Bez dobrej puenty
Kiedy dla mojej wioski zaczęła się wielka historia? Wraz z powolnym kryzysem, a później upadkiem Państwowego Gospodarstwa Rolnego Manieczki. Był to tak zwany wzorcowy PGR: wizytował go Chruszczow, gdy w Polsce Ludowej zaczęto, wzorem Rosji Radzieckiej, uprawiać kukurydzę. Zamknięto go w roku 1992.
Ponad pięć lat temu napisałem dla swojej rodzimej redakcji, „Obywatela”, reportaż „Zakładnicy transformacji”. Tekst opowiadał historię przemian społeczno-gospodarczych w moich rodzinnych stronach. Miał raczej gorzki wydźwięk.
Zaczynał się tak: „Szołdry, nieduża wielkopolska wioska przy drodze wojewódzkiej Śrem-Czempiń-Głuchowo. Rząd podniszczonych domów i budynków gospodarczych wzdłuż asfaltowej ulicy. U wlotu do miejscowości nieczynny dworzec kolejowy, wybudowany jeszcze przez Prusaków (…). Jednorodność zabudowy zakłócają prywatne gospodarstwo rolne, gmach XIX-wiecznej szkoły powszechnej (dokumenty mówią, że działała ona przynajmniej od lat 80. XIX wieku), typowy po-PRL-owski sklep, budynek szkoły podstawowej, tzw. »tysiąclatki«, przyszkolny »bliźniak« (mieszkania dla nauczycieli), niedawno postawiona okazała kaplica, blok z lat 80., wybudowany dla pracowników PGR-u. W głębi wioski, w parku krajobrazowym z XVIII wieku, odnowiony przez prywatnego właściciela dworek z 1750 roku. I jeszcze popegeerowskie zabudowania, obory i stawy rybne. Wioska liczy nieco ponad 220 mieszkańców, w dużej mierze są to emeryci i renciści”. Minęło kilka lat. Gorszych czy lepszych dla tych okolic? Trudno to jasno ocenić.
Kiedy dla mojej wioski zaczęła się wielka historia? Wraz z powolnym kryzysem, a później upadkiem Państwowego Gospodarstwa Rolnego Manieczki. Był to tak zwany wzorcowy PGR: wizytował go Chruszczow, gdy w Polsce Ludowej zaczęto, wzorem Rosji Radzieckiej, uprawiać kukurydzę. Zamknięto go w roku 1992. Rodzice moich kolegów i koleżanek tracili pracę. Mieliśmy po kilkanaście lat: żuliśmy gumę „Turbo” i żelki „Haribo”, piliśmy „Jojo Colę”, kupowaliśmy z łóżek polowych kasety magnetofonowe, a gdy w podstawówce pojawił się odtwarzacz wideo, oglądaliśmy w Dzień Dziecka w szkolnej świetlicy „Rambo”. Pojawiło się polskie wydanie „Bravo”, z którego dowiadywaliśmy się, czym jest petting i tym podobne hece. „Czterech pancernych i psa” zastąpiło „Beverly Hills 90210”: chłopcy i dziewczęta z czworaków gapili się na serialowe perypetie bogatych smarkaczy, rozgrywane w dekoracjach luksusowych aut i okazałych domów. Amerykańskie marzenie wisiało nad upadającym PGR-em, przenikało do snów tamtejszych nastolatków.
Stawaliśmy się raczkującymi konsumentami Europy, która miała nam do zaoferowania swoje pięknie opakowane śmieci i przebój Scorpions „Wind of change” gratis. Była to znaczna odmiana. Przez lata do szkoły przyjeżdżało objazdowe kino: „Pana Wołodyjowskiego” znaliśmy na pamięć. No i w PRL zamiast rzeczywistej demokracji mieliśmy fluoryzację. Różnicy nie trzeba chyba nikomu wyjaśniać. Wielka historia miała dla nas bardzo przyziemne konsekwencje. Wtedy zaczęliśmy sobie uświadamiać, co to znaczy mieć więcej, mniej czy bardzo mało pieniędzy.
Tu dygresja. Znacznie wcześniej wspomniane Manieczki były majątkiem Józefa Wybickiego, którego pierwszy, pusty grób, znajduje się nieopodal, tuż za pięknym kościołem w Brodnicy Śremskiej. W III RP, w latach 90. „osada Wybickiego” zasłynęła dyskoteką „Ekwador”. Było tam na tyle głośno i, jak to się dziś powiada, „grubo”, że miejsce dyskotekowych uciech zaszczyciły artykułami redakcje „Polityki” i „NIE”. Dziś nie ma już w Manieczkach ani (muzeum) Wybickiego, ani „Ekwadoru”. Pech. Zostało określenie, czasem spotykane: „ale manieczki”. Jego znaczenie każdy może sam sobie dośpiewać. A poza tym, to „jeszcze Polska nie zginęła…”. Po prostu, ciągle się zmienia.
Tymczasem w Szołdrach, wraz z likwidacją linii kolejowej, zamknięto też stację PKP, poza tym przedszkole i szkołę podstawową. W parku stoi osamotniały pałac, którego remontu jednak nie dokończono. Został autobus, zdaje się, że kursuje raz dziennie. Czasem jeździ zresztą prawie pusty: przedpotopowe zwierzę, mój prywatny wehikuł czasu. Przenosi mnie do tych pięknych czasów, gdy przechodząca od realnego socjalizmu do realnego liberalizmu Polska rosła w siłę i ludziom wreszcie zaczęło się żyć dostatniej. W mojej rodzinnej wsi, gdy upadał PGR, na wielu domach zawisły anteny satelitarne, a w „Geesie” działała wypożyczalnia kaset wideo. Że była to imitacja? A kogo to obchodziło? I kogo dziś faktycznie interesuje imitacyjny charakter naszego realnego liberalizmu?
Ale ten felieton miał być choć trochę optymistyczny. Zatem: najpierw w środku wioski postawiono nową kaplicę. Naprawdę ładną, całkiem dużą. Postawili ją sami mieszkańcy, w większości za swoje pieniądze i własnymi rękoma. Budynek szkoły na szczęście się nie rozleciał: dziś znajduje się w nim prywatny dom spokojnej starości. Zadbany, otoczony drzewami, z regularnie strzyżonymi trawnikami, ogrodzony siatką. Zresztą, ogrodzeń, siatek i napisów „wstęp wzbroniony” w ogóle przybyło. A tuż obok kaplicy mieszkańcy wioski zaczęli stawiać Dom Ludowy. Budowa nie idzie tak dobrze, jak stawianie kaplicy: bo i forsy brak i wsparcie z zewnątrz mniejsze. Ale i tak posuwa się naprzód. A przecież, zgodnie z narracją mainstreamowych mediów, zgodnie z opiniami części swoich rodaków, mieszkańcy Szołder powinni siedzieć przed sklepem i pić wzięte na krechę wino. Powinni zastygnąć z tym winem w ręku u progu spożywczaka: negatywni bohaterowie moralitetu o wymogach i dobrodziejstwach jedynie słusznej transformacji.
Głupio używać wielkich słów. Kilka jednak będzie koniecznych. Gdyby przejechać dzisiejszą Polskę wzdłuż i wszerz, jej bocznymi dróżkami, „kawał w bok od szosy głównej”, takich miejsc i miejscowości, jak moja rodzinna wioska, znajdzie się znacznie więcej. Każda będzie miała własną historię, specyfikę, klimat. Każda ma własne dzieje uczestnictwa w rodzimej transformacji: swoje własne klęski i zwycięstwa. Rzecz nie jest jednoznaczna, bo przecież na wsi często widać jak na dłoni różnice majątkowe, społeczne, czasem też klasowe.
Gdy mieszkasz na wsi, (dobrze) zarabiasz w mieście, gdy oglądasz swoją wieś tylko z perspektywy klimatyzowanego samochodu, to jest dla ciebie zupełnie innym miejscem, niż dla podstarzałego mężczyzny, którego koła twojego samochodu obryzgują błotem i żwirem. Dokąd jedzie na swoim rowerze? Do pracy? Do urzędu gminy? Pokonuje kilkunastokilometrową drogę do ośrodka zdrowia? Na pocztę? Jedzie po lekarstwa? Do knajpy? Zbierać truskawki, jabłka? Jedzie na Mszę? Nie musisz sobie zadawać tych pytań. Ten człowiek, jego życie na wsi, jego sprawy są tylko dekoracją, ciemniejącą w lusterku samochodu plamką na rzeczywistości. Dla ciebie brak PKS-u, czynnej stacji kolejowej to nieistotna kwestia, skansen, może nawet wydumane problemy roszczeniowców. Dla niego to istotna niedogodność, jeszcze jeden kłopot, jaki wiąże się z dwudziestoma latami polskich zmian.
Rzecz jednak w tym, że jego świat jest równie prawdziwy i równie zasługujący na poznanie i szacunek, jak twój. I losy tysięcy, może i milionów Polaków toczących takie właśnie życie są równie prawdziwe i ważne, jak losy młodych, wykształconych z dużych miast, bogatych i bogobojnych, beneficjentów transformacji. A ta polska wieś, ta moja wieś ma również swój ruch oporu przeciw systemowi. Swój sprzeciw. Wyraża się on także przez niezgodę na zepchnięcie w ciemny kąt współczesnej Polski. W pragnieniu, by na środku wsi stanęła okazała kaplica, Dom Ludowy. To jest także chęć ocalenia wspólnotowości, lokalnej tożsamości: żeby jej znakiem nie była pusta przestrzeń, kulturowe „nic”. To oczywiście także znak słabości: bo nie udało ocalić się szkoły, bo PKP nie uruchomi ponownie linii kolejowej, bo lokalne życie biznesowo-polityczne jest od lat własnością ciągle tych samych ludzi, ich krewnych i znajomych, bo łatwiej kupić jednak własny stary grat na czterech kółkach, niż wymusić częstsze kursowanie PKS-u. Bo wreszcie młodych wciąż ubywa, a starzy są coraz starsi, coraz słabsi a niekiedy coraz bardziej samotni. Także ze swoimi wspomnieniami.
Gdy na początku lat 90-tych zwolniono z pracy w PGR jednego z sąsiadów moich Rodziców, mężczyznę w pełni sił, traktorzystę, pozostało mu stanie przy furtce i drobne prace w malutkim ogródku, jaki wielkodusznie zostawiła mu dobrodziejka transformacja. Czasy były takie, że chłoporobotnikowi z małej wsi ciężko było znaleźć inną robotę: na kogo miał się przekwalifikować? Na menadżera? Telemarketera? Miał założyć własny biznes? Jaki? Z jakimi układami? Kto dałby mu kredyt? Gdzie miał szukać pracy? U gangsterów? Owszem, mógł zbierać ślimaki. Za wielkopolskie ślimaki płacili wtedy Francuzi. Sezonowo, rzecz jasna. Po latach harówki został zatem bez pieniędzy, z mnóstwem wolnego czasu. Pewnie nie było nawet komu się pożalić. Załamał się nerwowo, nie obyło się bez leczenia psychiatrycznego. Później wyszedł na prostą, nie bez cierpliwej pomocy swojej żony, która stała się jedyną żywicielką rodziny. Nie wiem, czy dziś ten mężczyzna chodzi do kaplicy w Szołdrach. Nie wiem, o czym myśli, gdy już przekracza jej próg. Czy się modli, czy w milczeniu przeżywa swoje życie w jej ciszy. To jego rzecz. Tak jak moją jest nie zapominać.
I to jest puenta. Na inną brak mi słów.
PS Autor felietonu uprzejmie prosi, by nie utożsamiać go z około-SLD-owskim sentymentem za PRL, którym się zdecydowanie brzydzi, odkąd dojrzał do swoich obecnych poglądów.