Twórcy filmu biograficznego muszą dokonać wyboru: pokażemy fragmentarycznie i pobieżnie całe życie bohatera czy jeden istotny epizod, lecz dokładnie? W przypadku „Hitchcocka” zdecydowali się na drugi model. Pokazali mistrza kina gatunkowego podczas realizacji jego najbardziej znanego dzieła – „Psychozy”.
Trudno było się spodziewać, że film o słynnym Alfredzie dorówna poziomem jego dziełom, ale świetna obsada (Anthony Hopkins, Helen Mirren, Scarlett Johansson) pozwalała przypuszczać, że obraz będzie co najmniej przyzwoity. Nie można powiedzieć, że jest zły, lecz – o dziwo – właśnie obsada okazała się pułapką, w którą wpadli twórcy. Znakomita Helen Mirren charyzmą i talentem przyćmiła Anthony’ego Hopkinsa. W efekcie „Hitchcock” stał się filmem o Almie Reville – żonie Hitchcocka.
Na naszym podwórku z podobnymi problemami scenariuszowo-realizacyjnymi zmagali się Andrzej Wajda i Aleksander Ścibor-Rylski podczas kręcenia „Człowieka z marmuru”. Po zdjęciach z udziałem brawurowo debiutującej Krystyny Jandy zaczęli się obawiać, że aktorka swoją kreacją przyćmi głównego bohatera i nakręcą film o dziennikarce, a nie strajkującym robotniku. Zdołali jednak wyważyć proporcje i odpowiednio wyeksponować rolę Mateusza Birkuta (również świetny debiut Jerzego Radziwiłowicza), dzięki czemu tytuł odpowiada treści dzieła, a twórcy przekazali widzom to, co zamierzali. Zapanowali nad formą – czego nie można powiedzieć o autorach „Hitchcocka”.
W filmie Sachy Gervasiego (reżyserski debiut fabularny scenarzysty m.in. „Terminalu”) kłopoty z realizacją „Psychozy” (brak funduszy, niechęć ze strony producentów, brak wiary w scenariusz wśród najbliższych współpracowników) przeplatają się z problemami osobistymi bohatera tytułowego (sugerowany alkoholizm, podejrzewany romans żony). Przeplatają się także jego traumatyczne wspomnienia z młodości z przeszkodami, które stawia współczesność oraz fantazje z rzeczywistością. Ekscentryczny reżyser dzięki wsparciu żony pokonuje jednak wszelkie przeciwności, zastawia dom i wbrew nieprzychylnym mu decydentom z hollywoodzkich wytwórni za własne pieniądze realizuje swoje opus magnum. Realizuje je oczywiście z wydatną pomocą scenariuszową, montażową, a nawet reżyserską ze strony Almy.
Wydawać by się mogło, że skupienie się na jednym wydarzeniu obejmującym niezbyt długi czas pozwoli lepiej się w nie zagłębić, a przy okazji umożliwi przedstawienie bohatera w sposób ciekawy i nieszablonowy (jak miało to miejsce choćby w niedawnym, bardzo dobrym „Lincolnie” Stevena Spielberga). Niestety, z filmu nie dowiadujemy się niczego odkrywczego. Nie ma także co liczyć na formalne fajerwerki. Poza znakomitym aktorstwem na uwagę zasługuje jedynie świetna charakteryzacja (zasłużona nominacja do Oscara) – Hopkins jest łudząco podobny do Hitchcocka. Kolejne wątki fabuły są natomiast jedynie zaznaczane lub traktowane pobieżnie. W efekcie powstał film nieskomplikowany i lekki. Pozycja dla każdego niedzielnego kinomana, którą przyswaja się równie łatwo, jak zapomina. Zupełnie przeciwnie do prawdziwego Hitchcocka (z naciskiem na „Psychozę”).