fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Radykalny ruch na rzecz godnego życia dla wszystkich

Degrowth to ruch wyrosły z przekonania, że tylko umiar pozwoli nam na zbudowanie świata, w którym wszyscy będą mogli żyć godnie. Wyłonił się z mozaiki rozmaitych nurtów krytycznych wobec kapitalizmu, które pojawiały się na przestrzeni XX wieku.
Radykalny ruch na rzecz godnego życia dla wszystkich
zdj.: Tomek Kaczor

Publikujemy skrócony i zredagowany zapis wykładu Weroniki Parfianowicz i Jakuba Roka pt. „Co to jest degrowth?”, który odbył się w ramach Festiwalu Kontaktu.

Korzeni idei, które współcześnie składają się na ruch degrowth można poszukiwać już w drugiej połowie XIX wieku – właśnie wtedy w prasie, na wiecach i strajkach szeroko wybrzmiewa sprzeciw wobec kapitalizmu. Krytycy zwracają uwagę, że jest to system, który musi nieustannie rosnąć – wzrastać muszą zyski, więc trzeba coraz więcej produkować. Do tego potrzebne jest coraz więcej pracowników, ziemi czy surowców naturalnych, z których zakłady przemysłowe korzystają w niezwykle rozrzutny sposób, pozostawiając po sobie ogromne ilości odpadów i zanieczyszczeń. Pisze się o zanieczyszczeniu powietrza, wód czy problemie wyjaławiania gleb – które rzadko podlegają jakiejkolwiek kontroli czy regulacji. Już wtedy stawia się tezy, że być może potrzeby ludzkie dałoby się zaspokoić, wycinając mniej lasów, zużywając mniej surowców czy energii, a jednocześnie życie mogłoby być zdecydowanie lepsze niż w rozwijających się, przemysłowych centrach kapitalistycznego świata.

Sam wzrost gospodarczy jako przedmiot krytyki pojawia się później – a tło stanowi tu druga wojna światowa. Kluczowym momentem jest Wielki Kryzys 1929 roku. Powstałe w jego wyniku wysokie bezrobocie, najpierw w Stanach Zjednoczonych, potem również w Europie, cięcia budżetów i niepokoje społeczne, które ostatecznie doprowadzą do wojny. Kryzysy nie wydarzają się przypadkiem – są wpisane w sposób działania gospodarki kapitalistycznej, związany z cyklami nadprodukcji.  W uproszczeniu – w czasach prosperity, firmy próbują jednocześnie maksymalizować swoje zyski i minimalizować koszty – a kosztami w znacznym stopniu są płace pracowników. Przedsiębiorstwa próbują utrzymać je na niskim poziomie, a gdy tylko to możliwe – zastąpić pracownika tańszą maszyną. Ostatecznie prowadzi to do sytuacji, w której produkcja rośnie, a dochody pracowników, czyli znacznej większości społeczeństwa, stoją w miejscu lub spadają – nie ma więc komu kupować wyprodukowanych towarów. Stąd biorą się recesje, podczas których firmy zwalniają pracowników, a więc raz jeszcze zmniejszają liczbę osób, które potencjalnie byłoby stać na zakup tego co produkują. Tak rozwija się spirala kryzysu, bezrobocia, ubóstwa.

W latach 40. toczą się debaty na pograniczu ekonomii i polityki poświęcone temu, co zrobić, żeby nie doszło więcej do takiej katastrofy jak II wojna światowa. W jaki sposób zorganizować gospodarki poszczególnych krajów i handel międzynarodowy, by krajom nie opłacało się wchodzić w konflikty zbrojne, a jednocześnie stworzyć warunki do odbudowy zniszczeń wojennych? Rozwiązanie brzmi paradoksalnie – w tym samym momencie, w którym silnie reguluje się kapitalizm i ogranicza władzę rynku, za probierz rozwoju i wyznacznik kierunku, w którym powinniśmy się poruszać zostaje uznany wzrost gospodarczy.

Jeżeli wzrost gospodarczy ma być wyznacznikiem sukcesu, to czymś trzeba go mierzyć – z pomocą przychodzi PKB czyli Produkt Krajowy Brutto, wskaźnik opracowany przez Simona Kuznetsa w 1934 roku. Pierwotnie używany był do badania stanu amerykańskiej gospodarki w trakcie wojny i szacowania, gdzie potrzebne są większe nakłady finansowe. Jako kompas na czasy wyjątkowe całkiem dobrze się sprawdzał, ale sam Kuznets miał wątpliwości, czy jest to miara użyteczna w czasach pokoju. A to dlatego, że PKB mierzy zagregowaną wartość wszystkich dóbr i usług wyprodukowanych w danym kraju w danym okresie – nie wartościuje tego, co zostało wyprodukowane. I tu pojawiają się pierwsze problemy – wskaźnik wrzuca do jednego kosza rzeczy, które sprawiają, że ludziom w społeczeństwie żyje się lepiej, ale też te, które są szkodliwe. Patrząc na wzrost PKB nie dowiemy się, czy w danym roku zwiększyły się nakłady na produkcję broni czy na ochronę zdrowia. PKB odzwierciedla tylko to, co zostało utowarowione – wizja postępu rozumianego jako wzrost PKB jest więc wizją dobrobytu opartego na rosnącej liczbie transakcji. W statystykach to, za co nie płacimy pieniędzmi, nie istnieje. Pomimo szeregu problemów, na które zwracano uwagę już w latach 40., w 1944 roku podczas konferencji w Bretton Woods PKB zostaje uznany za główny wyznacznik kondycji gospodarczej poszczególnych krajów i pozostanie nim do dziś.

Krytyczna mozaika

Na przestrzeni kolejnych dekad krytyka zarówno kapitalizmu, jak i sposobów mierzenia jego sukcesów, znacząco się rozwija i wybrzmiewa z bardzo wielu stron. W latach 60. Rachel Carson publikuje bardzo głośny tekst pokazujący negatywny wpływ uprzemysłowienia rolnictwa na stan wód w USA. W kolejnych tekstach pisze szeroko o kryzysie ekologicznym, który jest nieuchronną konsekwencją wiary w nieskończony wzrost na planecie o skończonych zasobach. Podobne wątki pojawiają się w raporcie „Granice Wzrostu” opublikowanym przez Klub Rzymski w 1972 roku, który mówi wprost: jeżeli będziemy dalej iść tą drogą, rozbijemy się o ścianę ze względu na środowiskowe ograniczenia naszej planety.

W tym samym czasie pojawiają się zastrzeżenia co do tego, czy aby na pewno wzrost gospodarczy sprawia, że żyje nam się lepiej. W 1974 roku Richard Easterlin, ekonomista z Uniwersytetu Pensylwania, publikuje pracę, w której przekonuje że dalsze bogacenie się społeczeństw nie przekłada się na rosnący poziom szczęścia, co zostało później nazwane Paradoksem Easterlina. Wykazuje, że do pewnego etapu rzeczywiście wzrost gospodarczy zaspokaja niektóre podstawowe potrzeby, ale od określonego pułapu, który w latach 70. osiągnęły kraje rozwinięte, dalszy wzrost nie przynosi poprawy jakości życia, satysfakcji czy szczęścia.

Pojawiają się też nurty krytyczne związane z rosnącą rolą technologii, związane z pracami Ivana Illicha czy Jacquesa Ellula, którzy wskazywali, że postęp technologiczny powoduje, że żyjemy w coraz bardziej autorytarnych społeczeństwach. Sprawia, że w bardzo wielu sferach życia to eksperci zawiadują naszą przyszłością, bo sami nie jesteśmy w stanie jej zrozumieć. Stąd postulat, żeby ponownie upolitycznić postęp technologiczny, zacząć zadawać pytania o to, które technologie są dobre, a które złe i komu służą.

Swoje wątpliwości wyrażają też antropolożki i kulturoznawcy – a to dlatego, że w modelach ekonomicznych, które próbują wykazywać, że wzrost gospodarczy prowadzi do powszechnego dobrobytu, zaszyte są istotne założenia dotyczące natury ludzkiej. Mówią one, że człowiek funkcjonuje jako homo oeconomicus – jednostka zainteresowana wyłącznie maksymalizacją swoich korzyści, racjonalny aktor, który porusza się po rynku, myśląc, w jaki sposób może zaspokoić swoje indywidualistyczne potrzeby poprzez zakupy różnych dóbr. Antropolodzy, którzy badali rozmaite kultury nieeuropejskie, wskazywali, że nie jest to jedyny ani uniwersalny model, a raczej narzucona przez ekonomistów wizja człowieczeństwa, sprzyjająca rozwojowi gospodarki kapitalistycznej. Nasze potrzeby tak naprawdę wyglądają inaczej, nie są nieograniczone, często są wytwarzane przez rynek, a nie przez niego zaspokajane. Wielu z nich nie da się w ogóle zaspokoić przy pomocy pieniędzy. A skoro tak, to być może są inne, bardziej istotne cele, na których powinniśmy się skupić niż nieskończony wzrost dochodu narodowego.

Ruch degrowth czerpie również z rozwijającej się w latach 80. ekonomii feministycznej. Ekonomistki tego nurtu zwracały uwagę, że wzrost gospodarczy pomija i dewaluuje pracę reprodukcyjną – opiekuńczą, wychowawczą, wykonywaną w znacznej mierze przez kobiety. Nieodpłatną, więc niewidoczną z perspektywy PKB. Problem ten można przedstawić używając metafory góry lodowej – PKB mierzy tylko ten niewielki fragment gospodarki, która wystaje ponad powierzchnię wody, natomiast znaczna jej część, niemierzalna, znajduje się pod poziomem wody. Bardzo często jest przy tym wykonywana przez osoby, które podlegają systemowej dyskryminacji – kobiety, osoby z mniejszości etnicznych czy pochodzące z państw, które podporządkowane są dominacji Globalnej Północy.

To właśnie relacje pomiędzy Globalnym Południem i Północą stają się przedmiotem zainteresowania kolejnego ruchu oporu, z którego dorobku czerpie degrowth. Choć kolonializm oficjalnie kończy się w latach 60. i 70., to na przestrzeni kolejnych dekad mechanizmy kolonialne wciąż organizują życie społeczne, kulturowe, a przede wszystkim gospodarcze. Formalnie kraje uzyskują niepodległość, w praktyce zaś są ekonomicznie zależne od byłych imperialnych potęg. W krajach ubogich międzynarodowe instytucje, takie jak Bank Światowy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy aplikują  „uniwersalny pakiet rozwojowy” oparty na tak zwanym Konsensusie Waszyngtońskim. Jest to zestaw zaleceń narzucanych Globalnemu Południu metodą szantażu: będziemy wam pożyczać pieniądze, będziemy z wami handlować, ale tylko, jeżeli zrealizujecie konkretny zestaw polityk wolnorynkowych, wyprzedacie majątek publiczny, zniesiecie cła. Na tym tle wyrasta również ruch nazywany w anglojęzycznej literaturze Environmental Justice, któremu brak jeszcze przyjętego na język polski tłumaczenia. To ruch ekologiczny, który zwraca uwagę na globalną dystrybucję kosztów środowiskowych. Zasoby, których potrzebujemy do naszych telefonów komórkowych, są wydobywane w krajach Globalnego Południa, gdzie łatwo ignorować normy środowiskowe i systematycznie dochodzi do wyzysku pracowników, a niejednokrotnie niewolników. Widać to również w obrębie poszczególnych krajów – na przykład w Stanach Zjednoczonych niechciane, brudne inwestycje, takie jak wysypiska śmieci, czy fermy przemysłowe są lokalizowane częściej w społecznościach czarnych. Koszty społeczne czy środowiskowe wyrzuca się poza granicę tego, co widzialne z perspektywy centrów bogatych miast krajów zachodu.

zdj.: Tomek Kaczor

Prawo do marzeń

W latach 80. i 90. w debacie publicznej dominowało hasło TINA – There is No Alternative – mamy jedną, uniwersalną ścieżkę na drodze do dobrobytu, potrzebujemy tylko ekspertów (zwykle ekonomistów) którzy powiedzą nam, jak te cele zrealizować. Czasem do debaty przedostawały się postulaty poszczególnych nurtów krytycznych – stąd wzięła się na przykład koncepcja zrównoważonego rozwoju – czyli próba wplecenia myśli o kryzysie środowiskowym w dynamikę kapitalizmu. Były to poszukiwania technokratycznych rozwiązań, dzięki którym bardziej zadbamy o przyrodę i ekologię, ale gospodarka dalej będzie mogła rosnąć. Szaty były inne, ale podstawowy cel pozostawał ten sam i nie podlegał dyskusji – znów chodziło o to, żeby rósł Produkt Krajowy Brutto.

W tym kontekście ruch degrowth jest więc walką o wyobraźnię społeczną, o politykę rozumianą jako dyskusja o tym, jakiej przyszłości chcemy. Jego sukcesem jest splecenie rozmaitych nurtów krytycznych, zebranie ich razem i przedstawienie całościowej diagnozy stanu, w którym się znaleźliśmy. A wszystko po to, żeby zdekolonizować wyobraźnię społeczną – odzyskać zdolność do myślenia o innym, lepszym świecie, który możemy zbudować.

Skróty i redakcja: Hubert Walczyński

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×