadzwoniłam…

– Nie można wzywać karetki z takimi symptomami.

– Ale tu jest napisane po polsku, że jak się ma takie objawy…

– Musi pani sama jechać do szpitala. Jeśli boli, to trzeba iść do lekarza, no nie?

I dlaczego ludzie myślą, że mówienie głośniej sprawia, że język obcy jest bardziej zrozumiały?

Daj mu się napić. Sama napij się wody. Weź się w garść. Do diabła z myślami o tym, jak to było w Kijowie.

Dziecięcy SOsoR świeci pustkami. Wyrostek robaczkowy nie jest widoczny w badaniu USG . Nie ma stanu zapalnego. Znowu mówią głośno, ale tym razem przyjaźnie. Nie było kolejki, zapachu wymiocin, napadów złości i kaszlu. Cuda się zdarzają.

„Haniu, wracamy do domu. Tak, mieliśmy szczęście, wyobrażasz sobie? Wszystko jest w porządku, to tylko wirus. Nie, nie, pozwól, że sama go odbiorę, to znaczy razem z Denisem. Naprawdę? Co ja bym bez ciebie zrobiła, dziękuję, dziękuję ci!”.

Młody je swoją ulubioną zupę z makaronem, a gdy jego policzki stają się różowe, pas, który ściskał mnie w środku, rozluźnia się i czuję, jak bardzo jestem wyczerpana. Ale to nie ma znaczenia.

Wypij trochę wody. Wypij jeszcze trochę. Daj dzieciom pić. Oddychaj. Oddychaj.

Tak to się robi w waszym kraju. Teraz już wiem.

12.

Po ataku terrorystycznym w Humaniu

Zanim przeczytałam wiadomości, zdążyłam pójść na jogę. Przy wejściu leżał martwy ptak, drozd śpiewak. Krucha, z nakrapianą piersią (z jakiegoś powodu ani przez chwilę nie wątpiłam, że to samica), wyglądała jak kawałek płótna z holenderskiego Złotego Wieku, kiedy martwą naturę nazywano „cichym życiem”, a nie „martwą naturą”. Ptak nie wzbudzał we mnie obrzydzenia, takiego jak widok okaleczonych przez samochody zwłok zwierząt czy bezgłowych gołębi, które często widywałam na chodnikach w Kijowie. Wtedy zawsze zamykałam oczy i przypominał mi się naiwny zwyczaj z dzieciństwa: trzykrotne przemycie twarzy powietrzem i splunięcie przez lewe ramię. Nie pamiętam, jakie słowa powinno się wtedy wypowiadać – prawdopodobnie była to ta nieistotna sprawa, którą jeśli odkryjesz w zagraconych komórkach życia, to będzie to odkrycie zupełnie przypadkowe, takie, którego się nie spodziewasz.

Zamiast tego martwy ptak w pobliżu sali do jogi przyciągał wzrok jak mistrzowska rzeźba: symetryczna krzywizna nóg znieruchomiała dokładnie pośrodku między chwilą a wiecznością – jeszcze nie sztuczne kamienne linie, ale już bez żywej plastyczności; jasnobrązowe trójkąty na piersi były jasne, a jednocześnie pełne szlachetnej miękkości naturalnych odcieni. Ale, co najważniejsze, oczy miał zamknięte, a dziób lekko otwarty – ptak, co śpiewa niezapomnianie. Tak, samice drozdów, wbrew swojej nazwie, nie śpiewają, a nawet gdyby, raczej nie z zamkniętymi oczami. Jednak rzeźbiarz ma swobodę interpretacji swojego dzieła. Ten zrobił to tak.

„…Przejdźmy do pozycji drzewa…”, gładki, pozbawiony emocji głos trenerki przeszywa moje myśli niczym przezroczysta nić. Musiała umrzeć całkiem niedawno, bo jeszcze nie zleciały się muchy. Czy drozd samiec jej szuka? A może pisklęta czują, że ich matka odeszła, że jej więcej nie zobaczą?

„…Pies z głową w dół…”. Kiedy byłam dzieckiem, bardzo martwiłam się, gdy moja mama późno wracała z pracy. Mieszkaliśmy na obrzeżach małego miasteczka, w domu nie było telefonu, a jedyną latarnią uliczną była latarenka na rogu dwóch ulic. Wiosną widziałam wracającą mamę przez ogródki – jej postać pojawiała się na skraju ulicy, w długiej kraciastej spódnicy, jaskrawo zielonym żakiecie przepasanym w talii – sąsiadki rzucały jej bezwstydnie długie spojrzenia, nie sposób było pomylić jej z kimkolwiek innym.

Ale jesienią, kiedy wcześnie robiło się ciemno, godziny ciągnęły się nieznośnie długo, a poskręcane gałęzie drzew za oknem malowały przerażające sceny: mama szła sama przez wąwóz, a tam były te wściekłe gęsi, późno zaganiane do zagród; albo mama wybierała dłuższą asfaltową drogę, a tam w trzcinach nad stawem ukrywał się ekshibicjonista, którym straszyła nasza wychowawczyni na lekcjach techniki, czytając notatki z gazet, podczas gdy my haftowaliśmy kwiaty ściegiem atłasowym.

Wsłuchiwałam się uważnie w kakofonię odgłosów szczekania: dźwięk dochodził z ulicy, więc to mogła być ona, z drugiej strony – pies sąsiadów, wiodący prym w psich nalotach na rowerzystów, wydawał ogłuszający, chrząkający dźwięk, a nasz Dick, przejmując pałeczkę, piszczał i wył – „Hau, mama w domu!”.

„…Trzymamy deskę…”. Dlaczego w ogóle tam zajrzałam? To nie jest dobry znak. A moi rodzice wracają do domu. Nie dam rady, martwiąc się również o nich. „…Trzymaj się, nie obniżaj miednicy…!”. Nie da rady, biedactwo. Myślisz, że jesteś jedyną osobą, która z trudem coś dźwiga, pogodzona z faktem, że ścieżki wydeptane przez własne stopy są teraz sposobem na życie? To też zły znak… Więc teraz, twoim zdaniem, los postanowił cię przed czymś ostrzec? Tak, oczywiście. A tak w ogóle, to dlaczego uznałaś, że to ma coś wspólnego z tobą?

„…Zrelaksujcie się, savasana. Pozycja trupa…”. Pozycja martwego ptaka śpiewającego w niezapomniany sposób.

Wrócą, moja matka będzie płakać, kiedy wróci do domu, mój ojciec będzie się powstrzymywał. Powiem im zdecydowanym głosem, żeby zeszli do schronu podczas alarmu. A rano odetchnę z ulgą, gdy zobaczę zielone kółko w komunikatorze. Przeczytam wiadomości, które sprawią, że zimna, śliska kula przetoczy się przez moje ciało, szukając wyjścia. Gdzieś kolejny ostrzał. Znowu w budynki mieszkalne. Dzieci nie doczekają się na swoje matki, rodzicom zabitych dzieci serce zostanie wyrwane żywcem, zamieniając się w skorupę do pompowania krwi. Tak, ptak był złym omenem, zapamiętam. A potem pójdę zrobić śniadanie, sprawdzę setki przychodzących maili i w roztargnieniu obiecam, że oddzwonię do matki za godzinę, ale zrobię to dopiero wieczorem.

Przedłużam drogę do domu: poranne słońce dodaje lekkości miastu, wypychając ciemne spaliny samochodów, wraz z szarymi myślami ich właścicieli, gdzieś wysoko. Chcę być wypełniona po brzegi tym światłem, zapamiętać wszystkie ważne kroki, wpuścić liny do głębin, do których próbuję dotrzeć. Podniosę je ponownie, to już się zdarzało. Będą dobre wieści, najlepsze nowiny na świecie. Komora serca znów wypełni się miłością. Niewidzialne, ale nie mniej prawdziwe matki będą całować czoła swoich ukochanych na dobranoc.

Tak, ptak jest znakiem.

Przyspieszam na rowerze, aż mrowią mnie uda. Na światłach mój wzrok przykuwa samica drozda w jasnozielonych liściach jarzębiny. Śpiewa.

13.

„Kur‑ -r -rwa jebana mać!” – usłyszałam ostatnio w autobusie nagły, niewytłumaczalny okrzyk pewnego pana i pomyślałam: rzeczywiście.

14.

Wiosną ponownie zainstalowałam widżet zdjęć na moim telefonie. Obrazy z życia, które jeszcze kilka miesięcy temu były nie do zniesienia, znów zaczęły wywoływać uśmiech na twarzy. Jak zwichnięte stawy, które w końcu znalazły się na swoim miejscu. Oto złote światło w ruinach starożytnego tureckiego miasta. Roma z Denisem w wózku i Saszą u jego boku, cała trójka pięknie wystylizowana, byliśmy w Wiedniu. I oto jesteśmy, nasza czwórka na łóżku w kropki, leżącym teraz w ciemności magazynu – płócienna karta pamięci z rodzinnymi kronikami.

Te wspomnienia już nie parzą, może jeszcze trochę, tak jak wtedy, gdy trzymasz zmarznięte dłonie nad ogniskiem, a kiedy robi się gorąco, odwracasz je na drugą stronę. To wszystko jest moje, to wszystko ja.

15.

Śniłam o kobiecie, która sprzedawała owoce na targu w pobliżu domu moich rodziców w Mikołajowie. Zimą owijała się

wełnianym szalikiem i nosiła czapkę z norek (moda lat 90. – jakie czasy, taki blask), przez co nazwałam ją Uchodźczynią. Przydomek ten przyjął się w całej rodzinie. Skąd masz te śliwki? Kupiłam u Uchodźczyni.

We śnie kobieta patrzyła na mnie zza lady. Zapytała, która z nas jest teraz uchodźczynią.

Obudziłam się we łzach.

16.

Wczoraj nauczycielka młodszego syna poprosiła mnie, żebym przyniosła mu na religię „zeszyt w kropkę”. Wydałam dyspozycję dziadkom, pojechali do dwóch dużych marketów, szukali bardzo dokładnie („Tato, załóż okulary”), ale nie znaleźli. I właśnie kiedy o tym rozmawialiśmy, postanowiłam to wygooglować. „Zeszyt w kratkę” – delikatnie poprawiła mnie wyszukiwarka. Czyli zwykła krateczka. Rzeczywiście, i jak tu się nie zorientować, że łączenie kropek dotyczyło innego przedmiotu.

17.

Urodziny

Naprawdę chcę tańczyć. Siedzę nad brzegiem Wisły, a w środku jestem wolna, oświetlona dziesiątkami stroboskopów i lamp ultrafioletowych – wolna.

Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że moje życzenie się spełnia. Wszystko jest teraz w porządku. Moja rodzina żyje i jest szczęśliwa. Pola zazieleniły się nowym życiem. Przy każdej okazji pamiętamy o cenie, jaką musieliśmy zapłacić. Przy każdym uścisku.

Nie wiem, ile mam lat. Wiem tylko, ile mam w sobie muzyki, soli i miłości. Dokładnie tyle, ile jest we mnie komórek.

Nie wiem, jak pozbyć się poczucia winy. Za to, że wyjechałam, że jestem uchodźczynią, a nie dzielną Ukrainką żyjącą pod ostrzałem. Więc mieszkam z tym poczuciem, ale nie pozwalam mu dyrygować. Tak, nie jestem najodważniejszą osobą, ale bycie uchodźczynią daje mi siłę, by być osobą użyteczną: dla moich dzieci, moich rodziców, dla mojego kraju.

To, co wiem – i Boże, jak mocne i odurzające jest to uczucie – to to, że jestem Ukrainką. Moje dzieci dorastają jako Ukraińcy. A moi rodzice, rosyjskojęzyczni mieszkańcy Doniecka , obudzili w sobie Ukraińców. I to, że naprawdę chcę tańczyć.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×