Dzienniki nie-motocyklowe. Z ziemi polskiej do kolumbijskiej
Jeśli interesują nas losy polskiej emigracji w Argentynie, sięgniemy po „Trans-Atlantyk” lub „Dzienniki” Witolda Gombrowicza. Zajrzymy do poematu Marii Konopnickiej „Pan Balcer w Brazylii”, aby poznać perypetie polskich chłopów, którzy kilka wieków wcześniej popłynęli za równik. A co z Kolumbią?
W powszechnej wyobraźni ten położony na styku Ameryki Południowej i Środkowej kraj, mający dostęp do dwóch oceanów i przecięty trzema potężnymi pasmami górskimi, bynajmniej nie kojarzy się z polską emigracją. Co zresztą łatwo zrozumieć. Kolumbia przez większą część swojej ledwie dwusetletniej niepodległości była wyjątkowo nieprzychylna przybyszom z zagranicy. Co więcej, w latach trzydziestych XX wieku, gdy Europejczycy masowo opuszczali stary kontynent i płynęli w stronę Nowego Świata w poszukiwaniu pracy i szczęścia, Kolumbia odstraszała ich chroniczną wojną domową, chwiejną gospodarką, nieprzyjaznym klimatem i słabo rozwiniętą siecią komunikacyjną. Większość emigrantów trafiała do Argentyny, Brazylii, Urugwaju lub na Kubę. Co jednak nie oznacza, że w Kolumbii nie pojawiła się barwna grupa cudzoziemców.
Literatura polskojęzyczna milczy na ich temat. Dlatego, chcąc się o nich czegokolwiek dowiedzieć, trzeba włożyć w to nieco więcej wysiłku. Z tego, co udało mi się ustalić, istnieją przynajmniej trzy warte uwagi książki poświęcone imigrantom z Europy Środkowej. Opowiadania Salomona Brainskiego pt. „Gentes de la Noria. Cuentos bogotanos”, napisane w jidysz, a w 1945 roku przetłumaczone na hiszpański i wydane w Buenos Aires, przedstawiają losy polskich Żydów, którzy na początku XX wieku trafili do Bogoty. Z kolei powieść Alfonso Lopeza Michelsena pt. „Los Elegidos” („Wybrańcy”) z lat pięćdziesiątych to historia Niemca o żydowskich korzeniach, który w czasie II wojny światowej zmuszony jest uciekać ze swojej ojczyzny. Jak na ironię, w Kolumbii, zaprzyjaźnionej ze Stanami Zjednoczonymi, upatruje się w nim nazistowskiego szpiega.
Wreszcie, mamy do dyspozycji powieść Azriela Bibliowicza pt. „El rumor del astracán” („Plotka o karakułach”), relacjonującą perypetie Żydów z Polski, którzy w latach trzydziestych trafiają do Kolumbii. W odróżnieniu od dwóch wcześniejszych dzieł, to powstało współcześnie, w 1991 roku. I jak dotąd tylko do niego udało mi się dotrzeć; zresztą – nie bez przeszkód…
***
Historia zaczyna się tak: Abraham Silver, po tym, jak zbił fortunę w dalekiej Kolumbii, wraca do rodzinnego miasteczka w Polsce i zachęca innych, aby poszli w jego ślady.
„– Płynąłem do Nowego Jorku, do mojej krewnej Basi, która osiedliła się tam kilka lat wcześniej. Ale na Ellis Island celnicy zawrócili mnie i przekierowali na inny statek, którym dotarłem na Kubę. Tam, w synagodze, usłyszałem o Żydzie z Barranquilli, który pomaga swoim rodakom uzyskać wstęp na terytorium Kolumbii, za skromne 10 dolarów.
– A jak traktuje się Żydów w Kolumbii?
– Tam nie jesteśmy Żydami, tylko Polakami. Wszyscy tam są Polakami. Rosjanie są Polakami, Rumuni są Polakami, Węgrzy są Polakami, nawet sami Polacy są Polakami. Ale nie Polakami z Polski, tylko Polakami od siedmiu boleści” (hiszp.: no polacos de Polonia, sino polacos de mierda).
Saul i Jacob postanawiają spróbować szczęścia w Nowym Świecie. Śledząc ich przygody, poznajemy Kolumbię czasów międzywojnia: zacofaną, pełną uprzedzeń i niesłychanie zbiurokratyzowaną, ale jednocześnie pełną egzotyki i kipiącą gospodarczym ferworem.
Zabawne są już pierwsze chwile dwóch polskich Żydów w dalekim kraju. Szukając jakiegokolwiek żydowskiego tropu, trafiają do sklepu z szyldem Ezkenazi. Tam podejmuje ich don Rafael: gospodarz o ciemnej karnacji, który okazuje się syryjskim Żydem z Aleppo. Saul i Jacob nie są w stanie się z nim dogadać: oni mówią w jidysz, on w ladino. Nić porozumienia nawiązują dopiero poprzez przywołanie kilku religijnych zwrotów z hebrajskiego. W ten sposób dowiadujemy się, że pierwszą falę żydowskiego osadnictwa w Kolumbii stanowili Żydzi sefardyjscy, z Hiszpanii, Włoch i Turcji, do których dopiero potem dołączyli kulturowo od nich odmienni Askenazyjczycy z Europy Środkowej.
Saul i Jacob powoli uczą się, jak zarabiać pieniądze w Nowym Świecie. A gdy Saul wpada na pomysł, aby zeswatać Jacoba ze swoją kuzynką z Polski, Ruth, cała opowieść nagle zmienia punkt ciężkości. Zgodnie z opisem na okładce, stajemy się świadkami fascynującej historii „młodej imigrantki, która dotarłszy do Ameryki, odkrywa nieprzetarte ścieżki pożądania”. Zdaniem Luz Mary Giraldo z Uniwersytetu Narodowego w Bogocie, Ruth to polsko-żydowska odpowiedniczka Emmy Bovary i Anny Kareniny: niepoprawna marzycielka, łaknąca niezależności, nigdy nienasycona, a na koniec tragicznie ukarana. Tylko kto o niej słyszał?
***
Nazajutrz po tym, jak zapisałem w zeszycie tytuł powieści Azriela Bibliowicza, poznałem przez przypadek innego kolumbijskiego pisarza, Victora Paz Otero – zasłużonego autora ponad dwudziestu powieści historycznych, który – jak sam podkreśla – urodził się o jeden wiek za późno. Don Victor ucieszył się z tego, że trafił na Polaka akurat w momencie, gdy rozpracowuje historię polskiego żołnierza, Ferdynanda Sierakowskiego, który na początku XIX wieku walczył o niepodległość Kolumbii u boku Simona Bolivara. Niezobowiązująco zapytałem go, czy przypadkiem nie miał kiedyś w ręku którejś z trzech zidentyfikowanych przez mnie książek o żydowskich imigrantach z początku dwudziestego stulecia. Natychmiast wstał, podszedł do jednej z półek, chwilę się rozejrzał i sięgnął po niezbyt opasły tom z „polską Panią Bovary” na okładce. Potem ceremonialnie wręczył mi, go mówiąc: „Proszę, to w prezencie ode mnie”.
Po południu don Victor i ja poszliśmy do kameralnej księgarnio-kawiarni prowadzonej przez innego pisarza, Carlosa Torresa. Jemu również opowiedziałem o moich książkowych poszukiwaniach. A ten uśmiechnął się jak szelma i powiedział: „Ten to ma szczęście! Przecież ja jestem uczniem Simona Brainskiego, który był jedną z najbardziej zasłużonych postaci w kolumbijskiej szkole psychoanalizy. Za chwilę spróbujemy dodzwonić się do jego syna”. W ten sposób wizja dotarcia do nikomu nieznanej książki, napisanej ponad 60 lat temu w jidysz, a jakby tego było mało wydanej w niewielkim nakładzie w dalekim Buenos Aires, stała się całkiem realna…
***
Don Victor podsumował dzień słowami: „Bo każde przypadkowe spotkanie jest, tak na prawdę, z góry zaplanowane” (hiszp.: Porque todo encuentro casual es una cita prevista).