fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Bzdury, bzdury i żadnej nadziei na przyszłość

W tym filmie nie ma już nadziei na szczęśliwe zakończenie, nie ma nadziei na przyszłość. Tutaj bohaterowie przeszli już przez wszystkie etapy zaprzeczania, zaakceptowali swoją sytuację, nie czytają wiadomości, nie wierzą w politykę i uwierzyli, że wolność też ma różne kolory.
Bzdury, bzdury i żadnej nadziei na przyszłość
okładka: Andrzej Dębowski

Tekst oryginalnie napisany w języku rosyjskim.

Tłumaczenie: Ekaterina B.

Praca nagrodzona drugą nagrodą przez jury „Pamiętników Uchodźczych”.

Kilka miesięcy temu czytałam o metodzie eutanazji, która polega na tym, że kładziesz się w zamkniętej kapsule bez dostępu do tlenu, w której leżysz cicho z płucami wypełnionymi własnym dwutlenkiem węgla, mdlejesz i w konsekwencji umierasz. Dzisiaj próbowałam powtórzyć tę procedurę w moim pokoju w akademiku, tylko z workiem na śmieci na głowie. Nie udało się. Ale to wcale nie była wina worka, był wystarczająco mocny. Jedyną rzeczą, która nie była silna w tej sytuacji, była moja determinacja. Nie być czy być? Zabawne pytanie. Czy czułam się źle? Tak. Cholernie źle? Oczywiście. Czy naprawdę chciałam umrzeć? Pewnie, że tak. Ale czy wciąż tu jestem? Bo przecież ktoś wciąż stuka palcami po klawiaturze, irytując nawet siebie tym nieprzyjemnym, plastikowym dźwiękiem? Czy to wciąż ja? Nie mam pojęcia.

Dlaczego w końcu tego nie zrobiłam? Bo było to głupie jakoś, umierać z workiem na śmieci na głowie. W akademiku. Z całym tym Dostojewskim, Frommem i Sartrem na półce. To zbyt banalne. Zbyt oczywiste. Tak, i w ogóle wszystkie sposoby samobójstwa w naszych czasach to jeden wielki, przestarzały relikt przeszłości.

Wciąż jednak nikt nie wymyślił czegoś lepszego niż magiczne fatum, nieuchronność, nieuleczalna choroba. Nie jest głupio umrzeć na raka. Albo zginąć w wypadku samochodowym w drodze na imprezę, będąc pełnym energii i chęci do życia. Niestety, moje fatum dało mi tylko nieuchronność życia i niechęć do udziału w nim. Tylko czas, w którym jakakolwiek forma życia wydaje się tanią ilustracją w nużącej powieści historycznej. Tołstoj pewnie byłby szczęśliwy, gdyby urodził się w naszych czasach, ale ja nienawidzę Tołstoja. Nienawidzę Tołstoja od czasów liceum. Przeczytałam tylko pierwszą stronę „Wojny i pokoju” i kilometrowy opis dębu, którego musiałam nauczyć się na pamięć w szkole w ramach pracy domowej.

W szkole zrozumiałam, że najlepiej na świecie wychodzi mi pisanie.

To również w szkole zrozumiałam, że nienawidzę pisać.

Nienawidzę, bo mi to wychodzi, a wszystko inne – nie. Jest coś upokarzającego w robieniu tego, co ci wychodzi. Jest w tym coś z nieuchronności fatum. Tak, w tym jestem dobra, ale w reszcie już nie. Tak, moją jedyną umiejętnością jest to, że jestem dobra w opisywaniu tego, czego nie jestem w stanie przeżyć. Tak, to całkiem fajne być tak niekomunikatywną osobą, że jedynym sposobem na mówienie jest wypluwanie słów na kartkę papieru. Papier zniesie wszystko. To jeszcze bardziej upokarzające, gdy jedyną rzeczą, która jest gotowa cię znieść, jest kartka papieru.

A jednak piszę. Piszę teraz, pisałam wcześniej. I, szczerze mówiąc, ten tekst istnieje tylko dlatego, że w tej chwili nie mam długopisu, by wypluć emocjonalny strumień świadomości na stronach pamiętnika, którego nikt nigdy nie przeczyta. Pamiętnika, który zamierzam spalić po napisaniu ostatniej strony. Brak długopisu pomógł temu tekstowi uniknąć przeznaczenia. Upokarzająca konieczność pisania z powodu braku funduszy.

– Pamiętasz, jak w dzieciństwie uwielbiałaś łapać koniki polne i wkładać je do słoika? Obserwowałaś je, zbierałaś dla nich trawę, wystawiałaś słoik na słońce, aby je ogrzać, myśląc, że się nimi opiekujesz, i nie rozumiałaś, że w ten sposób je zabijasz.

– Tak, a potem mama powiedziała, że to okrutne, że się tam męczą, że ich domem jest natura, i je wypuściłam.

– A potem zrozumiałaś, gdzie podziały się pozostałe koniki polne ze słoika. Mama je wypuszczała.

– Może i mnie kiedyś wypuści.

– Czy uważasz, że Bóg ma matkę?

– Myślę, że Boga nie ma.

– Ale słoik jest.

***

Pamiętasz ten moment, kiedy po raz pierwszy poczuliśmy się wolni? Czerwiec 2020. Zakończyliśmy sesję, całe lato przed nami. Bez długów, bez obowiązków i bez nadziei na przyszłość. Bez nadziei na przyszłość? Czyż nie byliśmy młodymi, ambitnymi, obiecującymi studentami z górą projektów na koncie i dalekosiężną perspektywą przed oczami? Byliśmy, ale chodzi mi o coś innego. O energię wiszącą w powietrzu, we wstrzymanym oddechu w przestrzeni między nami, w naszym wspólnym wstrzymanym oddechu i ogólnym zrozumieniu, że jesteśmy już o krok od… Przyszłość! Już nadeszła. Zmiana, na którą czekaliśmy, jest tutaj, na wyciągnięcie ręki. Możemy ją poczuć, możemy jej dotknąć, możemy ją zobaczyć na własne oczy. Tu i teraz. Biorę cię za rękę i zdaję sobie sprawę, że czujemy to samo. Ty i ja jesteśmy jednym i jesteśmy już w środku, w samej otchłani. Przyszłość jest tu i teraz. A my jesteśmy już o krok od…

Protest rowerowy.

Ludzie robią rajdy rowerowe po całym mieście z biało‑czerwono‑ -białymi flagami zawiązanymi na szyjach.

Protest rowerowy.

Policjanci ścigają ich, zatrzymują, rzucają na ziemię, biją, wypisują mandaty, aresztują.

Protest rowerowy.

Pamiętasz, jak w dziewiętnastym roku czytaliśmy jakąś bardzo dziwną sztukę o jeździe na rowerach? Bardzo dziwną sztukę, nawet nie pamiętam, o czym była. Pamiętam tylko, że była o rowerach i poczuciu wolności, jakie daje jazda na rowerze. I że na czytaniu było wielu ludzi z białoruskiej społeczności rowerowej, ubranych w swoje rowerowe stroje i że tej zimy przyjechali do teatru – też na rowerach.

Pamiętasz? Zimą na rowerach.

Protest rowerowy.

Co myślisz, czy byli wtedy na widowni ci ludzie, którzy pół roku później jeździli po całym mieście z biało‑ -czerwono‑białymi flagami zawiązanymi na szyjach?

***

Umówiliśmy się na spotkanie o dziesiątej wieczorem przy naszej akademii. Wysiadam z metra, wieczór jest ciepły, a powietrze miękkie, idealne na przejażdżkę rowerem. Wjeżdżam za róg, na dziedziniec akademii i widzę ciebie. Koło twojego roweru jest przebite, próbujesz je naprawić. Mamy na to całą noc, nie ma pośpiechu. Zapalam papierosa. Pierwszy, drugi, trzeci. Zawsze podziwiałam to, że umiesz naprawić absolutnie wszystko, że zawsze miałeś w plecaku wszystko, czego potrzebowałeś, by poradzić sobie z absolutnie każdym problemem. Podeszłam do roweru, który pożyczyłam na noc od znajomej z akademii:

– Tylko proszę, żadnych protestów!

I nie podobała mi się forma rowerowych protestów. W proteście chodzi o tu i teraz, a nie o coś, co przejeżdża obok. Więc żadnych kłopotów, żadnych pytań.

– Nie, jestem tylko na przejażdżce.

Jedenasta w nocy. Jesteśmy w drodze. O tej porze miasto jest prawie puste. Całe nasze. Jadąc aleją, czujemy się jak królowie świata. Przejeżdżamy na czerwonym świetle. Na początku to przerażające, ale potem jest dobrze. Świadomość, że wszystkie przeszkody są sztuczne. Jedziemy. Budynki z czasów Stalina zmieniają się w budynki z czasów Chruszczowa, potem w budynki z czasów Breżniewa, potem brzydkie pozdrowienia z lat 90., pierwsze galerie, jedziemy wzdłuż rzeki, skręcamy do parku leśnego. Świetna ścieżka rowerowa, doskonale oświetlona. Muzyka w słuchawkach. „Radiohead”. Wszystkim wspomnieniom o tobie w mojej głowie towarzyszy ścieżka dźwiękowa zespołu „Radiohead”. Jedziesz przede mną. Puszczasz kierownicę i rozkładasz ręce po obu stronach. Prawie jak Chrystus. Rowerowy Chrystus. Prowadzisz mnie przez ciernie betonowej dżungli do jasności wiejskich gwiazd i wolności. Do tego uczucia absolutnej, bezgranicznej wolności, które przyjdzie do mnie za godzinę, ale w międzyczasie żałuję, że nie mam kamery GoPro, którą mogłabym przypiąć do kierownicy swojego roweru i sfilmować ciebie, jadącego jak Chrystus, z ramionami rozłożonymi po obu stronach i cieniem wirującym wokół, kiedy mijasz latarnię za latarnią.

Pozdrowienia z lat 2000., nowe budynki, gorsze nowe budynki, lepsze nowe budynki, budynki w budowie i oto powoli zbliżamy się do granic miasta. Mińsk – miasto bohater. Jedziemy poboczem autostrady, na drodze nie ma zbyt wielu samochodów. Prawie od razu zaczyna się las. Jedna z osobliwości Mińska: okolice nie są pokryte salonami samochodowymi, Auchanami i dziwnie wyglądającymi magazynami. Wyjeżdżasz z miasta i od razu zaczyna się las. Jedziemy w kierunku mińskiego jeziora. Reflektory przejeżdżających samochodów świecą prosto w twarz. Jedziemy ostrożnie. Tabliczka ze wskazaniem na jezioro mińskie. Skręcamy. Niewiele dalej i jesteśmy u celu.

Widzimy zalany betonem brzeg. Przygaszone latarnie, motylki tańczą w ich przygasłym świetle. Niewielu ludzi, kilka osób, nikt na nikogo nie zwraca uwagi. Zatrzymujemy się, siadamy na jeszcze ciepłym betonie, stopy dyndają nad wodą, krople z rozpryskujących się fal od czasu do czasu spadają na nasze buty. Cisza. Zapalamy po papierosie. Nie mamy siły rozmawiać. Milczymy. Płuca wypełniają się gęstymi kłębami dymu. Pamiętasz? Te same Pall Malle z kapsułką. Jeden za drugim.

I właśnie wtedy, na tym betonowym nabrzeżu mińskiego jeziora, w głębokiej nocy, w zasłonie dymu o lekkim zapachu jabłek, w świetle przygaszonych latarni i jasnych wiejskich gwiazd, przy szumie fal i naszym zsynchronizowanym oddechu, przyszło do mnie uczucie tej samej wolności. Wolności od książek i filmów. Wolności, której znaczenie tak niezdarnie próbowały opisać słowami i wzorami wszystkie wielkie umysły od samego początku czasów.

– Tylko proszę, żadnych protestów!

O czym wtedy rozmawialiśmy? Wydaje się, że mieliśmy wtedy tylko jeden temat do rozmowy. Ty i ja siedzimy, patrząc w dal, w której prawie nic nie widać. Tylko kontury fal, ich blask w świetle księżyca i gwiazd, małe cienie łodzi i jachtów stojących na wodzie, jakby narysowanych, i niewyraźny horyzont. Horyzont. Przyszłość tu i teraz. Przejeżdżający obok protest. Droga powrotna. Gorsze nowe budynki, lepsze nowe budynki, ogromna świecąca litera M wisząca na słupie. McDonald’s to postradziecki smak wolności. Wjeżdżam na McDrive. Frytki i cheeseburger. Bez coca‑ -coli. Nie ma pieniędzy na coca -colę, mamy ze sobą wodę. To prawie zdrowe odżywianie. Postradziecki smak wolności. Prawie zdrowe odżywianie. Wracamy na dziedziniec akademii. Alma mater całej białoruskiej sztuki. Postradziecki smak wolności. Prawie zdrowe odżywianie. Szósta rano. Świta. Przejechaliśmy w sumie pięćdziesiąt kilometrów. Rozlewające się po ciele katharsis nie pozwala ujawnić się bólowi mięśni i zmęczeniu. Nie jest jeszcze za późno.

Jeszcze nie wieczór.

Publikuję stories na Instagramie: zdjęcie błękitnego nieba i uchwyconego fragmentu ściany akademii oraz podpis „Najlepsza noc lata”. Żegnamy się, wracam do domu. Dwa miesiące później, na tym samym dziedzińcu, wielu studentów, absolwentów i wykładowców zbierze się, aby podpisać list otwarty do rektora akademii, protestując przeciwko relegacji studentów, którzy uczestniczyli w ruchu protestacyjnym po wyborach w 2020 roku. Bezskutecznie. Twoje nazwisko jest na liście. Idę za tobą. Bezskutecznie.

…nasza przyszłość jest tu i teraz…

…protest mijający…

***

Pamiętasz, jak wydawało nam się wtedy, że jesteśmy w jakimś dziwnym filmie opartym na faktach, ale w którym zawsze była nadzieja na szczęśliwe zakończenie? Moje wspomnienia dotyczące tamtych wydarzeń to zestaw kadrów i scen z pomieszaną chronologią, mglistym pojęciem o miejscu i czasie. Zestaw dziwnych, pulsujących emocji, które pozornie bez powodu w jednej sekundzie zmieniają się ze stanu euforycznej radości w dziwną hybrydę nieludzkiej wściekłości i panicznego strachu. Strach, który przyszedł do mnie wtedy, gdy wracałam nocą do domu, pieszo przez miasto, z protestu i przez te dwie godziny wciąż odwracałam się z myślą, że jestem śledzona. Czułam bliskość oczu, które nie spuszczały wzroku z mojego karku. Strach, który za każdym razem wymuszał na mnie, by biec tak szybko, że nawet w myślach nie mogłabym sobie wyobrazić, że moje ciało jest do tego zdolne. Który za każdym razem błagał mnie, abym została w domu, i który za każdym razem pokonywałam, powtarzając sobie, że ulegając mu, już nigdy nie będę mogła nazywać siebie człowiekiem, nigdy nie będę w stanie wybaczyć sobie tchórzostwa. Wychodząc ponownie i spotykając moich ludzi na ulicach, ponownie zanurzałam się w otchłani euforii, radości i poczucia jedności. I znowu jedziemy późną nocą na rowerach, i znowu całe miasto jest nasze. Ale teraz w tle naszego filmu zamiast spokojnie śpiącego miasta są krzyki, hałas i wybuchy granatów hukowych.

Pokojowy protest.

Przejeżdżający obok protest.

Dopiero teraz do mnie dotrze, że sierpień 2020 nie był filmem kompletnym, a jedynie początkiem. Takim samym początkiem, jakim dla filmu „AIDSaids” była rewolucja seksualna. Takim samym początkiem, jakim rewolucja francuska była dla filmu „Gilotyna”. Tym samym początkiem, jakim rewolucja październikowa była dla takich filmów jak: „Represje”, „Gułag”, „NEP ”, „Hołodomor”, „Przymusowa rusyfikacja”… i „Filozoficzne parowce”. W tym filmie nie ma już nadziei na szczęśliwe zakończenie, nie ma nadziei na przyszłość. Tutaj bohaterowie przeszli już przez wszystkie etapy zaprzeczania, zaakceptowali swoją sytuację, nie czytają wiadomości, nie wierzą w żadną politykę i uwierzyli, że wolność też ma różne kolory. Przynajmniej ich obecna wolność, która oznacza wolność od pieniędzy, wolność od rodziny, od wiarygodnych kontaktów społecznych i społeczeństwa jako takiego. Wolność od robienia planów i nadziei, wolność od paszportu, wolność od emocjonalnego związku z miejscem, w którym się znajdujesz – to zupełnie nie ta wolność, która przyszła do mnie, kiedy siedziałam z tobą na brzegu mińskiego jeziora. I oto znowu jedziemy na rowerach późno w nocy, teraz w tle naszego filmu zamiast spokojnie śpiącego miasta są krzyki, wojna, kryzys, polityczny absurd, katastrofa klimatyczna, fale migracji, ponad tysiąc więźniów politycznych, zagrożenie nuklearne, ogólnoświatowa panika i głupota, głupota, nieznośna głupota ludzi wokół nas i nasza własna.

Chyba zbyt daleko zajechaliśmy.

Chyba już nie znajdziemy drogi powrotnej.

– Teraz na pewno nie zrobiłabym dla kogoś niczego z powodu solidarności.

– A dla mnie?

– Zrobiłabym to dla ciebie, ale nie z powodu solidarności, tylko dlatego, że jesteś tym jedynym dobrem, które mi pozostało. Wiesz, zawsze mówiłam, że nie mogą mnie złamać, wszyscy, którzy nie są nami. Zawsze mówiłam, że zawsze będę walczyć, że zawsze będę robić to, co uważam za słuszne. Ale wygląda na to, że w końcu to się stało, nie mam już siły, nie rozumiem już w ogóle, co jest słuszne, i nie chcę już z nikim walczyć.

– Niech wszyscy idą do diabła.

– Niech idą. Wiesz, kiedy przestałam chodzić na protesty? Kiedy, patrząc na milicjantów, życzyłam im śmierci. Kiedy chciałam, żeby oni i ich rodziny cierpieli tak samo jak my. Kiedy zapragnęłam zemsty. I wtedy zrozumiałam, że wewnątrz niczym się od nich nie różnię, kierują mną te same mechanizmy, że różnimy się tylko wyborem stron.

– Wydaje się, że zbyt daleko zajechaliśmy. Idź już spać.

– A wiesz, dlaczego nie jestem fanką wszystkich tych białoruskich inicjatyw? Wydaje mi się, że większość z nich nadal tego nie zrozumiała.

– Znów używasz mojego wizerunku w swoich tekstach, żeby mówić o sobie.

– Dobra, naprawdę muszę iść spać.

– Obiecaj mi, że to twój ostatni tekst o protestach. Trzeba już przestać szukać drogi powrotnej.

– Obiecuję. Zostawisz mi worek?

– Nie. Teraz idź spać.

PS – Pamiętasz, jak w dzieciństwie uwielbiałaś łapać koniki polne i wkładać je do słoika? Obserwowałaś je, zbierałaś dla nich trawę, wystawiałaś słoik na słońce, aby je ogrzać, myśląc, że się nimi opiekujesz, i nie rozumiałaś, że w ten sposób je zabijasz.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×