fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Dudycz: Poezja trzyma rękę na pulsie

„Kto Tuwima wiersz przepisał, jako własny tobie wysłał” – śpiewały Czerwone Gitary i to jest, moim zdaniem, bardzo inteligentna definicja sensu liryki: wiersz jako środek dopomagający czytelnikowi w wyrażeniu siebie.
Dudycz: Poezja trzyma rękę na pulsie
ilustr.: Janek Stanisławski

Z Jarosławem Dudyczem, poetą nominowanym w tym roku do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius w kategorii debiut, rozmawia Anna Chojowska-Szymańska.

Czy łatwo powiedzieć o sobie „Jestem poetą”? Czy taka tożsamość potrzebuje, twoim zdaniem, zewnętrznego uprawomocnienia, czy jest kwestią osobistego odczucia?

Traktuję to określenie czysto technicznie, jako wyraz spełnienia pewnych kryteriów formalnych. Tak jak bycie lekarzem oznacza ukończenie studiów medycznych i zdanie egzaminu państwowego, tak bycie poetą oznacza pisanie wierszy. Nie dokonuje się tutaj żadne wartościowanie czy zarysowanie jakiejś szczególnej misji. „Lekarz” nie oznacza „dobrego lekarza” czy „doktora Judyma”, a „poeta” nie oznacza „wybitnego poety” czy „poety jak Miłosz” albo „poety jak Świetlicki”. Można oczywiście zastanowić się nad tym, czy do definicji „poety” nie należy włączyć zagadnienia publikacji. Czy ktoś piszący wyłącznie do szuflady jest poetą? Czy potrzeba wydrukować wiersz w czasopiśmie albo wydać książkę, żeby być poetą? Takie podejście na pewno miałoby sens, gdyby opracowywano odpowiednią ustawę o zawodach artystycznych. Wtedy rzeczywiście trzeba by sprawę „publikowalności” wziąć pod uwagę. Język aktu prawnego potrzebuje łatwo weryfikowalnych kategorii. Na co dzień jednak trzymałbym się tego, że poeta to po prostu ktoś, kto pisze utwory poetyckie, a sprawa widoczności i jakości tych utworów, ich przesłania, ich manifestu nie tworzy definicji bycia poetą. Nie przypisywałbym poetom w punkcie wyjścia żadnych specjalnych ról i wystrzegałbym się mitologizowania tożsamości poety, na przykład w kierunku romantycznym. Ludzie, którzy próbują ubrać bycie poetą w jakiś kostium społeczny czy polityczny, to zwykle straszliwi bufoni. Oczywiście co innego nadawać samym wierszom określony rys ideowy. Problem jednak, tak sądzę, zaczyna się wtedy, gdy poeta bardziej myśli o tym, jak określić siebie, niż o tym, jak zbudować wiersz.

Jak to jest być poetą-debiutantem? Szczególnie w czasach, kiedy poezja to sztuka niszowa, docierająca do garstki zaawansowanych w lekturze odbiorców?

Nie jestem chyba najodpowiedniejszą osobą do mierzenia się z tym pytaniem. W Polsce funkcjonuje kilka godnych uwagi i różnorodnych inicjatyw wspierających zaistnienie poety i wydanie pierwszej książki, ale ja nie podążałem tą drogą. Nie publikowałem wierszy w młodoliterackich czasopismach, nie próbowałem z determinacją, wielokrotnie brać udziału w przeróżnych projektach wydawniczych i konkursach nastawionych na przygotowanie debiutanckiego tomiku, nie angażowałem się też w życie literackie. Postąpiłem w sposób częściej spotykany w prozie: szukałem wydawnictwa w internecie, na rynku i znalazłem, co można oczywiście rozpatrywać w kategoriach szczęścia.

Poza tym mój debiut – oczywiście nie jest to wyłącznie moje zdanie – zupełnie nie pasuje do dykcji innych debiutów z obecnego czasu. Moja poezja to niewątpliwie „prosta mowa”, bardziej przypominająca malarstwo figuratywne niż abstrakcyjne. Zależy mi na tym, żeby powiedzieć to, co wszyscy ludzie i tak wiedzą, na przykład o nieuchronności śmierci, ale zrobić to może uważniej, sprawniej i kształtniej niż umie losowy człowiek, nieparający się literaturą. To chyba cały mój manifest poetycki. Nie obserwuję w sobie potrzeby eksperymentu, nie chcę być awangardowy. Mam zupełnie elementarne ambicje estetyczne i bardzo klasyczne czucie języka. Nie tak dawno Miejska Biblioteka Publiczna we Wrocławiu zaprezentowała na swojej stronie internetowej jeden z moich wierszy w ramach cyklu popularyzującego poezję współczesną i chwilę potem odezwała się do mnie pewna pani, czytelniczka tej biblioteki, która mi powiedziała: „pięknie pan pisze o miłości do kobiety”. „Piękne pisanie o miłości” to niewątpliwie jeden z kilku motywów mojego gospodarstwa poetyckiego.

Trudno w poezji powiedzieć „sprawdzam”

Co sprawia, że piszesz?

Rozumiem pisanie przede wszystkim jako sprawę warsztatu. Piszę dlatego, że nauczyłem się tego rodzaju mowy, dlatego, że mam określone zasoby, uzyskane w toku życia. Piszę siłą woli, doświadczenia i zdobytej wiedzy. Mogę pisać w różnych sytuacjach, w różnych miejscach i na zadany sobie temat. Nie wierzę w natchnienie i inne hokus-pokus jako warunek pracy literackiej, ale niewątpliwie ułatwia pisanie, gdy akurat coś zaobserwuję albo ktoś mi właśnie coś opowie. Znajduję w swoim życiu ludzi, momenty i miejsca, które pobudzają umysł i dostarczają obrazów i wątków, ale to jest, tak myślę, jakiś neurologiczny banał.

 „Niektórzy lubią poezję”. Kto – twoim zdaniem – jeszcze lubi poezję?

Poezję na pewno lubią poeci. I to jest pewien problem, że publiczność poezji składa się w dużej mierze z ludzi, którzy sami ją tworzą, i z krytyków, współistniejących z poetami. Powstaje taki obieg zamknięty: koledzy i koleżanki czytają wzajemnie swoje wiersze, ba, często nawet wzajemnie je sobie oceniają. Oczywiście to nie jest żaden zarzut, wskazywanie winnych, tylko proste nazwanie realiów. Tak po prostu jest i już. Przypomina to trochę dworzec kolejowy z horroru pozbawiony wyjścia do miasta. Jest niewątpliwie duży ruch, sporo się dzieje, pociągi odjeżdżają i przyjeżdżają, ale dworca nie da się opuścić. Można tak żyć, ale jest to dość straszne. A polska poezja właśnie tak egzystuje: bez tego „wyjścia do miasta”, jako sprawa bardziej poetów i krytyków niż kogokolwiek innego. To poezji ewidentnie szkodzi. Szkodzi dynamice poetyk, rozległości języków poetyckich i kondycji finansowej. Poezja staje się przez to bardzo hermetyczna w najściślejszym znaczeniu tego słowa: jest swoim własnym punktem odniesienia. W tak ujętej poezji niebezpiecznie narzuca się taka perspektywa: „poezja Iksińskiej wobec poezji Igrekowskiej / poezja Iksińskiej a poezja Igrekowskiej”. Pojawia się korespondencja poetyckich biografii, poetyckich wydarzeń i czysto wewnętrznych, środowiskowych strategii w miejsce korespondencji spraw i zjawisk zewnętrznych, światowych. Bardzo dużo rozmów o poezji staje się rozmowami o poetach i ich losach. Chociaż poeci, zwłaszcza pewnie młodzi, to generalnie ludzie świadomi społecznie, zaangażowani, piszący wiersze naznaczone światopoglądowo, to jednak, właśnie ze względu na ten – moim zdaniem głęboki jak Rów Mariański – niedostatek czytelników niezawodowych, trudno w poezji powiedzieć „sprawdzam”. Szerokie grono czytelników niezawodowych działałoby korygująco, weryfikacyjnie. Można by dzięki temu sprawdzić, czy faktycznie we własnej twórczości dotyka się czegoś więcej niż tylko swojego ego. Przy niedoborze takich czytelników naprawdę prędko urodzić się może wrażenie, że poezja to środowiskowa gierka, a życie jest gdzie indziej. Oczywiście nie mam zielonego pojęcia, co na to poradzić. Nie znam nikogo, kto miałby w ręku klucze do tej sprawy.

Gwoli uczciwości trzeba jednak powiedzieć, że rozmawiamy tutaj o tym głównym obiegu poetyckim, związanym z książkami i nagrodami, a on nie jest jedynym. Jest jeszcze poezja internetowa, różne formaty tworzone na Instagramie czy na Facebooku. To są nierzadko bardzo ciekawe przedsięwzięcia, oryginalne i inteligentne, mające mnóstwo odbiorców, podobające się ludziom, sęk w tym, że bardzo mocno naznaczone beką, szyderą, złośliwością czy prowokacją. Ta poezja insta nie jest po prostu na serio, choć zdarzają się wyjątki. Ładunek zgrywy dominuje jednak i sprawia, że raczej trudno widzieć w tym większy potencjał poetycki, bardziej jest to chyba strategia publicystyczna i rozrywkowa. Chociaż nie wykluczam, że w ostatecznym rozrachunku tylko to będzie miało znaczenie.

Wzrusz się, rozbaw, zasmuć, przestrasz

Dla kogo piszesz? Kiedy tworzysz teksty, masz przed oczami ich adresata, czy raczej wiersz jest monologiem, a pisanie aktem bardziej intymnym?

Kiedy zabieram się do pisania, to obowiązuje mnie wyłącznie logika języka, przyjętej koncepcji, budowanego obrazu poetyckiego. Nie mapuję sobie potencjalnych czytelników w momencie stawiania liter. Ale obok wiersza – przed napisaniem i po napisaniu – żywię oczywiście pewne pragnienia co do jego oddziaływania i te pragnienia na pewno naznaczają mój pisarski styl, wpływają na kolejne utwory. W zasadzie to mam tylko jedno takie pragnienie: chciałbym, żeby czytelnik czy czytelniczka wzięła któryś mój wiersz i pokazała go komuś bliskiemu z poczuciem, że to jest niezły sposób wyartykułowania tego, co jej w duszy gra. Chciałbym, żeby odbiorca pomyślał, że moja poezja ukazuje określone emocje i sytuacje sprawniej, niż wyraziłby to on sam. Uznałbym, że swoimi wierszami wykonałem dobrą robotę, gdyby ktoś sięgnął choćby po mój wiersz „Złoto” i przeczytał go najdroższej osobie z takim przeświadczeniem, że ten wiersz celnie odnosi się także do ich miłości. „Kto Tuwima wiersz przepisał, jako własny tobie wysłał” – śpiewały Czerwone Gitary i to jest, moim zdaniem, bardzo inteligentna definicja sensu liryki: wiersz jako środek dopomagający czytelnikowi w wyrażeniu siebie. Ja sam pomagałem sobie wiele razy Jesieninem czy Gałczyńskim. Gdyby ktoś wspomógł się Dudyczem, to byłby to ogromny sukces. Największy z możliwych.

Nie jest nowością zacieranie się granicy pomiędzy poezją a prozą. Mamy dziś wielu poetów prozaizujących (do których chyba i ciebie można by zaliczyć) i prozaików poetyzujących. Dlaczego piszesz wierszem?

Między moimi wierszami a moimi opowiadaniami różnica jest taka sama jak między piłką ręczną a piłką nożną: w tej pierwszej nie ma środka pola, tym samym akcja zawsze idzie za akcją, tempo jest większe, emocje dynamiczniejsze, gol pada za golem, nie występują niektóre, wynikające właśnie z istnienia środka pola, aspekty taktyczne i organizacyjne. W tej drugiej dyscyplinie trzeba środek pola zagospodarować, to jest niezwykle wymagająca część boiska, bardzo gęsta. Przeniesienie ciężaru gry na środek, utrzymywanie się tam przy piłce to rzecz żmudna i czasochłonna, ale daje mnóstwo satysfakcji, gdy ma się drużynę, która umie to robić. Odnosząc to już bezpośrednio do spraw mojego pisania: w poezji, jak się przekonuję, mogę bardziej skupić się na samym języku i sile obrazu, na podaniu czytelnikowi nośnej frazy, na zderzaniu środków wyrazu, a w prozie muszę jako narrator bardziej uwiarygodnić samo swoje istnienie, prawo do mówienia, wiedzę, miejsce społeczne, kulturowe. Jakiś czas temu opublikowałem opowiadanie, którego akcja rozgrywa się w Paryżu, i na potrzeby tego tekstu musiałem sprawdzić kilka faktów. To jest właśnie ten środek pola. Jestem oczywiście świadom skrajnej prywatności mojej odpowiedzi.

Co mają ofiarować czytelnikowi twoje wiersze? Coś specyficznie twojego czy próbujesz się wpisać w jakąś szerszą ofertę i zadania poezji współczesnej?

Najpierw dotknę tej drugiej kwestii. Nie umiem za dużo powiedzieć o szerszej roli czy zadaniach poezji, a powody tej mojej nieporadności są chyba oczywiste: poezja – zwłaszcza może współczesna i zwłaszcza może w Polsce – nie ma tylu czytelników, żeby można było cokolwiek wiarygodnie przetestować. W zasadzie nie ma kogo zapytać o – tak to niezgrabnie nazwijmy – skuteczność poezji, a trudno zadowolić się rozmową z samymi poetami i krytykami. Ten wątek ograniczonego grona odbiorców regularnie zresztą w tej rozmowie powraca. Poezja współczesna jest naznaczona politycznością, widać w niej skłonność do angażowania się, widać zderzenie z kapitalizmem, ale chyba jednak nikt nie uzna poetów za autorytety, nikt nie przyzna, że dokonali wyjątkowo trafnego i rozległego rozpoznania spraw świata. Mam z tym duży problem, żeby w tej wrażliwości poetów zaangażowanych dostrzec przekonujący system, coś więcej niż nietuzinkowość charakterów, elementarną przytomność umysłu i wielką energię twórczą. Ich poezja mówi mi więcej o nich samych niż o możliwych drogach kultury i polityki. Jeśli jednak będzie się już gdzieś rozgrywał jakiś potężny przełom, taka czy inna rewolucja, to poezja pewnie będzie blisko, będzie to naświetlać czy przetwarzać, z pożytkiem dla niektórych. To, że trudno widzieć w poezji zasadnicze pole diagnostyczne i sprawcze i trudno ją nazwać wielką siłą, nie oznacza, że poezja nie może trzymać ręki na pulsie, być uważna, wspierająca. Przypisywałbym zatem wierszowi najprędzej rolę towarzysza procesów i mechanizmów, a nie katalizatora czy też specjalisty od cywilizacji.

Natomiast co do moich wierszy – one składają czytelnikowi bardzo prostą, czytelną ofertę: wzrusz się, rozbaw, zasmuć, przestrasz. Naprawdę nie sprzedaję niczego więcej.

Nieustanne obumieranie

Odnoszę wrażenie, że można znaleźć zbieżny punkt między twoją prozą a wierszami z tomiku „Czarna skrzynka” – wyprowadzony z pozornie prostej narracji budowanej wokół zdarzeń dnia powszedniego element absurdu/zaskoczenia, nierzadko zostawiający czytelnika w stanie osłupienia. Czy to jest schowek na egzystencjalną tajemnicę? Na to, co już przekracza granicę wyrażalności?

Nie uważam, żeby rzeczywistość kryła w sobie jakąś szczególną tajemnicę egzystencjalną. Nie chcę oczywiście, żeby to zabrzmiało pyszałkowato. Nie mówię, że wszystko o rzeczywistości wiemy, bo oczywiście nie, pewnie przydarzą się nam kolejne odkrycia i wynalazki, może nawet spektakularne, ale wiemy już na tyle dużo, żeby nie spodziewać się żadnych zaskoczeń w obrębie tego, co nazwę kondycją człowieka czy sztuką życia. Patrząc na życie w takim ujęciu, muszę powiedzieć, że jest średnio spójne, pełne absurdów, gonienia za cieniami, głupich założeń i marzeń rodzących się zupełnie bezpodstawnie. Żyjemy – w zasadzie od zawsze – w permanentnym deficycie porozumienia, z niewystarczającymi kompetencjami językowymi, we wspólnotach, które łączą zupełnie różnych ludzi, ciągle prowadzących ze sobą jakieś wojny. To jest aż dziwne, że cokolwiek udało nam się osiągnąć. Każdy, kto korzysta dużo z mediów społecznościowych, na pewno ma obraz ludzi, którzy o tej samej sprawie mówią tysiące różnych zdań i nie są w stanie nijak się dogadać, mają zupełnie inny kapitał intelektualny, inne potrzeby i inne intencje. A najzabawniejsze jest to, że gdyby ktoś próbował to naprawiać, czynić bardziej przejrzystym i koherentnym, to popadnie w jeszcze więcej pułapek i nonsensów. W dodatku to wszystko do niczego nie prowadzi, bo życie kończy się śmiercią. W takim układzie nie wyobrażam sobie, że mógłbym do wiersza nie wprowadzić ironii czy absurdu. Nie przekrzywić konstrukcji. Nie zaprzeczyć sobie. Nie rozbić obrazu czymś niepasującym, wykombinowanym albo po prostu osobliwym. Chociaż w „Czarnej skrzynce” są też utwory wolne od takiego zabiegu, prostolinijne.

Tytułowa czarna skrzynka to intrygujący symbol, metafora przywodząca na myśl ukryte, intymne centrum, według sugestii podmiotu – miejsce, gdzie bije serce, pudełko ze słowami, którego zawartość da się poznać dopiero, kiedy jest już po wszystkim. Mimo że bardzo bym nie chciała zapytać cię, „co poeta miał na myśli”, to przyznam, że to pytanie zawsze wydaje się czytelnikowi kuszące. Uchylisz rąbka tajemnicy swoich lotniczych metafor?

Ta czarna skrzynka prowadzi, jak sądzę, w dwóch kierunkach.

Z jednej strony przywodzi na myśl rejestrator lotu, o którym słyszymy w mediach po katastrofie lotniczej. Rola takiego urządzenia jest wszystkim znana: zapisywać parametry pracy samolotu i rozmowy w kokpicie, dzięki czemu możliwa będzie rekonstrukcja przebiegu wypadku i ustalenie jego przyczyn. W tym kontekście buduje się pierwszy sens mojej książki: ona jest prostą, bezpośrednią relacją z przeżytych śmierci, rozczarowań, klęsk i deficytów. To ważne dla mnie, osoby mocno naznaczonej przemijaniem z powodu dużych przesunięć pokoleniowych w mojej rodzinie. Moi dziadkowie byli w wieku pradziadków wielu moich rówieśników. Jedna moja babcia urodziła się jeszcze za Franciszka Józefa, jakby w innym uniwersum, wśród zupełnie innych rekwizytów. A zatem wyrosłem, widząc nieustanne obumieranie. Obserwowałem stopniowe słabnięcie dziadków, ich umieranie, ale też słuchałem opowieści o umieraniu ich światów. Ład geopolityczny po II wojnie światowej odbierał im domy i skazywał na gwałtowne osadzenie w innych realiach, przy czym oni zawsze zostawali częściowo w tych rzeczywistościach utraconych, co w języku psychologii można nazwać traumą, a w języku literatury nazwałbym utratą fragmentu siebie. Widzę, że w tych ludziach był zupełnie nieuleczalny, niepodlegający rekompensatom obszar martwoty. Jeden mój dziadek do końca życia regularnie opowiadał o powrocie do dawnego domu – choćby tylko w formie pochówku w rodzinnej ziemi – i nigdy nie poczuł się na Dolnym Śląsku w pełni u siebie. Spędził na zachodzie Polski większą część swojego życia, ale to nie było zakorzenione. Nie miał też nigdy poczucia stabilności politycznej. Żył z wyobrażeniem nadchodzącej wojny, dużo opowiadał o tym, że wojna jest możliwa zawsze i wszędzie. Mam wrażenie, że żadne sojusze i układy polityczne nie wydawały mu się istotne i trwałe. Nic nie było w stanie go zapewnić, że świat się zmienił. Gdyby któregoś dnia ktoś wtargnął do jego domu z karabinem, zupełnie by go to nie zdziwiło. Dawniej myślałem, że mnie tym zaraził, dziś powiedziałbym, że to raczej szczepionka. Okazuje się, że dziadek w gruncie rzeczy miał rację. Dobrobyt, pokój, wolność to wartości bardzo kruche. Ciągle jesteśmy zakładnikami różnych macherów, inżynierów dusz i – mówiąc Tuwimem – „królów z panami brzuchatemi”. Czujemy w ostatnich latach bardzo wyraźnie, że przyszłość wcale nie jest pewna i że zastawia się na nas na każdym kroku pułapki cynizmu, hipokryzji i chciwości. Wspólnoty, do których należymy, ujawniają swoją niestabilność i obłudę. A w dodatku przytrafiła nam się pandemia. Dzięki tej nucie pesymizmu, która zawsze grała w duszy dziadka i przeszła na mnie, łatwiej mi dźwigać te potencjalne nieszczęścia, bo po prostu nie oczekuję od świata dobra. Mówiąc dobitnie: wiem, że to całkiem możliwe, że ktoś mnie zastrzeli, okradnie, porzuci w rowie czy zdradzi. Mój dziadek, naznaczony klęską pokoleniową i poczuciem utknięcia w historii, jest najbliższym mi narratorem czy podmiotem lirycznym. W mojej poezji na pewno obecny jest bardzo wyraźny ślad tego wszystkiego.

Z drugiej strony czarna skrzynka to metafora – jak zauważasz – miejsca skrytego, najgłębszego, które dochodzi do głosu dopiero po śmierci. To takie puzderko, w którym jest pewien wzór sensu, właściwych proporcji. Długo nie sposób tego zobaczyć, tak jak nie sposób wziąć w dłonie własnego serca czy mózgu. Zawarta jest w tym jakaś prawda, którą codzienność zniekształca, a tylko śmierć wydobywa. Jak w tym moim wierszu o chorobie psa, który dopiero po swoim odejściu został dostrzeżony jako bardzo istotny dla rodzinnych spraw. Wcześniej był nieco przezroczysty, a śmierć brutalnie ujawniła jego rangę.

Twoja poezja dnia codziennego, prozaicznej rutyny paradoksalnie co rusz zdaje się oddychać metafizyczną przestrzenią, w kątach miejsc, gdzie toczy się akcja twoich mini-opowieści, od czasu do czasu czai się jakaś dodatkowa obecność. Zdradzisz, co lub kto się odbija w ekranie, stoi za tobą i przygląda się, kiedy grasz?

Myślę, że każdy ma w sobie taką ukrytą postać, która go obserwuje i koryguje. Nikt nie jest w swojej głowie sam ze sobą, dzielimy swoją jaźń z jakimś strażnikiem, cenzorem. To może być oczywiście wyobrażenie bóstwa, w końcu wyrastamy z bardzo religijnej przeszłości, a i nadal religia jest ciągle obecna w naszym świecie. Ale to może być też obraz rodziców. Nie chcę uciekać się do naiwnej psychoanalizy, ale to w końcu prawda, że żyjemy schematami wpojonymi nam przez rodziców i ich reakcje i hierarchie wartości mogą nas całe życie determinować. Myślę, że w moim podmiocie lirycznym jest bardzo dużo matki, ale także Boga chrześcijan, naznaczonego sekularyzacyjną dekonstrukcją.

Czytając „Czarną skrzynkę”, mimo potoczności Twojej mowy, prostoty narracji, mam wrażenie poruszania się po subtelnym, choć wcale niemałym, intertekstualnym gąszczu. Czy masz swoje ulubione literackie inspiracje? Odwołujesz się do jakiejś tradycji poetyckiej?

Nie robię tego programowo, ale to jest jasne, że pracują we mnie ulubieni twórcy, których w głowie przetasowuję, nie sposób inaczej. Mógłbym ich teraz – jak po sznurku – wymienić, ale to naprawdę nie ma sensu, bo z żadnym z nich nie koresponduję explicite. W moim tomiku jest tylko jeden wiersz wprost nawiązujący do innego poety, do Rimbauda, ale to w istocie taka formalna zabawa w odtworzenie melodii jego polskich przekładów, może pastisz nawet, a nie jakiś dialog czy polemika.

Szczerze nie znoszę faszerowania tekstów gęstymi odniesieniami, bogactwem cytatów albo kryptocytatów. Tu nawet nie chodzi o poezję, która akurat radzi sobie z tym pewnie najsensowniej i najzgrabniej. Nie chodzi też o rygor prac naukowych. Uważam, że powszechnie chorujemy na cytatozę. Wydaje mi się niekiedy, że w co drugim tekście nie ma żadnej hipotezy, żadnego autorskiego dyskursu i żadnej autonomii intelektualnej, tylko ciągłe zasłanianie się innymi, frazy wyjęte z cudzych ust, pochód złotych myśli. Autor nie dzieli się swoim widzeniem rzeczywistości i swoimi poszukiwaniami i ustaleniami, tylko bombarduje mnie kolażem cudzych poglądów. Nierzadko, gdy coś czytam, to mam poczucie, że każde zdanie jest o czymś innym i z innego miejsca. Ta – jak ją nazywam – akwizycja aforyzmów ma naprawdę charakter plagi. Mam wrażenie, że niektórzy nie czytają książek po to, żeby je pojąć i wyciągnąć z nich wnioski, tylko po to, żeby ich używać jak gadżetów, wciskać gdzie się da.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×