Bester Quartet, Metamorphoses
Z czoła ścieka pot. Akordeonista siedzi na środku i wirtuozersko wygrywa coraz to dłuższe, skomplikowane partie. Skrzypek, wyprostowany jak struna, wyrywa postrzępione podczas energicznej gry włosie ze smyczka, by zaraz znowu przyłożyć go do instrumentu i dać się porwać muzyce. Rozpromieniony perkusista z werwą przebiera palcami po bębnach i talerzach. Spogląda porozumiewawczo na kolegów z zespołu, lecz niedługo potem znów odchyla głowę do tyłu i wpada w trans wybijając kolejne rytmy.
To nic innego, jak opis ostatniego koncertu zespołu Bester Quartet, mającego miejsce w Filharmonii Narodowej w ramach Czwartkowych Spotkań Muzycznych. Repertuar filharmonii rozwija się, coraz częściej sięga do muzyki awangardowej. Dlatego na scenę zaproszony został zespół czerpiący inspiracje z muzyki klasycznej, lecz również klezmerskiej i jazzowej. Grupa istnieje już od 1997 roku, ale od 2007 przeżywa, można powiedzieć, drugą młodość. Wcześniej znani jako The Cracow Klezmer Band, nagrali sześć płyt. Wszystkie z nich, łącznie z tą najnowszą, wydała prestiżowa nowojorska wytwórnia Tzadik założona przez Johna Zorna, która skupia muzyków sięgających do żydowskich tradycji muzycznych. Odkąd członkowie postanowili zmienić nazwę na bardziej uniwersalną, kazali fanom czekać aż pięć lat na kolejny krążek. Płyta Metamorphoses pojawiła się dopiero pod koniec ubiegłego roku.
Na koncercie w filharmonii muzycy prezentowali repertuar świeżo wydanej płyty. Całe wystąpienie zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. Przyzwyczajona do typowego charakteru koncertów filharmonijnych, byłam mile zaskoczona tą odmianą. Liczyłam na coś ożywiającego, nowego. I nie zawiodłam się. Ze sceny emanowała taka energia, że trudno było oderwać wzrok od muzyków. Głośne salwy oklasków po każdym utworze i głosy pań z tylnego rzędu „Świetni są! Niebywałe!“ utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie tylko we mnie koncert wywołuje tak intensywne emocje. Przyczyną tego zafascynowania była zarówno niezwykle dynamiczna muzyka, jak i sylwetki wszystkich członków zespołu.
Znakomity instrumentalista Jarosław Bester, lider zespołu i autor większości aranżacji, swoją wirtuozerską grą na akordeonie i pełnym zaangażowaniem w tworzoną muzykę, porusza widzów do głębi. Energiczny Jarosław Tyrała zaskakuje swoją pomysłowością w grze na skrzypcach, wykorzystując wszelkie możliwe techniki. Najwięcej witalności zespołowi nadaje multiinstrumentalista Oleg Dyyak. Doskonały perkusista, akordeonista i klarnecista. Wystarczy spojrzeć na jego roześmiany wyraz twarzy, od razu widać, że jest po uszy zakochany w muzyce i przeżywa ją każdą częścią swojego ciała. I ostatni – najmłodszy, kontrabasista Michał Pospieszalski. Nowy w zespole, acz dobrze już wrośnięty w grupę. Jak mówił bohater jednoaktówki „Kontrabasista“ Particka Süskinda, gdy orkiestra nie słyszy kontrabasu – kompletne fiasko. W orkiestrze jazzowej widać to jeszcze wyraźniej. Orkiestra jazzowa rozpada się z wielkim hukiem jak granat, kiedy milknie kontrabas. Choć to instrument stworzony do brzmienia drugoplanowego, jego rola jest niezwykle istotna. Pospieszalski zadaniu podołał. Sprawdzał się nie tylko w tle, ale klasę pokazywał także w swoich partiach solowych.
Na jednym z koncertów Jarosław Bester powiedział: z instrumentów próbujemy wydobyć maksimum emocji i znaczenia, próbujemy odzwierciedlić w wydawanych przez nie dźwiękach nasze dusze. I to widać w każdej minucie koncertu. Dla widza jasne jest, że członkowie Bester Quartet grają całym sobą, a do tego świetnie bawią się na scenie i sprawiają, że publiczność doskonale bawi się wraz z nimi, gdyż przelewają na słuchaczy całą swoją energię. Często porozumiewają się wzrokowo, śmieją do siebie, ale również grają z wielkim namaszczeniem. Gdy improwizują, zamykając oczy, czy odchylają głowy do tyłu.
Pod wpływem impulsu, poruszona koncertem, od razu nabyłam płytę Metamorphoses. Muzycznie powtórzyła wrażenia koncertowe. Energiczne aranżacje, chwytliwe, niekiedy nawet taneczne melodie. Miejscami grupę wsparł grając na trąbce Tomasz Ziętek, znany m. in. z grupy Pink Freud czy Mitch and Mitch. Inspiracji dla utworów znaleźć można wiele. Niekiedy nieco orientalne, to bardziej nawiązujące do tradycji żydowskiej, a czasem i całkowicie jazzowe. Nie brak też wolniejszych rytmów jak w melancholijnym utworze „The God-Forsaken”. Tak więc różnorodności nie brakuje, płyty słucha się z zainteresowaniem. Kto nie da jej się porwać za pierwszym przesłuchaniem, niech nie traci nadziei, a odtworzy ją znowu po pewnym czasie, zgodnie z tym, co powiedział perkusista zespołu Oleg Dyyak: Generalnie nie lubię płyt, które mi się podobają po pierwszym przesłuchaniu – zazwyczaj do nich nie wracam. Ja jednak najchętniej wróciłabym na koncert. Tamte wrażenia są nieporównywalne z tymi podczas odsłuchiwania płyty. Ta muzyka jest po prostu stworzona do słuchania jej na żywo.