fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Czy za big data bić się trzeba

Co o roli nauki w dzisiejszym społeczeństwie może nam powiedzieć ludobójstwo w Patagonii z końca XIX wieku?
Czy za big data bić się trzeba
ilustr.: Jan Stanisławski

W książce „Łowcy władzy” (hiszp. „Cazadores de poder”, 2015) antropolog Marcelo Valko opisuje taktyki stosowane przez dawne państwo argentyńskie do eliminacji mieszkańców Patagonii. Dążono wtedy do czystki całkowitej, łącznie z wymazaniem pokonanych z historii regionu. Oprócz analizy tego mało znanego przypadku ludobójstwa Valko przedstawia czytelnikom despotyczną twarz cywilizacji i postępu Cywilizacji, która wbrew hasłom o humanizmie nie znosi różnorodności. Rozwoju, który nie tolerując niczego, co nie byłoby rozwojem, nie toleruje Innego. 

W dobie scjentyzmu i big data drastyczne doświadczenia ludności południa Ameryk pozostawiają nam pytanie: czy nauka jest rzeczywiście nosicielką jedynych prawd i niekwestionowalnych rozwiązań? A może często bywa jedynie bardzo wyrafinowaną metodą perswazji, którą we własnym interesie wykorzystują określone grupy społeczne i ekonomiczne?

0. Dla dobra cywilizacji

Gdy Argentyna ogłasza niepodległość 9 lipca 1816 roku, jej południowa granica ciągnie się rzut kamieniem ze stołecznego Buenos Aires. Na aneksję Patagonii i rzeczywistą kontrolę nad jej bezkresnymi stepami trzeba będzie czekać jeszcze długo.

W międzyczasie nadchodzi rok 1879. Argentyna de facto przywraca niewolnictwo, ale w pozytywistycznym XIX wieku jakoś nikomu zdaje się to nie przeszkadzać. Trwa złota era techniki i może dlatego ci, którzy akurat nie konstruują maszyn parowych ani silników elektrycznych, schodzą na margines międzynarodowych praw i konwencji. Więcej nawet: są utrudnieniem w rozwoju.

Zanim jednak na polach bitew zagrzmi od remingtonów, w ruch idą pióra. Autorytety epoki robią, co mogą, by udowodnić niższość rasową patagońskiej ludności. Osią ich kampanii jest legendarna opozycja „cywilizacja kontra barbarzyństwo”, którą lansuje Domingo Faustin Sarmiento – uznawany za ojca edukacji publicznej w Argentynie – w wydanym jeszcze w 1845 roku tomie „Facundo”. Po stronie cywilizacji stać ma zeuropeizowana burżuazja handlowa z Buenos Aires i imigranci prosto z Europy (a najlepiej z jej północnej części). To właśnie im ma ustąpić miejsca barbarzyństwo, czyli mieszkańcy Patagonii, opisywani jako tępi, dzicy i nieokrzesani. Nie przejawiają skłonności do ucywilizowania się i wobec tego są skazani na anihilację. Napiętnowani jako nieobywatele i nieludzie, tak też są traktowani.

W 1878 roku, na chwilę przed argentyńską inwazją, ukazuje się książka o wymownym tytule „Konkwista czterystu tysięcy kilometrów kwadratowych” [„La conquista de quince mil leguas”], której napisanie przyszły prezydent Julio Roca zlecił nadwornemu inteligentowi Estanislao Zeballosowi. Marcelo Valko poświęca dużo miejsca postaci Zeballosa, który przez trzy lata pełni funkcję marszałka izby niższej parlamentu, w innych okresach stoi na czele ministerstwa sprawiedliwości i aż trzykrotnie kieruje ministerstwem spraw zagranicznych. W encyklopediach Zeballos będzie występował jako historyk, etnograf, geograf i prawnik, członek akademii nauk i wykładowca uniwersytecki. Można powiedzieć: wzorowy okaz cywilizacji. W praktyce natomiast zajmuje się autopromocją i masową profanacją grobów. Gdy już wojska kampanii pustynnej generała Roki zmiatają z powierzchni ziemi osady miejscowych na stepie, Estanislao – po polsku Stanisław – wyrusza w podróż śladem oddalającej się na południe linii frontu. Rzecz jasna nie sam, a z solidną obstawą wojskową. Gdzie tylko może, nasz światły polityk i naukowiec rozkopuje miejsca pochówku, ćwiartuje zwłoki i ładuje je do worków.

Według samego Zeballosa jego działalności przyświecają dwa cele. Pierwszy ma charakter naukowy. Niejednokrotnie szczątki zebrane przez Zeballosa trafiać będą do utworzonego nieco później muzeum w La Placie. Zaledwie chwilę po śmierci przedstawiciele ludności rdzennej Argentyny zaczną spoglądać na zwiedzających zza muzealnej witryny, podczas gdy narodowi antropologowie będą mierzyć i ważyć świeżo dostarczone czaszki, by wykazać – naukowo! – naturalną niższość mordowanych. Także uczeni z Europy czekają na świeże szczątki z południa Ameryk. Część słono płaci, więc Zeballos i jemu podobni (na przykład Eduardo Racedo) mają jak najlepsze powody, by zaspokoić popyt na egzotyczne zwłoki. Natomiast drugi cel Zeballosa jest, by tak rzec, cywilizacyjny. Argentyński uczony wyraża go w zdaniu: „Barbarzyńcy są przeklęci i na pustyni nie pozostaną nawet resztki po ich zmarłych”. Chodzi o eksterminację całkowitą. Także ze zbiorowej pamięci obywateli.

I rzeczywiście, propaganda epoki tak silnie zakorzeni się w świadomości Argentyńczyków, że dziś nawet obrońcy praw ludności rdzennej powtarzają jak mantrę zdania o koczowniczych plemionach zajmujących się polowaniem i zbieractwem. Współczesne badania historyczne wskazują jednak, że Tehuelcze i Mapucze kontrolujący w XIX wieku północną Patagonię to nie chaotyczna zbieranina łowców poruszających się bez ładu i składu po bezkresnej równinie, a zorganizowane grupy handlowe obecne na międzynarodowych szlakach łączących Buenos Aires i Santiago de Chile.

Ani „dzikusi” nie są tak dzicy, ani pustynia tak pusta. Bo inwazja, która przypieczętowuje okupację południa kontynentu, nazwana zostaje właśnie Konkwistą Pustyni. W rzeczywistości chodzi nie tyle o to, by pustynię podbić, ale o to, by ją stworzyć: anektowane ziemie, chociaż miejscami suche, z początku bynajmniej pustynne nie są. Stają się ludzką pustynią dopiero po masakrze zaplanowanej i zrealizowanej przez władze w Buenos Aires. Mówi się o „oczyszczeniu” Patagonii. O „zakończeniu raz na zawsze” kwestii innej, niebiałej ludności. Chciałoby się powiedzieć: o ostatecznym rozwiązaniu.

Nie jest również tak, by w Argentynie od zawsze traktowano miejscowych jak nieludzi. Tłumaczenia w rodzaju „takie to już były czasy” nie mają racji bytu. Siedemdziesiąt lat wcześniej, we wspomnianym już 1816 roku, Argentyna spisała deklarację niepodległości w językach hiszpańskim, quechua, aymara i guarani: do ludności rdzennej odnoszono się po partnersku, nie uważano jej za problem do usunięcia. Skąd więc ta nagła konieczność ostatecznego rozwiązania kwestii miejscowych?

Okazuje się, że bezpośrednim impulsem do „poszerzenia granic cywilizacji” były właśnie osiągnięcia techniczne. W II połowie XIX wieku po Oceanie Atlantyckim zaczęły kursować pierwsze statki chłodnie, co umożliwiło eksport mrożonego mięsa z Argentyny do Europy. Popyt był szalony, ceny mięsa wzrosły skokowo i rozochoconym właścicielom ziemskim brakowało pastwisk, by zwiększyć produkcję i tym samym zadowolić wszystkich angielskich kupców pytających o argentyńską wołowinę. To właśnie wtedy ludność, która zamieszkiwała bezkresne pampy na południe od Buenos Aires, zaczęła cywilizacji wyraźnie przeszkadzać.

Nie dziwi więc, że organizacją promującą i finansującą program konstrukcji patagońskiej pustyni była Sociedad Rural Argentina – stowarzyszenie skupiające największych właścicieli ziemskich w kraju. Nie będzie również zaskoczeniem, że wspomniany Estanislao Zeballos przewodniczył tej organizacji dwukrotnie: w latach 1888–1891 i 1892–1894. Trzydzieści lat później argentyński pasjonat profanowania zwłok umarł w angielskim Liverpoolu.

A jednak w uczonych publikacjach intelektualnych elit epoki nikt nie wspomina o wywozie wołowiny za ocean, statkach chłodniach ani o jeszcze większych połaciach ziemi dla tych, którzy już jej mieli sporo. Patagonię należało wyludnić w szlachetnym celu krzewienia cywilizacji, nic więcej. Wiadomo, dla każdej wojny, a zwłaszcza masowego mordu, należy spłodzić odpowiednią motywację ideologiczną. Nie można w tym miejscu nie zacytować Tuwima:

Gdy wyjdzie biskup, pastor, rabin
Pobłogosławić twój karabin,
Bo mu sam Pan Bóg szepnął z nieba,
Że za ojczyznę – bić się trzeba;

[…]

Wiedz, że to bujda, granda zwykła,
Gdy ci wołają: „Broń na ramię!”,
Że im gdzieś nafta z ziemi sikła
I obrodziła dolarami.

W przypadku Argentyny zamiast biskupów i pastorów mieliśmy ludzi pokroju Zeballosa czy Dominga Faustina Sarmiento, któremu w lożach masońskich szeptano o cywilizowaniu „barbarzyńców”. Zamiast nafty natomiast runęła mrożona wołowina. I się zaczęło.

Mężczyzn mordowano. Tych, którym udało się przeżyć, wysyłano na pola trzciny cukrowej w charakterze niewolników. Dzieci wyrywano siłą z ramion matek i rozdawano jako służących do dobrych domów Buenos Aires, a to oczywiście w zbożnym celu nauczenia ich dobrych manier i katolicyzmu. Tłumaczono, że gdyby zostały z matkami, te zaraziłyby je kulturą „barbarzyńców”. Same matki czekał los przymusowych kucharek czy sprzątaczek, ale już w innych domach.

Cywilizacyjne i naukowe argumenty posłużyły jedynie za pretekst do realizacji konkretnych planów handlowych, a prawdziwym barbarzyństwem wykazali się samozwańczy krzewiciele cywilizacji. I to nie tylko w Argentynie. Sto lat wcześniej Paryż uchwalił deklarację praw człowieka i obywatela, ale to właśnie stolica Francji po podboju Patagonii zaczęła umieszczać jej mieszkańców jako żywe eksponaty na swoich słynnych wystawach światowych.

1. Model

Matematyka jest jedyną nauką, która się nie myli. Jednak nie bada świata jako takiego. Porusza się w teoretycznie zdefiniowanych przestrzeniach, takich jak przestrzeń funkcji n-zmiennych rzeczywistych całkowalnych z kwadratem. Przestrzeń, w ramach której prowadzimy badania, określa się w założeniach każdego twierdzenia matematycznego. Wówczas, jeśli tylko nie popełnimy żadnego błędu formalnego, możemy mieć absolutną pewność, że wynik, do jakiego dojdziemy, jest prawdą. Prawdą absolutną i niepodważalną. Ale też: prawdą nie z tego świata.

Wszystkie pozostałe nauki, tak przyrodnicze, jak i humanistyczne, zajmują się światem, który nas otacza. Aby go badać, chętnie stosują modele matematyczne. Taki model to uproszczona forma określonego wycinka rzeczywistości wyrażona za pomocą obiektów matematycznych. Na przykład zapisujemy biegacza długodystansowego jako punkt w trójwymiarowej przestrzeni euklidesowej zmieniający swoje położenie według określonej funkcji prędkości. W tym prostym modelu nie interesuje nas, czy ów biegacz jest katolikiem, czy ateistą; czy chodzi do pracy, czy jest na bezrobociu. Jedyna interesująca nas kwestia to czas, w jakim pokona określony dystans. Zauważmy, że pomijamy nawet to, czy ów czas jest istotny dla samego biegacza: a może on się nigdzie nie spieszy!

Kiedy budowano elektrownię wodną Itaipú na rzece Paraná, postawiono sobie pytanie, jak chronić dziką przyrodę po podniesieniu poziomu wód na dwustukilometrowym odcinku rzeki między Saltos de Guairá i Ciudad del Este (opisuję tę sprawę dokładniej w książce „Sprzedani. Reportaże z peryferii”). Specjaliści w dziedzinie konserwacji środowiska naturalnego wspólnie z administracją elektrowni powołali w sumie osiem rezerwatów przyrody. Aby stworzyć owe rezerwaty, wypędzono 36 społeczności rdzennych, które dawniej mieszkały nad brzegiem rzeki. Wielu wygnanych popełniło samobójstwo, inni wpadli w depresję, jeszcze inni utonęli w zaplanowanej powodzi. Owych społeczności regionalny model ochrony środowiska nie uwzględnił. I to wcale nie przypadek. Na tym właśnie polegają modele: na pomijaniu elementów rzeczywistości, które autor danego modelu uważa za nieistotne. Pojawia się miejsce na subiektywność: to, co nie jest ważne dla mnie, może być przecież bardzo ważne dla kogoś innego.

Idąc dalej: kiedy mamy już gotowy model, możemy zastosować wszystkie nieomylne teorie matematyczne. Ale musimy brać pod uwagę, że wynik może odbiegać od rzeczywistości. Niedokładność rodzi się z różnicy między prostą idealizacją modelu a złożonością życia codziennego.

Naukowe badania określają, jaka ilość jednej substancji chemicznej obecnej w żywności nie wyrządzi nam krzywdy. W porządku, a jeśli na co dzień spożywamy dwie lub więcej substancji naraz, co się może wydarzyć? Tego do końca nie wiadomo. Modele nie analizują wszystkich kombinacji możliwych w naszych zróżnicowanych dietach i nie mniej zróżnicowanych organizmach.

Rozwój nauki polega na ulepszaniu modeli i teorii w taki sposób, by te coraz lepiej oddawały rzeczywistość. Tak było w przypadku Einsteinowskiej szczególnej teorii względności, korygującej mechanikę klasyczną, która dziś pozostała w fizyce jako model słuszny jedynie dla niskich prędkości. Dla prędkości porównywalnych z prędkością światła mechanika klasyczna nie działa, daje błędne wyniki. Dlatego upieranie się, że oto ktoś ma absolutną rację, bo jego zdanie poparte jest akurat dzisiejszymi wynikami naukowymi, to w pewnym sensie brak wyobraźni.

Do niewystarczających modeli dochodzą zwyczajne błędy, które naukowcy, jako ludzie, popełniają. Korupcja, równie ludzka przypadłość, także im się zdarza. Nie jest tajemnicą, że koncerny tytoniowe przez lata opłacały badania mające zaprzeczać szkodliwości palenia dla ludzkiego zdrowia. Chociaż pierwsze publikacje naukowe wskazujące na szkodliwość wyrobów z tytoniu ukazały się już w latach 50., Philip Morris – największe na świecie przedsiębiorstwo tytoniowe, również finansujące negacjonistyczne badania – zaczekał aż do 1999 roku, nim oficjalnie zadeklarował, iż palenie papierosów powoduje raka i choroby serca. W podobny sposób działał Bayer/Monsanto: w głośnym procesie w sprawie Dewayne’a Johnsona z 2018 roku wyszło na jaw, że w firmie wiedziano o szkodliwości glifosatu, a jednocześnie opłacano badania, które miały sugerować coś odwrotnego.

2. Kto pyta

Przez modele i możliwość popełnienia błędu – w sposób zamierzony lub nie – dochodzimy do serca procesu naukowego, czyli do pytania, które stawia sobie badacz. No właśnie, dlaczego stawia sobie takie, a nie inne pytanie? Tu znów otwiera się wolne pole dla subiektywności. Tak jak w przypadku błędu: zamierzonej lub nie.

Boliwijska socjolożka Silvia Rivera Cusicanqui, Metyska z miasta La Paz, opowiada o rozdarciu między kulturą europejską i latynoamerykańską. Uznaje, że to w relacji z jej własnym ojcem i matką korzenie ma ch’ixi, główna teoria eksponowana w jej pracach. Koncepcja ch’ixi dotyczy mieszanki kulturowej, współistnienia niepodobnych do siebie elementów składających się na tożsamość Metysa. Nie ma wątpliwości, że gdyby za socjologię Boliwii zabrała się osoba z amazońskiej etni Pacahuara lub mieszkaniec japońskiej kolonii Okinawa Uno z okolic Santa Cruz de la Sierra, pytania, jakie by sobie stawiali, byłyby zupełnie inne. W północnej oraz wschodniej Boliwii historia społeczna różni się diametralnie od tej z Altiplano i teoria ch’ixi raczej nie będzie tam tak trafna, jak w okolicach Oruro, Potosí czy La Paz.

Podobnie w przypadku wspomnianej elektrowni wodnej Itaipú: gigantyczna zapora wodna była odpowiedzią na pytanie, jak tanio produkować duże ilości prądu na użytek brazylijskiego przemysłu. Dlaczego zapytano właśnie o to, a nie o sposoby na rozwój i dobrobyt 36 społeczności żyjących nad brzegiem rzeki Paraná?

Treść pytania zależy od tego, kto je stawia. Lub kto płaci za badania. I nie chodzi tu o żadne pieniądze przekazywane pod stołem. Badania naukowe są zwykle finansowane przez odpowiednie instytucje państwowe lub międzynarodowe, przez fundacje lub podmioty prywatne. Niejednokrotnie programy grantowe mają ściśle określony zakres tematyczny. Na przykład program Graf-Tech oferowany przez Narodowe Centrum Badań i Rozwoju wspiera badania dotyczące grafenu. Nie wiem, czy to jest dobre, czy złe. Ale na pewno jest selektywne. Lub subiektywne. Czasem polityczne. Czasem wymuszone przez oczekiwania przemysłu.

W argentyńskiej miejscowości Ingeniero Jacobacci odwiedziłem Muzeum im. Jorgego Gerholda. Miałem okazję rozmawiać tam z byłym współpracownikiem zmarłego w 2008 roku legendarnego archeologa i antropologa Rodolfa Casamiqueli. Zwróciło moją uwagę, że znawcy lokalnej historii potrafili podać wszystkie detale dotyczące miejscowego symbolu cywilizacji, czyli kolei parowej: w którym roku tory dotarły do Jacobacci, na ilu osiach poruszała się lokomotywa i jaką rozwijała prędkość. Liczba wagonów, inwentarz towarów i liczba pasażerów – wszystkie te twarde dane czekały na zwiedzających i rozmówców. Nikt jednak nie był mi w stanie powiedzieć, skąd pochodzą grupy Mapuczów zamieszkujące okolice miasteczka. Najprawdopodobniej pierwotnie byli to uciekinierzy z żyznych dolin zajętych przez argentyńskie wojsko pod koniec XIX wieku. Nie wiadomo jednak, czy na pewno. Nikt nie zapłacił, by zebrać tego typu informacje, więc i twarde dane na ten temat nie istnieją.

W książce „La tierra pública en la Patagonia” (zredagowanej przez Gracielę Blanco) jedna z autorek pokazuje, że w twardych danych z epoki zabraknie nam czegoś jeszcze. Mapucze i Tehuelcze, którzy przeżyli masakry, bywali przymusowo osiedlani w koloniach wiejskich organizowanych na stepie. Niejednokrotnie dochodziło do konfliktów z okolicznymi właścicielami ziemskimi, którzy przesuwali swoje ogrodzenia, zagarniając te nieliczne ziemie, które oddano w użytek ludności rdzennej. Ta zgłaszała naruszenia granic posesji na policję, ale policja zgłoszeń nie przyjmowała. Skargi Mapuczów i Tehuelczów – w odróżnieniu od skarg białych osadników – nie weszły potem do statystyk, do twardych danych. Nieostrożny historyk doszedłby do wniosku, że najwyraźniej ludność rdzenna Patagonii musiała być bardzo zadowolona z nowych porządków.

3. Nauka stosowana

Nauka, liczby i dane. Twarde dane. Precyzyjne liczby. Niezależne badania wykazały. Przeanalizowano tabelki i okazało się, że. I właśnie dlatego teraz państwu powiemy, co macie państwo robić.

Weźmy substancję znaną jako 2,4-D, czyli kwas 2,4-dichlorofenoksyoctowy. Świetny defoliant, owoc nauki. Doskonale sprawdza się jako herbicyd na plantacjach kukurydzy czy sorgo. Jako jeden z głównych składników Agenta Orange spowodował także przewlekłe choroby u trzech milionów cywili podczas wojny w Wietnamie. Do dziś rozsiewa choroby wśród mieszkańców wiosek sąsiadujących z paragwajskimi plantacjami towarów eksportowych. To przykład z chemii. W przypadku fizyki moglibyśmy w ten sam sposób porozmawiać o głowicach nuklearnych. Nie jest tak, że gdy zastosujemy cokolwiek naukowego w jakimkolwiek otoczeniu, to będziemy postępowali słusznie. Może się okazać, że poza laboratorium opracowana teoria jest nie do zastosowania. Albo że przy niektórych zastosowaniach będzie więcej szkód niż pożytku.

W naszym przykładzie chemik, który pracował przy badaniach nad 2,4-D, nie wyobrażał sobie, że tę substancję wyjmie się z probówki, wsadzi się do samolotów i wyśle nad Hanoi, ani że będzie się nią pryskać pola otaczające wiejską szkołę pełną dzieci. Również katastrofa klimatyczna nie byłaby możliwa bez udziału naukowców: geologów, którzy odnaleźli złoża paliw kopalnych, fizyków i inżynierów analizujących pracę silnika spalinowego oraz ekonomistów: teoretyków globalizacji, którzy od dziesięcioleci zachwalają pomysł, by na gigantycznych statkach z motorem Diesla wozić po całym świecie bardziej lub mniej potrzebne towary, każdy opakowany w jednorazowy polietylenowy woreczek, dumny owoc chemicznych laboratoriów.

Oto, proszę państwa, rozwiązanie. Jest naukowe, więc jest słuszne. I nie tylko jest słuszne, ale i jest jedynie słuszne: nie istnieje inne słuszne rozwiązanie niż to, które my, poparci nauką i twardymi danymi, proponujemy.

Nauka jest pasjonująca i wielokrotnie okazała się pożyteczna. Ale nastawienie, które właśnie opisałem, to jest, droga Czytelniczko, drogi Czytelniku, najprawdziwsza manipulacja ocierająca się o totalitaryzm.

4. Jedynie słuszna racja

Podczas gdy stan idealny umysłu naukowca to ciągłe poszukiwanie, a więc ciągła niewiedza, społeczeństwo oczekuje od nauki wiedzy absolutnej, niewzruszonej i niepodważalnej. Trudno powiedzieć, czy owe oczekiwania wynikają z określonych propagandowych wizji nauki, czy raczej rodzą się z tego, co najbardziej ludzkie: z odwiecznego poszukiwania poczucia bezpieczeństwa.

Tę drugą motywację widać w postawie niektórych neofitów popularyzacji nauki i „twardych danych”, którzy ze stanowczością godną lepszej sprawy odrzucających wszystkie punkty widzenia niepoparte publikacjami w anglojęzycznych paperach, najlepiej autorstwa renomowanych researcherów. Na przykład uczestnicy niektórych dyskusji dotyczących ochrony środowiska naturalnego, energetyki czy gospodarki sugerują, by osoby niedysponujące źródłami w postaci tabelek, liczb i publikacji w ogóle się nie odzywały. Dochodzi wręcz do sytuacji, w których rozmówcy podający się za obiektywnych synów i córki nauki płynnie przechodzą od cytowania zagranicznych czasopism naukowych do nienawistnego poniżania i słownego obrażania swoich oponentów. Nauka jako bezpieczna przystań, schron atomowy przeciw pluralizmowi punktów widzenia, przeciw codziennej konieczności dogadywania się z innymi.

Taka postawa zakłada z góry, że osoby, kultury, grupy i etnie pozbawione środków finansowych i technicznych do produkcji twardych danych z definicji nie mają racji. Podobnie badacze szukający odpowiedzi na pytania, które nie wydały się interesujące publicznym i prywatnym grantodawcom, muszą pokornie zamknąć usta. Jak łatwo znowu spychamy większość świata na margines.

I warto podkreślić, że takie zachowanie nie jest naukowe, nauka wcale go nie postuluje. Już od Sokratesa mamy świadomość, że dobry naukowiec to taki, który przede wszystkim zdaje sobie sprawę, jak niewiele wie.

Czy ten brak otwartości to problem? Wyobraźmy sobie funkcjonariuszy wymiaru sprawiedliwości, którzy w ciągu roku analizują 100 przypadków przemocy domowej w jednej z dzielnic miasta Buenos Aires. W kolejnym roku dzieje się dokładnie to samo. Wydaje się, że tak to już jest: rok w rok średnio 100 przypadków przemocy i tak już zostanie.

Kiedy jednak przyjrzeć się nie sprawcom, a ofiarom, okaże się, że jedynie 7 ze 100 poszkodowanych to mężczyźni, aż 62 z nich to kobiety, podczas gdy resztę stanowią osoby niepełnoletnie.

Analizowanie przemocy w perspektywie płciowej daje nowy horyzont działań. Zamiast zastanawiać się, dlaczego agresor postanowił zaatakować, rozważa się, dlaczego ofiarą ataku najczęściej pada kobieta. I w jaki sposób tym napaściom zapobiec. W 2012 roku Argentyna wyróżniła w kodeksie karnym przestępstwo kobietobójstwa (femicidio), natomiast w 2019 roku wchodzi w życie tak zwana Ley Micaela –  ustawa, która wprowadza szkolenie dotyczące przemocy na tle płciowym obowiązkowe dla wszystkich funkcjonariuszy publicznych.

Rozwój społeczeństwa – w tym nauki – często zawdzięczamy zmianie perspektywy. A tę ciężko wypracować zza biurka. Właśnie rozmowa z Innym umożliwia nowe spojrzenie na otaczający nas świat, zadawanie nowych pytań i poszukiwanie odpowiedzi w innych sektorach rzeczywistości. Także feminizm i teoria gender nie wykluły się w laboratoryjnej probówce. Zawdzięczają swoje narodziny procesom społecznym, manifestacjom i aktywności bynajmniej nienaukowej, w trakcie których kobiety stopniowo dochodzą do głosu w świecie zdominowanym przez mężczyzn.

5. Doskonała wymówka

Nie ma żadnej perwersji w tym, by wziąć nasiono i włożyć mu do środka kawałek DNA. Chodzi raczej o to, że istnieje pewien cel we wkładaniu kawałka DNA do nasiona w taki sposób, żeby to nasiono zachowywało się tak, jak chcemy. […] zawsze istnieje jakiś cel, a cele nie są neutralne, jak twierdzą niektórzy koledzy [naukowcy]. Cele wiążą się z konkretnymi zamiarami, są osadzone w kontekstach historycznych, związane z interesami ekonomicznymi, politycznymi i ideologicznymi. A czasem z głupotą, która być może jest największym problemem ludzkości.

Andrés Carrasco (1946–2014), argentyński lekarz specjalizujący się w biologii komórki i embriologii, przeprowadził pionierskie badania nad wpływem glifosatu na rozwój kręgowców, w latach 2000–2001 prezes CONICET (argentyński odpowiednik PAN)

Naukę przedstawia nam się jako obiektywną. Stąd miałby płynąć automatyczny wniosek, że z jej argumentami nie sposób dyskutować. Wiedzą o tym doskonale reżyserzy reklam pasty do zębów czy jakiegokolwiek innego produktu, który mógłby przedstawić aktor w przebraniu lekarza lub naukowca. Wiedzą stratedzy tak zwanego ecowashingu, omawiający w naukowo-ekologicznych terminach „ekodziałalność” koncernów naftowych.

Nauka stała się doskonałą zasłoną dymną do najróżniejszych działań. Niedawno w argentyńskiej miejscowości El Chaltén przeprowadzono konsultację społeczną w sprawie projektu asfaltowania drogi nad jezioro Lago del Desierto. W trakcie całodziennego spotkania wypowiadali się dyrektorzy państwowych instytucji, geolodzy, specjalista od hydrologii i inżynierowie ochrony środowiska, podczas gdy na ekranie trwał festiwal map, liczb, tabelek, wykresów, a nawet fragmentów prac naukowych. Tyle że problem nie tkwił w żadnej z omawianych kwestii. Prawdziwym zmartwieniem mieszkańców El Chaltén jest kryzys mieszkaniowy spowodowany brakiem dostępu do ziemi. Kryzys tak ostry, że każdy funkcjonariusz firmy budowlanej, który osiedli się w miejscowości na czas prac drogowych, spowoduje, że jedna rodzina wyląduje na bruku, bo mieszkań na wynajem od dawna już nie ma. Mało tego, owa firma budowlana uwikłana jest w proces korupcyjny przeciw prezydent Cristinie Fernandez, a droga, którą chce się asfaltować, nie prowadzi donikąd, jeśli nie liczyć prywatnych dzielnic i hoteli. O tym jednak nie wspomniał ani geolog, ani hydrolog, ani inżynier środowiska.

Naukowe mydlenie oczu z lubością wykorzystują znawcy nauk prawnych. Ignorantia iuris nocet, powtarzają od pięciuset lat kolonialne i postkolonialne władze krajów Ameryki Łacińskiej lokalnym etniom nieposiadającym zalegalizowanych aktów własności na zamieszkiwane od pokoleń ziemie. I te ziemie im zabierają. Legalnie. Wybaczcie, powiadają, ale takie jest prawo, a nieznajomość prawa szkodzi. W ten sposób naukami prawnymi usprawiedliwia się masową grabież. I to dzieje się do dziś: w Argentynie w północnej części prowincji Salta czy w prowincji Formosa. W Paragwaju – na całej rozciągłości regionu Chaco, o czym również piszę dokładniej w książce „Sprzedani. Reportaże z peryferii”.

Instrumentalne wykorzystywanie nauki najlepiej widać w niezwykle wybiórczym traktowaniu wyników badań i wprowadzaniu w życie płynących z nich wniosków. Jeśli dziś zostanie opatentowany nowy szczep transgenicznej soi, kukurydzy czy bawełny pod rękę z nowym nieselektywnym herbicydem, już jutro okrzyknie się niecywilizowanym barbarzyńcą każdego, kto się mu sprzeciwi, a kolejne rządy zaczną podpisywać rezolucje wprowadzające nowy wynalazek do użytku (na przykład w Argentynie autoryzacja na komercjalizację nasion transgenicznych jest przyznawana przez Ministerstwo Rolnictwa na podstawie ekspertyz stosownych komisji).

W przypadku badań dotyczących zmian klimatu sprawa wygląda zupełnie inaczej. Publikują, badają, a my dalej produkujemy jak szaleni przedmioty, których nie potrzebujemy, beztrosko spalając gaz i ropę naftową. I nikt tego nie nazywa wstecznictwem, a – wręcz przeciwnie – rozwojem. Podobny efekt widzimy na własne oczy w obliczu pandemii COVID-19. Jakich konsekwencji doczekały się badania wskazujące, że jednym z głównych odpowiedzialnych za epidemie wirusów odzwierzęcych jest masowa deforestacja? Żadnych. W szczególności w Argentynie przedsiębiorstwa wylesiające północ kraju otrzymały rzadki przywilej: mogły kontynuować prace pomimo ścisłej kwarantanny.

Są wyniki badań, które się opłacają. I inne, które nie.

6. Tabelka prawdę ci powie 

Piszę ten tekst dzięki nauce. Wstukuję kolejne litery na klawiaturze komputera, owocu cywilizacji. Przyświecają mi żarówki LED. A kiedy skończę pisać, za pośrednictwem światłowodu i technologii informatyki prześlę ukończony artykuł do redakcji. Z Patagonii do Warszawy w mgnieniu oka.

Jeśli jednak jako cywilizacja zachodnia chlubimy się zdolnością do samokrytyki, warto nie zapominać, że ta samokrytyka powinna dotrzeć do wszystkich dziedzin naszej działalności. Także do nauki.

Nauka bez wątpienia nie jest jedynym źródłem prawdy. W wielu wypadkach skupia się na kwestiach istotnych wyłącznie dla grup, które mają w interesie narzucenie pewnych rozwiązań pozostałej części społeczeństwa. Dosadnym przykładem jest opisane wcześniej patagońskie ludobójstwo. Pod pozorem naukowych argumentów o wyższości jednej rasy nad drugą i w akompaniamencie peanów na cześć postępu przepchnięto decyzję o likwidacji całych narodów. Zaproponowane „naukowe” rozwiązanie umocniło i tak już dominujący w Argentynie sektor wielkich właścicieli ziemskich oraz zakonserwowało kraj w swego rodzaju feudalizmie umalowanym na demokrację. Z wysokiej koncentracji własności ziemskiej i roli eksportera surowców naturalnych Argentyna nie wygrzebała się do dziś.

A historia się powtarza. Obecnie w północno-zachodniej części kraju władze tłumaczą miejscowej ludności, że lit to przyszłość. Odkrywkowe kopalnie tego surowca obietnicą są cywilizacji oraz dobrobytu. Ludzie, jak to ludzie, uparcie bronią się przed litem. Króluje wstecznictwo i obskurantyzm. Ludzie mówią, że chcą mieć czystą wodę, że chcą pić. A woda jest już staromodna, proszę państwa, woda była kiedyś. Teraz czas na lit, na nowoczesność. I kto nie rozumie, to mu gumową kulą po plecach albo od razu do aresztu.

W Polsce zawrotną karierę robi w ostatnich latach termin big data, pod który podpina się każdą liczbę, wykres czy tabelkę. Media podsuwają je przed oczy czytelników, pouczając, że oto, proszę państwa, jest big data, big data prawdę państwu powie. Jedyną prawdę. Słuchać takiej prawdy należy. W niej ukryta jest racja, innej racji nie ma.

Tego typu monopolizacja prawa do prawdy prowadzi do drastycznego zubożenia naszego świata: odrzucania pomysłów, wiedzy i alternatywnych punktów widzenia, które mogłyby uczynić Ziemię lepszym miejscem do życia. Niejednokrotnie znikają one pod walcem jedynego naukowego dyskursu, tak jak kolejne gatunki roślin i zwierząt wymierają pod naporem jedynego systemu produkcji i organizacji życia zwanego – do wyboru – kapitalizmem, cywilizacją czy nowoczesnością. Tymczasem nie ma wątpliwości, że najlepszymi obrońcami dzikiej przyrody są rdzenne etnie zamieszkujące zagrożone destrukcją ekosystemy (tego nie mówię ja, tak twierdzi raport ONZ „Forest governance by indigenous and tribal peoples”). I to pomimo że nie wyliczają sobie na co dzień śladu węglowego, nie wiedzą, co to zero-waste lifestyle (koniecznie po angielsku), nie dysponują ani jedną tabelką ani wykresem.

W określonych zastosowaniach nauki widzieliśmy również najzwyklejszą stronniczość. W takich przypadkach argument „naukowy” staje się argumentem jak każdy inny. Nie lepszym i nie gorszym od punktu widzenia sąsiada z El Chaltén, rdzennego mieszkańca paragwajskiego nabrzeża rzeki Paraná czy nauczycielki ze szkoły otoczonej plantacjami transgenicznej soi pryskanej glifosatem. Nie mamy prawa do narzucania innym konkretnych rozwiązań tylko dlatego, że wydają nam się poparte nauką. Rolą nauki nie jest rozwiązywanie konfliktów, a dostarczanie informacji. W praktyce zaś: niektórych informacji. Informacji zebranych ze ściśle ograniczonych pól, ważnych w bardzo specyficznych warunkach modelowych, obserwowanych ze skończonej liczby punktów widzenia.

Na koniec anegdota z innej patagońskiej książki.

Tym razem chodzi o utwór, który zanudził mnie na śmierć, ale zawsze się człowiek czegoś nauczy. Chodzi o dziełko Eliasa Chucaira, „Turka” (jak w Argentynie nazywa się hurtem wszystkich bliskowschodnich imigrantów) z miejscowości Ingeniero Jacobacci. Książeczka nazywa się „Dejaron improntas”, a rzecz dzieje się gdzieś pod koniec pierwszej połowy XX wieku na zachodnich stepach prowincji Rio Negro, chociaż mogłaby się wydarzyć niemal w dowolnym kraju cywilizowanego świata w tamtej epoce. Pewien młody mężczyzna, z wyższym wykształceniem i Hiszpan z pochodzenia, trafia do Jacobacci jako pierwszy lekarz w pierwszej publicznej przychodni. Po jakimś czasie wyjeżdża z miasteczka święcie oburzony. Zostawia za sobą list otwarty opublikowany w lokalnej prasie, w którym skarży się, że podczas jego pobytu policja zaniedbywała swoje obowiązki: nie zajęła się ściganiem miejscowych znachorów. Okazuje się, że przez dwa lata Hiszpan nie miał okazji przyjąć żadnego pacjenta: mieszkańcy Jacobacci preferowali medycynę tradycyjną. W podobnym okresie w okolicach Junín de los Andes funkcjonariusze prześladowali ludowe położne, które asystowały przy domowych porodach.

Czego się tak, cywilizacjo, boisz? Tak bardzo nie wierzysz w siebie, że musisz prześladować, zdelegalizować czy ubić wszystko, co z ciebie nie wypływa?

Odczłowieczanie przeciwnika to typowa psychotechnika wykorzystywana do usprawiedliwienia przemocy; historia konfliktów zbrojnych aż puchnie od przykładów jej zastosowania. Ciekawe jest natomiast, że cywilizacyjny dżoker jako ostateczny i niekwestionowany argument w dyskusji ma się dobrze także w czasach pokoju. Okazuje się bardziej przekonywujący niż hasła denazyfikacji, wojny religijnej czy wprowadzania demokracji. Być może dlatego, że cywilizacja jawi się jako apolityczna i bezstronna. Oto wektor liniowego procesu rozwoju, którego nie da się zatrzymać i dla którego nie ma alternatyw. Mało tego, cywilizacja zdaje się opierać na nauce, a wierzy się, że nauka jest obiektywna. Obstawałbym jednak przy twierdzeniu, że owszem, cywilizacja i nauka są polityczne, wiążą się z określonymi ideologiami i kiedy znajdą się w nieodpowiednich rękach, stają się groźną bronią propagandową, która może doprowadzić – na przykład – do ludobójstwa. Lub chociaż do wzajemnego kaleczenia się nawzajem w codziennych dyskusjach.

Dlatego słuchajmy się nawzajem. Żeby się potem znowu nie okazało, że musimy pozamykać w więzieniach, zniewolić i pozbawiać dzieci tych, którzy „nie rozumieją” naszej jedynej słusznej racji, podczas gdy gdzieś tam daleko, niewidoczni dla naszych oczu, biznesy robić będą ci, którzy nam tę jedyną słuszną rację wcisnęli: bo nam sam Pan Bóg szepnął z nieba, że za big data bić się trzeba.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×