Mieszkańcy Bośni i Hercegowiny mają dość życia w dysfunkcyjnym i skorumpowanym państwie. Trudno zakładać, że do rządzenia 4-milionowym państwem potrzeba aż 5 prezydentów i 136 ministrów.
Z Marcinem Żyłą rozmawia Marysia Złonkiewicz.
Czy protesty w Bośni i Hercegowinie zjednoczyły społeczeństwo i przełamały podziały religijne i narodowościowe?
Ostatnie dwa tygodnie pokazały, że bośniacki protest ma głównie podłoże ekonomiczne. W tym sensie jednoczy większość obywateli kraju. Kilka dni temu ogłoszono wyniki sondażu, według którego protest popierają ludzie z obydwu części Bośni i Hercegowiny: 78 proc. mieszkańców Republiki Serbskiej i aż 93 proc. mieszkańców federacji chorwacko-muzułmańskiej. Wszyscy oni mają dość życia w dysfunkcyjnym i skorumpowanym państwie, którego struktury w dużej mierze służą same sobie. Bo trudno przecież zakładać, że do skutecznego rządzenia niewielkim, niespełna 4-milionowym państwem potrzeba aż 5 prezydentów, 136 ministrów czy 127 zarejestrowanych partii politycznych.
A czy szybkie rozprzestrzenienie się protestów było inspirowane nastrojami rewolucyjnymi w Europie, inspirowanymi przez Ukrainę?
Niewiele na to nie wskazuje. Wprawdzie bośniacki ruch protestu zapożyczył swoją nazwę od ukraińskiej opozycji, ale sytuacja w obu krajach jest jednak trudna do porównania. W Bośni mówi się nawet, że – w odróżnieniu od Ukrainy – jest tu teraz niestety „wielu Janukowyczów, ale nie ma ani jednego Kliczki”.
Kijowski protest był efektem konkretnej, politycznej decyzji ukraińskich władz o niepodpisywaniu umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską. Był to wyraz sprzeciwu ludzi, którzy przyszłość swojego kraju widzieli inaczej niż rządzący. Tymczasem w Bośni mamy do czynienia z rozczarowaniem, które trwa i narasta od lat. Na miejscu porównywano czasem początek protestu w Tuzli z polskim Sierpniem ’80. To porównanie na wyrost, choć kto wie, czy za jakiś czas Bośniacy, podobnie jak my o Gdańsku, nie będą mogli powiedzieć: „zaczęło się w Tuzli”.
Protestować zaczęli bezrobotni mieszkańcy Tuzli. Czy protesty mają postulaty społeczne, czy ich zakres rozszerzył się?
Bośniacki protest ma fascynującą dynamikę. Rozpoczął się od demonstracji w jednym mieście. Czwartego dnia niezadowolenie manifestował już prawie cały kraj. Do kulminacji niezadowolenia doszło 7 lutego wieczorem, kiedy w Sarajewie podpalono siedzibę Prezydencji. Ale już następnego dnia telewizja pokazywała, jak mieszkańcy umawiali się, aby posprzątać swoje miasto po zamieszkach.
I jak to wygląda teraz?
Choć demonstracje i blokady ulic odbywają się tam codziennie, protest zmienił teraz formę. W drugim tygodniu jego trwania w kilku miejscowościach odbyły się zebrania, na których demonstrujący spisali swoje postulaty. Na „ludowym plenum”, które zebrało się w Sarajewie 14 lutego zażądano powołania rządu ekspertów na poziomie kantonalnym, rewizji płac i emerytur, przyjrzenia się skutkom prywatyzacji kilku zakładów przemysłowych – a także powołania komisji, która rozliczy siły porządkowe za zbyt brutalną, zdaniem ludzi, interwencję 7 lutego. Podobne żądania wystosowali do władz mieszkańcy Tuzli.
A patrząc z szerszej perspektywy, co sprawiło, że Bośniacy postanowili masowo wyjść na ulice?
Przede wszystkim domagają się oni reform ustrojowych, które pozwoliłyby państwu na rozwój. Układ z Dayton spełnił swoje zadanie: zakończył wojnę z lat 1992-95. Negocjując go, amerykańscy dyplomaci zakładali jednak, że po trzech latach zastąpią go, wypracowane przez polityków wszystkich narodowości, stałe struktury państwowe, które umożliwią Bośni normalne funkcjonowanie w czasie pokoju. Tak się nie stało. Częściowo na skutek wciąż niestabilnej sytuacji na Bałkanach – jeszcze w 1998 r. Slobodan Milošević rozpętał wojnę z Albańczykami w Kosowie – częściowo zaś dlatego, że bośniacka klasa polityczna zorientowała się, iż w garniturze uszytym w Dayton jest jej całkiem wygodnie.
Przez wiele lat po wojnie panowało przekonanie, że głównym zagrożeniem dla stabilności Bośni są serbscy, chorwaccy czy muzułmańscy politycy, który wracają do retoryki nacjonalistycznej. Tymczasem – choć mówimy o pierwszych dwóch tygodniach protestów i nie oznacza to, że takiego zagrożenia nie ma w ogóle – protestujący uznali, że zagrożeniem dla ich kraju są politycy w ogóle. A w każdym razie ci, do których przywykli od lat. Nawet mieszkańcy Republiki Serbskiej nie kupili argumentów swojego prezydenta Milorada Dodika, który powiedział, że protesty są sterowane odgórnie i ich celem jest doprowadzenie do zniszczenia serbskich struktur politycznych w Bośni.
Jest szansa na nową siłę polityczną?
Ruch nie przybrał na razie charakteru politycznego. Czerpie energię ze swoistego rozproszenia, z przekonania ludzi, że do momentu, do którego jego członkowie będą sobie równi, będzie skuteczny. To się jednak może zmienić: w październiku mają się w Bośni odbyć wybory powszechne i trudno przypuszczać, by nie znaleźli się ludzie, którzy nie chcieliby wykorzystać jego popularności.
Czy protesty dają szansę na zmiany w Bośni? Czy politycy odpowiadają na postulaty protestujących?
Pierwsze dni pokazały, że ci pierwsi wolą odgrodzić się od drugich wysokimi ogrodzeniami. Wśród polityków powstał front ponad podziałami – większość z nich chciałoby obrony istniejącego status quo. Protestujący odnieśli jednak małe zwycięstwa: do dymisji podało się kilku urzędników kantonalnych oraz szef policji, krytykowanej za postępowanie w czasie zamieszek w Sarajewie.
Bośniacki protest pokazuje też smutną prawidłowość: mimo niedawnego sukcesu europejskiej dyplomacji – doprowadzenia do porozumienia między Serbią a Kosowem w kwietniu ubiegłego roku – Zachód wciąż zdaje się być zaskakiwany wydarzeniami w byłej Jugosławii. A kiedy już coś się dzieje, reaguje nerwowo i nie do końca mądrze.
A jak Bośniacy zareagowali na zapowiedź Valentina Inzko, Wysokiego Przedstawiciela dla Bośni i Hercegowiny, że w przypadku eskalacji obecnych protestów Unia Europejska powinna zwiększyć tu swoją obecność wojskową?
Tylko ich rozzłościła, a w dodatku pokazała, że najwyższy rangą dyplomata zachodni nie za bardzo rozumie, co się dzieje w kraju, w którym pracuje już cztery lata, mając nawet uprawnienia do kontroli jego władz centralnych.
W Polsce o protestach w Bośni i Hercegowinie mówiło się bardzo krótko i dość technicznie. Jak komentuje się je poza naszym krajem?
Spora część bośniackich mediów, wciąż powiązanych z różnymi szczeblami władzy, z początku przedstawiała sarajewskie protesty jako w dużej mierze dzieło chuliganów i krzykaczy. Zachodnia prasa na relacje z Bośni nakładała z kolei na początku klisze sprzed lat. Pisała o zagrożeniu nacjonalizmem, używała swojego ulubionego zaklęcia – sformułowania „kocioł bałkański” – które w tym regionie tłumaczy jakoby wszystko, przypominała o wojnach z lat 90. Nawet rozsądny „New York Times” nie ustrzegł się porównania płonącego budynku Prezydencji do zniszczenia słynnej miejskiej biblioteki, którą w 1992 r. ostrzelała z moździerzy oblegająca Sarajewo armia generała Mladicia. Z kolei polskie media poinformowały tylko o zamieszkach. O tym, co się w ich wyniku dzieje w Bośni – zgodnie milczą.
Co te protesty znaczą dla Serbii, co znaczą dla Chorwacji? Jak mogą wpłynąć na sytuację w regionie?
Już w pierwszym tygodniu zarówno w Belgradzie jak i w Zagrzebiu odbyły się demonstracje poparcia dla protestujących w Bośni. Antyrządowe hasła wznoszono też na ulicach Skopje, a w Prisztinie wystąpienie studentów doprowadziło do odwołania rektora miejscowego uniwersytetu.
Jeszcze kilka lat temu niepokoje w Bośni skłoniłyby zapewne wielu polityków w sąsiednich krajach do podsycania wzajemnych animozji. Jednak dziś Serbia i Chorwacja to inne kraje niż kilkanaście lat temu. Serbia wiosną ubiegłego roku porozumiała się z Kosowem, zaś w styczniu rozpoczęła negocjacje członkowskie z Unią Europejską – i nie jest jej po drodze z wieloma politykami serbskiej diaspory w Kosowie i Bośni. Kilka dni po rozpoczęciu protestów Milorad Dodik, lider bośniackich Serbów, został zaproszony do Belgradu, gdzie zapewne zakomunikowano mu, iż nie ma co liczyć na poparcie podobne do tego, jakiego bośniackim Serbom udzielano w czasach Miloševicia. Także chorwacki premier przyjechał do Mostaru, gdzie zaapelował o pokojowe, demokratyczne rozwiązanie kryzysu społecznego w Bośni.
Spójrzmy trochę szerzej. Jak protesty przekładają się na status Bośni jako „protektoratu UE”?
Zapewne jeszcze bardziej zwiększy się rozczarowanie niemocą zachodnich polityków w Bośni. Do tej pory Unia Europejska wciąż odkładała „na później” dyskusję o przyszłości układu z Dayton i koniecznych zmianach ustrojowych. Teraz będzie musiała coś Bośniakom zaproponować.
A jak na wpływy państw muzułmańskich w tym kraju?
Nie przeceniałbym na razie roli protestów w Bośni w zwiększeniu wpływów krajów muzułmańskich. Turecki minister spraw zagranicznych gościł kilka dni temu w Sarajewie: zapewnił, że jego kraj „jest i zawsze będzie stał po stronie swoich bośniackich braci”, ale to normalne, że Ankara reaguje na wydarzenia na Bałkanach szybko. Z kolei wpływy, których najbardziej obawia się Zachód – islamskich ruchów fundamentalistycznych – nie zależą jak na razie od przebiegu obecnych protestów.
Marcin Żyła (1979) jest dziennikarzem „Tygodnika Powszechnego”, publikował też m. in. w „Znaku”, „Dzienniku Polskim” i „Newsweeku”. Jego główne zainteresowania to Bałkany i Europa Środkowa oraz związane z tymi regionami zagadnienia wielokulturowości.
Jeśli nie chcą Państwo przegapić kolejnych wydań naszego tygodnika, zachęcamy do zapisania się do naszego newslettera.