Przeciwko „W trójkącie” i innym produkcjom rzekomo krytykującym kapitalizm
W kinie zgasły światła. Widzowie zajęli miejsca. Zanim rozpocznie się seans, zostaniecie pochwaleni, że dobrze wybraliście. Zamiast oglądania rolek z kotami, poszliście do kina. Wybraliście głęboookie doświadczenie. Głos w popularnej sieci kin podkreśla, co się na nie składa: wspaniały dźwięk stereo, wygodne fotele premium i obraz o rozdzielczości niemal 4K.
Siedzę w drugim rzędzie i robi mi się dziwnie. Uderza mnie troska anonimowego męskiego głosu. Przypomina mi się stary dobry Edgar Morin, francuski filozof. W latach pięćdziesiątych pisał, że kino to kolektywna maszyna snu: „w podwójnej klatce anonimowej zbiorowości”. Zamyka ono obcych ludzi w wygodnym pudełku. Robi się ciemno. A w ciemności można śnić najskrytsze marzenia. Takie, o których balibyśmy się komukolwiek powiedzieć. Może nawet skonfrontować je ze sobą. W kinie jest bezpiecznie. Można na chwilę wejść w skórę psychopaty, znaleźć księcia z bajki albo odwalić kradzież stulecia. W końcu kino to fabryka snów. Tak mówimy. Pozwala śnić o rzeczach, które raczej nigdy się nie spełnią.
O końcu kapitalizmu na przykład.
O pożeraniu bogatych
„W trójkącie” to opowieść wychwalanego Rubena Östlunda o rozbitkach z luksusowego jachtu. Akcja skupia się na tym jednym procencie ludzkości, która zakumulowała najwięcej dóbr, systematycznie zwiększając nierówności, unikając podatków, niszcząc środowisko czy prowadząc zamaskowany kolonializm. Östlund w swoim filmie zdaje się ich symbolicznie karać. Ku uciesze widzów, wybiera bogatym położenie raczej trudne, inscenizując momentami teledysk Rammsteina. Śmietanka odnoszących sukcesy kapitalistów ucieka z tonącego statku i trafia na randomową wyspę.
Zadaniem bogatych jest od tej pory tylko i aż przetrwać. Na początku obleją ten test. Nie potrafią rozpalić ogniska. Nie umieją złowić ryby. Boją się ciemności. W końcu zabiją zwierzę, ale z wielkim trudem i w męczarniach. Östlund jasno pokazuje, że elita poza swoimi komnatami jest upośledzona. Że ci, którzy skorzystali na kapitalizmie, to dupki i frajerzy. Biednemu widzowi jest w kinie miło. Eat the rich, smacznego. Przetrwać potrafi wyłącznie kobieta, która wcześniej była nikim. Na statku myła kible bogaczy. Teraz to ona rozdaje karty. Decyduje, kto zje, a kto będzie głodował. Ta scena sprawiła ci przyjemność?
Zabiegi filmowe Östlunda krytykuje Peter Bradshaw na łamach The Guardian. Pisze jasno o „kartoflanych stereotypach”, które pochodzą sprzed dekad – z „Wielkiego żarcia”, „Sensu życia według Monty Pythona”, a nawet „Niezastąpionego kamerdynera”. Kwituje: „To kolejny z tych filmów, który opowie ci o tym, co już wiesz, nie wykorzystując zbyt wiele humoru ani oryginalności”. Ja jednak nie mam ochoty oceniać, na ile gwiazdek zasłużyło dzieło Östlunda. Chciałabym raczej przypomnieć, z jakich technik korzysta, zaspokajając nasze najgłębsze psychiczne potrzeby. Potrzeby, które w zasadzie wynikają z wiecznie gojących się ran sukcesywnie zadawanych nam przez kapitalizm. Chcę znaleźć odpowiedź na pytanie, co sprawia, że widzowie mimo wszystko lubią „W trójkącie” i inne rzekomo antykapitalistyczne produkcje.
Filmowa maść na rany
Sednem jest przyjemność. Pisał o niej Edgar Morin w książce pt. „Kino i wyobraźnia”. Jego błyskotliwy esej omawia zasadę działania kina, w tym efekty produkcji na platformach streamingowych. Morin rozdrabnia psychiczny „proces projekcji-identyfikacji”. Pisze o rodzaju uczuciowego uczestnictwa widza w akcji, która dzieje się na ekranie. Wyjaśnia ulotny mechanizm rzutowania własnych fantazji, lęków, ambicji, a więc widm i fantomów na ekran. Siedząc w wygodnym fotelu premium, jesteśmy bierni, cierpliwi i ulegli. Widz „nigdy nie przechodzi do czynów, ogranicza się do gestów lub znaków”. Może ewentualnie klaskać, śmiać się albo wyjść. Ten brak sprawczości daje efekt w innej sferze – wzmaga aktywność uczuciową w trakcie seansu: „kinestezja roztapia się w cenestezji”. W skrócie: odczuwamy życie bohaterów, ich dążenia i porażki we własnych rozmytych wrażeniach i nastrojach. Poprzez ten proces nie tyle włącza się nas w akcję produkcji, co raczej włącza się „film w nurt psychiczny widza”.
Zanim możliwa będzie projekcja „ego” na oglądany film, musimy zidentyfikować się z którymś z bohaterów. „W trójkącie” łatwo polubić pijanego kapitana, granego przez ubóstwianego Woody’ego Harrelsona. Jeśli darzymy bohatera sympatią, łatwiej nam go dopingować. Kapitan, w porównaniu do wszystkich innych, aż promienieje autentyzmem. Jako jedyny z załogi, pracującej na statku, mówi bogatym, co o nich myśli. Nie raczy się ostrygami – wcina fryty z hamburgerem. Nie stara się kryć swoich wad. Nie paraduje ze sztucznym uśmiechem, jak reszta wytresowanej, lecz przerażonej obsługi jachtu. Jednak zaczyna mieć nieprzyjemne poglądy. W rozmowie z rosyjskim milionerem rzuca cytaty z Marksa i Chomsky’ego. Gorzej, że nie wiadomo, co właściwie chciałby z ich pomocą powiedzieć, ale to nieważne. Lubimy go, bo jest autentyczny i w kontrze do świata przedstawionego – antykapitalistyczny. To daje przyjemność. Na taką właśnie postać podświadomie liczyliśmy idąc na „W trójkącie”.
Mokry sen o buntownikach
Morin opowiada o społeczności czarnych, która na sali kinowej biła brawo, patrząc na handlarza niewolników. To przykład idący nieco po bandzie, ale pokazuje on pewną tendencję. Że na ekranie bardziej niż w codziennym życiu lubimy ludzi działających poza prawem, spoza naszej bańki – przestępców, prostytutki i przede wszystkim buntowników. Ich najbardziej. Poza salą kinową działania buntowników mogłyby nie zostać przez nas zaakceptowane. Nie wsparlibyśmy dążeń jakichś pieniaczy. Tutaj oglądamy film, a więc pozwalamy na więcej, bo film to przecież sen. Morin pisze, że bohaterowie „wyklęci biorą swój rewanż na ekranie”. Kradną naszą całą uwagę. To oni – podejrzani, szemrani, niezgłębieni – są najciekawsi do oglądania. W końcu kino korzysta z siły voyeryzmu. W produkcji Östlunda Filipinka myjąca kible zyskuje drugie dno jako przywódczyni, a Kendall Roy z „Sukcesji”, walczący ze swoim patriarchalnym ojcem, jest niemal jak Che Guevara. Podobnie w „Białym Lotosie” – tylko jedna postać z pierwszego sezonu serialu zasługuje na sympatię. Chodzi oczywiście o bezbronnego, milczącego przez większość historii, incela. Wszystkich tych bohaterów w codziennym życiu nie ocenilibyśmy najlepiej. Nie byłoby przyjaźni. Jednak w kinie czy w streamingu te postacie dają nam przyjemność. Płacimy, by oglądać je w działaniu. One buntują się za nas.
„Nowy porządek”, „Biały Lotos”, oscarowy „Parasite”, „Sukcesja”, „Squid Game”, „Rozdzielenie” to przykłady pierwsze z brzegu. Każda z tych uznanych produkcji opowiada poprzez fikcyjną historię o rzeczywistej kondycji człowieka w erze późnego kapitalizmu. Czołowym przedstawicielem zarabiania na krytyce tego systemu jest „Sukcesja”. Serial można potraktować jako studium rekuperacji, opisywanej przez Luca Boltanskiego i Ève Chiapello – „Sukcesja” czerpie energię z procesów, które były wymierzone w kapitalizm. Momentami aż trudno znieść patologię wszechwładnej rodziny Roy’ów – ich helikoptery, pogardę wobec zwykłych ludzi, manipulowanie opinią publiczną czy faulowanie prezydenta, będącego symbolem amerykańskiej demokracji. Bogaci w tym serialu mogą wszystko i robią wszystko, a produkcja nieustannie się destruuje i upaja chaosem, który stwarza na ekranie. Do tego serial nawiązuje z widzem bardzo specyficzną intymną więź. Wywołuje w nas rosnące uczucie odrazy. Bez końca szukamy w „Sukcesji” kogoś, kogo moglibyśmy polubić. W końcu jeden z głównych bohaterów wchodzi w rolę buntownika. Chce zniszczyć korporację taty – wykazać jej grzechy i hipokryzję. Zaczynamy więc mu kibicować, ponieważ niesie on nadzieję złagodzenia naszej odrazy. Pozbycia się napięcia. Choć Kendall Roy jest obrzydliwy, w pewnym momencie otwiera przed sobą serca widzów. O swoje interesy zawalczy utworem Nirvany. Czuliście przyjemność patrząc na tę scenę? Właśnie doszło do projekcji-identyfikacji.
Kupuj i giń
Ego widza zostaje uczuciowo poruszone i zaangażowane. Morin nazywa ten stan pół-hipnotycznym, bo przecież nie śpimy. Widz, śledzący seans, jest już obojętny na wszystko poza ekranem. Efektem tego zjawiska może być między innymi binge-watching, w którym połykamy kolejne odcinki produkcji, nie potrafiąc przestać. Serialowy świat wydaje się ciekawszy niż nasz własny. To jemu poświęcamy swoje uczucia, a dla realnych wydarzeń mamy zimną obojętność. Zdaniem Morina lepiej z kinem radzi sobie „człowiek pierwotny”, spoza naszej cywilizacji. Potrafi oddzielić kinową „magię” od „życia praktycznego”. Nie daje się na nią nabrać. Widz współczesny cofa się w rozwoju. Znajduje się w sytuacji „sprowadzonej do stadium infantylnego, jakby pod wpływem jakiejś sztucznej neurozy – widz ogląda świat podporządkowany siłom, nad którymi nie ma władzy”. Oczywiście, że nie ma władzy, oglądając filmy otagowane jako antykapitalistyczne. Został zapędzony w kozi róg, szukając, jak pisze Mark Fisher, „rozwiązań nie w procesach politycznych, lecz w produktach”.
W pierwszym sezonie „Białego Lotosu”, który oczywiście zebrał masę pochwał i statuetek, również obserwujemy panteon zblazowanych bogaczy. Jadą na wakacje, a na miejscu nie szczędzą ciosów lokalsom i zahukanej obsłudze. Na pierwszy plan kolejny raz zostają wysunięte uprzedzenia i wady ludzi, których zdecydowanie raczej stać, niż nie stać. Ludzi, którzy wierzą, że są dobrzy, bo pieniądze, które mają, to tylko dowód na to, jak ciężko pracowali w życiu. Te i inne prawdy twórcy „Białego Lotosu” nieustannie podnoszą przed widzem, zyskując jego sympatię. Widz zauważa, że każdą relacją rządzi przemoc, a potem gorączkowo szuka miejsca, w którym zwolni napięcie i znajdzie pocieszenie. Znajduje je w szesnastoletnim chłopaku, który całe dnie siedzi w telefonie. Ma w nosie wakacje i swoją rodzinę. Dystansuje się od świata, który go karmi i jednocześnie kastruje. Wtem zupełnie nieoczekiwanie Quinn zawiera przyjacielskie relacje z lokalsami. Gdy przychodzi dzień powrotu, syn bogatych Amerykanów ucieka. Porzuca cały swój świat. Wsiada na kajak z nowopoznanymi Hawajczykami. Zostaje dezerterem.
Widz kibicuje młodemu, bo też chciałby uciec. Cieszy się, że dzieciakowi się udało. To pewne, że ta scena dała mu przyjemność. Nie ma nic złego w odczuwaniu przyjemności. Odczuwanie jej to nasz wielki przywilej. Przyjemność to inaczej eksapizm – poszukiwanie zatracenia się w rozrywce. Morin nazywa kino „zamkniętym ogrodem wewnętrznych przyjemnostek”, które jest po prostu maszyną służącą do uczuciowego zaspokajania: „Potrzeba ucieczki, zagubienia się w inności, zapomnienia o własnych ograniczeniach, aby tym lepiej włączyć się w świat… to znaczy, w ostatecznym rozrachunku: potrzeba ucieczki mającej na celu odnalezienie się”.
W obronie wyobraźni
Od czego chcesz uciec, biedaku? Nie będziesz już raczej bogaty, nie zarobisz na wyleczenie wszystkich zębów. Będziesz się frustrował. Będziesz chorował. Będziesz odczuwał lęk. Lecz dzięki wspaniałomyślnym miliarderom-filantropom, finansującym „niezależne” filmy i seriale, czasem poczujesz ulgę. Zgodnie z ich interesem, zaakceptujesz swoją słabą pozycję. Kinoterapia to jeden z kierunków uzdrawiania naszej psychiki. Jest tańsza niż konsultacja z fachowcem, ale nie prowadzą jej psychologowie. Pozwoli ci ona łatwiej przełknąć nierówności. Wkrótce sam zaśpiewasz „Rape me” Nirvany, zachęcony sceną z „Sukcesji”.
Zarówno serial, jak i muzyka Kurta Cobaina są własnością miliarderów. „Sukcesja” to produkt konglomeratu Warner Bros. Discovery. Nirvana należy z kolei do Universal Music Group, grupy kupionej przez francuski koncern mediowy, którego historia sięga XIX wieku – Vivendi. Przypomnijmy, że na gali MTV Video Music Awards w 1992 roku. Cobain dostał od szefów stacji zakaz grania „Rape me”. Może piosenka zbyt dosadnie portretowała jego relacje z wytwórnią? Przypomnijmy, że w zasadzie cała kariera Cobaina była powtarzaniem znanego z lat 60. gestu rebelii. Nie po to, by coś się zmieniło, ale by dobrze zarobiły lubiane korposy. Cobain „wiedział, że był tylko kolejnym spektaklem, że w MTV nic nie sprzedaje się lepiej niż bunt przeciwko MTV” – pisze Mark Fisher. I bunt dalej się sprzedaje. Krytyka kapitalizmu się sprzedaje. Hajs wpada dalej do miliarderów. W wypadku „W trójkącie” jest to między innymi wytwórnia Imperative Entertainment, zarządzana przez The Friedkin Group, konsorcjum prowadzone przez miliardera Dana Friedkina, właściciela i prezesa włoskiego klubu piłkarskiego AS Roma. Jego ojciec dorobił się na dystrybucji samochodów Toyota w USA. Dan właśnie dołączył do nowego trendu w Hollywood. Do zarabiania na krytyce kapitalizmu. Naszym zadaniem jest tylko konsumować. Jeśli coś boli, na sklepowej półce znajdziesz produkt, który ci pomoże. Nie zastanawiaj się, czemu boli, bo jeszcze się dowiesz. Lepiej posłuchaj wspaniałego dźwięku stereo, usiądź w wygodnym fotelu premium i daj się ponieść opowieści w rozdzielczości niemal 4K. Rzekomo antykapitalistyczna krytyka w filmie i serialach oferuje po cichu, jak gdyby w bonusie, autoterapię. W rzeczywistości, choć brzmi to jak teoria spiskowa, jest to narzędzie kontroli. Rozładowuje gniew, którego boi się każda władza. Producenci zyskują w ten sposób dwie pieczenie na jednym ogniu. Nie tylko zarobili. Dodatkowo podtrzymali status quo. Czy nie możemy zrobić nic więcej? Możemy zacząć w tym wilgotnym kinie zapalać światła. Kapitalizm jest jak korozja. Nie przestanie pożerać rzeczywistości wokół. Zjadł nas niemal w całości. Zauważamy go z coraz większym trudem. I więcej nie zauważymy, jeśli pochłonie naszą najbardziej twórczą zdolność – wyobraźnię.
***
Pisałam na podstawie:
Edgar Morin, „Kino i wyobraźnia”, Warszawa 1975.
Mark Fisher, „Realizm Kapitalistyczny. Czy nie ma alternatywy?”, Warszawa 2020.
Peter Bradshaw, „Triangle of Sadness review – heavy-handed satire on the super-rich loses its shape”, The Guardian, 25 X 2022.