Słońce krwawo zachodzi, z nim reszta nadziei…?
Bez reformy programu nauczania historii sprawy idą źle. Z reformą, jak twierdzi część Kolegów, pójdą jeszcze gorzej. Przez wiele lat wykładałem przedmioty historyczne, lub z dużym udziałem takich treści, studentom historii oraz studentom innych kierunków. Tych z historii zostawmy na boku, bowiem nie są oni typowi w rozważanej kwestii. Moi nie-historycy spotykali się ze mną na pierwszym roku studiów, a więc na ich przykładzie obserwowałem rezultaty działań szkoły (z pewnością jeszcze nie uczelni!). Z całym poczuciem odpowiedzialności stwierdzam, że, poza bardzo nielicznymi wyjątkami, ci ludzie nie wiedzieli o historii nic. Może z chemii i geografii też nic nie wiedzieli. Może szkoła ich źle wykształciła w każdym zakresie. Niewiedza o przyrodzie jednak mniej rzuca się w oczy. Dziennikarze nie pytają żadnego posła choćby o elementarne wzory chemiczne – a nawet gdyby taki poseł źle odpowiedział, to skompromitowałby się mniej niż poseł, który nie wiedział bodajże, kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie (czy coś w tym rodzaju). Czegóż jednak chcieć od posła, skoro studenci europeistyki na pytanie: „Czym był Mur Berliński? Kiedy powstał? Jaką rolę spełniał?” udzielają odpowiedzi:
– „Mur Berliński jest symbolem powstałym w okresie wojny. Spełniał on role dzielącą Berlin na dwie części – wschodnią i zachodnią”.
– „Mur Berliński był symbolicznym podziałem Niemiec. Oddzielał Berlin Zachodni i Wschodni. Jest to pozostałość po Hitlerze. Mur Berliński 13 sierpnia 1961 r. do 9 listopada 1989. Symbol Zimnej Wojny i podziału Niemiec”.
– „Mur Berliński była to skomplikowana budowla za NRD, zbudowana za RFN. Dzielił on Berlin na 2 części zachodnią i wschodnią”.
– „Mur berliński to pozostałość po hitleryźmie, po 2 w. Światowej. Oddzielał on wschod od zachodu. Odzielał terytoria. Oprócz tego Berlin był podzielony na 4 sektory”.
Notuję sobie podobnie beznadziejne odpowiedzi. Nie wiem, po co. Chyba dla zwiększenia własnej frustracji – bo ostatecznie ogromna część takich studentów przez studia przechodzi. Mniejsza jednak o moje uczucia.
Prawdziwie zastanawia mnie, skąd płynie owa niewiedza, której studenci ani trochę się zresztą nie wstydzą. W końcu takie czy podobne zagadnienie powinno być znane młodzieży nawet nie z nauki dowolnego przedmiotu, lecz z życia. Nie wiem, skąd kiedyś dowiedziałem się, że Mont Blanc jest położone w głębi kontynentu europejskiego; nie przypuszczam, żeby mnie nauczono tego na lekcjach geografii. Była to raczej wiedza potoczna. Tymczasem moi studenci, którzy też przecież żyją w realnym świecie, na pytanie, co i kiedy wykopano pod Mont Blanc, udzielali mi na serio odpowiedzi, że był to kanał. Na pytanie, jakie wody łączył ów kanał, nie potrafili już odpowiedzieć. Tymczasem mamy przecież do czynienia z pokoleniem, które jest dosłownie bombardowane informacjami i które poznaje świat, podróżując. Może właśnie w tym tkwi przyczyna jego słabości. Szkoła płaci rachunek nie tylko za swoją pracę, ale za pewne zjawiska cywilizacyjne. W szczególności płaci rachunek za zalew bardzo płytkich, łatwo dostępnych informacji, które nie pozostają w pamięci i na nic się nie składają. Codziennego szumu ulicy też nie zapamiętujemy. Co niemniej istotne, nie widzimy, po co mielibyśmy go zapamiętywać. Można powiedzieć jeszcze więcej: w związku z zalewem informacji, usuwamy z pamięci drobne, codzienne odgłosy ulicy i nie tylko ulicy. Przecież w kwadrans po informacjach TV często nie potrafimy powiedzieć, o czym w nich mówiono – chyba że pojawia się coś nadzwyczajnego.
Podobnie dzieje się z historią. Tak jest zresztą nie tylko w Polsce. Proszę nie mieć żadnych złudzeń; w większości krajów stan wiedzy historycznej oraz poczucie sensu uczenia się historii nie są większe niż u nas. W wielu krajach roli historii w nauczaniu bronią historycy, ideolodzy i w pewnych sytuacjach politycy.
Na podłoże cywilizacyjne nakładają się nasze własne grzechy. Historia często jest nauczana jako masa faktów do zapamiętania. Co ważniejsze, nikt nie widzi, po co miałby je zapamiętywać. Nie widać żadnych zastosowań nabywanej w ten sposób wiedzy. Można oczywiście zareplikować, że powinno się znać historię własnego narodu. Powinno się jednak wiele rzeczy. Limitów prędkości na drogach też powinno się przestrzegać, a wielu z nas tego nie robi. Nadto, nie przesadzajmy z tą wagą wiedzy o historii dla życia narodu. Gotów jestem wskazać patriotów, wręcz ludzi, którzy dokonali czynów bohaterskich, a mało wiedzieli o przeszłości. Nikt nie walczy lepiej w potrzebie, ani nie płaci staranniej podatków dlatego, że Sobieski zwyciężył pod Wiedniem. Tylko w bardzo specyficznych sytuacjach dziejowych historia spełnia w narodowym życiu rolę mobilizacyjną.
Budowanie pomnika narodowi, powtarzanie, że „powinniśmy być dumni własnej historii” (a jaki naród nie może być dumny ze swojej?), nie jest konieczne do narodowego trwania. Łatwo wskazać zupełnie nieźle trzymające się kraje, w których nie przywiązuje się wielkiej wagi do historii. Nawet w Polsce ta narodowa symbolika historyczna w praktyce sprowadzona jest do paru dosyć płytko, mało refleksyjnie traktowanych symboli.
Ponieważ jako historyk nie jestem jednak za wyrzuceniem historii ze szkół (doceńcie, Koledzy!), więc proponuję zastanowić się, po co ją tam utrzymywać i jaki charakter nadać jej nauczaniu. Zdaję sobie sprawę, że łatwiej snuć projekty niż je realizować. Mimo to sądzę, że warto próbować odpowiedzieć na pytanie o cel naszego działania – nawet, jeśli ideału w praktyce nie osiągnie się nigdy.
Widzę potrzebę nauczania bardzo ograniczonego objętościowo szkieletu chronologiczno-faktograficznego. Powinien on obejmować nie tylko Polskę, nie tylko Europę, ale różne cywilizacje. Ziemia stała się mniejsza. Musimy rozumieć inne cywilizacje, a częścią rozumienia jest świadomość ich sposobu podejścia do własnej przeszłości. Warto też coś o nich wiedzieć, by nie traktować ich tylko jako wrogów i by nie zadzierać przesadnie nosa, co ich drażni. Szkielet chronologiczno-faktograficzny powinien być bardzo ograniczony objętościowo, ale uczeń winien uzyskać pewne minimum wiedzy historycznej tego typu – tak, jak po szkole powinien coś wiedzieć z zakresu wielu dziedzin wiedzy. Zresztą elementarz trzeba znać, ażeby pójść głębiej.
Widzę potrzebę nauczenia pewnego ciągu chronologiczno-faktograficznego dziejów własnej społeczności na różnych poziomach jej skupienia (narodu, regionu, miejscowości). Człowiek powinien wiedzieć coś o własnej przeszłości, niektórzy mogą zresztą chcieć wiedzieć coś na ten temat (może się zdarzyć i tak!). W końcu tak, jak istnieją kółka małych chemików, istnieją też środowiska młodych ludzi zainteresowanych pytaniem, jak się to „wszystko” ukształtowało. Skądinąd fakty przeszłości stają się swego rodzaju alfabetem (punktami odniesienia) w komunikacji społecznej, a zatem trzeba je znać.
Widzę jednak nade wszystko potrzebę zwiększenia dzięki historii umiejętności analizy i rozumienia spraw ludzkich oraz społecznych. Wiedza o dziejowym kształtowaniu się pewnych sytuacji pozwala je lepiej rozumieć. Dzisiejsze idee oraz dyskurs są kontynuacją dawnych. Religie też najczęściej nie powstały ani dziś, ani wczoraj. Wiedza wyłącznie o dzisiejszych przejawach danego zjawiska jest wiedzą niepełną, bowiem najczęściej występowało ono też dawniej w odmiennych formach (czasem przyjrzenie się minionym formom pozwala też lepiej zrozumieć specyfikę dzisiejszych). Sama zmienność otaczających nas zjawisk jest istotnym elementem rozumienia współczesności. Chętnie patrzyłbym na wybrane problemy nie tylko w poprzek dziejów, lecz także w poprzek globu.
Do tego, by tak zarysowany cel zrealizować, trzeba skupić się na historii najnowszej o tyle, że wiele korzeni dzisiejszych zjawisk w niej tkwi. To jednak nie wystarczy. Korzenie wielu zjawisk nieraz tkwią bardzo dawno. Z dydaktycznego punktu widzenia rozważane problemy najlepiej byłoby wybierać w funkcji ich dzisiejszej wagi. Samo zdefiniowanie problemu, przyjrzenie się mu i własnoręcznie (własnogłowo) robiona, krytyczna, niehagiograficzna analiza, powinny istotnie wzbogacić ucznia intelektualnie. W każdym razie znacznie większe korzyści niesie skupienie się na jakimś, dziś istotnym, dziejowym problemie oraz przeprowadzenie analizy jego kształtowania się w dziejach, niż wkuwanie kolejnych faktów w myśl zasady „trzech z” (zakuć, zdać, zapomnieć). Ponieważ nowa wersja programu idzie w tym kierunku, popieram ją.
Nawiązując do wiersza Adama Mickiewicza „Burza”, którego fragment posłużył mi za tytuł, powiem, że choć sytuacja dziś jest marna, nadziei nie trzeba tracić. Dla mnie nadzieja tkwi właśnie w nowym programie. Jednocześnie wiem, że program historii jest najczęściej kompromisem – bowiem ludzie uważają jego wersję, do której są przyzwyczajeni, za jedynie sensowną. Narzucanie kończy się odrzucaniem. Proponuję jednak nie głodować, bowiem taką broń warto zachowywać na bardziej dramatyczne sytuacje. Nowy program sam w sobie zdaje mi się kompromisem, a można zapewne pójść jeszcze dalej w tym kierunku.