fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Ostatni przystanek: Plac Europa

Włoscy i francuscy aktywiści nie chcą pozwolić na kolejną śmierć w Alpach. Na Placu Europa spotykają tych, którzy marzą o lepszym życiu. Oulx to jeden z ostatnich przystanków przed ich spełnieniem.
Ostatni przystanek: Plac Europa
zdj.: Maria Dybcio

Mustafa trzy ostatnie lata spędził w drodze do Francji. – Jestem młody, ale czuję się stary. Musiałem szybko dorosnąć – mówi i pyta, czy chcę zapalić i czy na pewno nie przeszkadza mi to, że on pali. Papierosa roluje jego kolega, wręcza mu go bez słowa. – Wszyscy czujemy się starsi niż w papierach, ja oficjalnie mam 26 lat – dodaje po chwili.

Jest wieczór, początek sierpnia 2021 roku. Przypadkowo spotykamy się w Oulx – włoskim mieście położonym niecałe 20 km od włosko-francuskiej granicy. Jako pierwsza Mustafę i jego przyjaciół widzi Martina, trzydziestoletnia włoska antropolożka, która mieszka w pobliskim miasteczku – to ona prowadzi samochód. Obok niej siedzi jej rówieśniczka Eloisa, lekarka, która pomaga w noclegowni dla uchodźców. Wiedzą, co robić, to nie pierwszy raz, kiedy widzą kogoś, komu trzeba pomóc. W samochodzie jest za mało miejsca, więc po chwili idziemy razem w stronę centralnego punktu miasta – Placu Europa i noclegowni.

– Jesteśmy chyba dobrzy w chodzeniu – żartuje Mustafa. Razem z dwoma przyjaciółmi wyjechali z Afganistanu, byli w Turcji, Grecji, w Serbii, spędzili dwa lata w obozie w Bośni, potem trafili do Słowenii i Włoch, jeszcze niedawno spali na ulicach Turynu – o tym opowiada nam w drodze. Na razie szybko, z uśmiechem, by streścić, kim jest i dlaczego się tu znalazł. – Wiele osób nie rozumie tego, że się uśmiecham. Ale jedyne co mogę zrobić, to patrzeć w przyszłość z nadzieją, nie przejmować się za bardzo – mówi. Jego koledzy odpowiadają, że wszystko z nimi dobrze. Są zmęczeni – nie spali od czterech dni.

Noclegownia to stary budynek, który udostępnili księża Salezjanie. Blisko stąd do stacji kolejowej i autobusowej. Niedaleko jest małe jezioro, w którego tafli odbijają się alpejskie szczyty, ale żadna z osób, które śpią w ośrodku, go nie odwiedza. Od 9 do 16, kiedy noclegownia jest zamknięta, chodzą po ulicach miasta, przesiadują w okolicach stacji, przystają na placu Europa – to stąd odjeżdżają pociągi i autobusy. Nie oddalają się od bezpiecznego miejsca, ich tymczasowego schronienia. Oulx wygląda jak wiele miast w Alpach – niewielka starówka, której uliczki pną się na wzgórzu, kilka restauracji, drogie hotele dla narciarzy.

Dlaczego Mustafa trafił właśnie tu? Wiedział od znajomego, że w mieście jest skłot, który pomaga uchodźcom. Nie wiedział jednak, że od kilku miesięcy nie działa. To właśnie naprzeciwko domu bez świateł znalazły go i jego przyjaciół Martina i Eloisa. Stali w deszczu, w miejscu, w którym nie było ich widać. Przywykli do tego, żeby przechodzić niezauważeni.

Pomoc ponad granicami

Gdy po raz pierwszy wchodzę do ośrodka Martina mówi: – Nie możesz robić zdjęć, to bezpieczna przestrzeń. Tego dnia w noclegowni nie jest pełno, więc razem siadamy przy kuchennym stole. Dziś na obiad makaron z sosem pomidorowym i warzywa w occie, Martina posypuje makaron chilli. Nalewa nam wodę do szklanek, energicznie, bo taka właśnie jest. Pomaga w ośrodku raz w tygodniu, w pozostałe dni pisze doktorat z antropologii. Wcześniej pracowała w korporacji, broniła praw pracowników, gdy zbiorowo zwolniono ich w trakcie pandemii. Wtedy nauczyła się aktywizmu, a może nawet wcześniej. Po trzęsieniu ziemi w 2009 roku pojechała do centralnych Włoch, by pomagać tym, którzy ucierpieli. Eloisa, która siedzi obok, wychowała się w rodzinie aktywistów, jej rodzice poznali się, gdy pracowali dla Czerwonego Krzyża. Ona też tam zaczynała. Dziś pracuje jako chirurżka w szpitalu w Mediolanie. W czasie najczarniejszych dni pandemii była w Bergamo.

Mustafa nie był pierwszym uchodźcą, którego Martina i Eloisa poznały na granicy. Pierwsze osoby zaczęły pojawiać się w 2017 roku w położonej niedaleko Bardonecchi, kolejnej stacji kolejowej w stronę granicy. Wielu wyruszało w stronę Francji rano. Nawet jeśli było zimno i przez moment wątpili, czy dadzą radę, 20 kilometrów do mieszczącego się już we Francji Briançon, pięć trudnych godzin to cena, którą można ponieść dla lepszej przyszłości. Nawet jeśli możesz stracić życie. Silvia, emerytowana nauczycielka, która była jedną z pierwszy wolontariuszek, mówi: – Wyobraź sobie tych chłopaków, na początku przyjeżdżali głównie z Gwinei, mieli na sobie krótkie spodenki, T-shirty, w końcu zima na Sycylii jest ciepła. Na moim balkonie miałam prawie tyle śniegu, ile mierzę. Musieliśmy prosić: – Nie wychodźcie. Tym bardziej, że szli z Bardonecchi, a po włoskiej stronie granicy to pionowa ściana, tylko prosi się o lawinę.

Davide, czterdziestokilkuletni pastor protestanckiego kościoła Waldensów, dobrze to pamięta. W tym czasie mieszkał niedaleko. – Wierzę, że każdy powinien móc zbudować przyszłość tam, gdzie chce – mówi. On sam wychowywał się w wielokulturowej wspólnocie w Mediolanie, jego rodzice pochodzili jednak z Piemontu, do którego wrócił, kiedy skończył teologię. Chciał być bliżej ludzi, ale też blisko gór.

– Nigdy nie zapomnę nocy w połowie marca 2018 roku – zaczyna Davide. – Pomogliśmy 40 osobom. Potem dowiedzieliśmy się, że 35 innych osób spóźniło się na autobus i idzie nocą z Oulx w stronę granicy. Musieli pokonać kilkanaście kilometrów, była północ, padał śnieg. Mieli na sobie tenisówki i cienkie kurtki, ciągnęli za sobą walizki, wózki, niektórzy na rękach trzymali dzieci. To było jak biblijny exodus.

Każda historia, którą słyszał Davide, jest inna, wiele ma jednak wspólne cechy. Nieznajomi pochodzili z Libii, Erytrei, Somalii, Syrii i Afganistanu. Najpierw musieli pokonać morze albo szlak bałkański, następnie znieść kilka miesięcy życia w zatłoczonym ośrodku dla uchodźców na południu Włoch. Potem, jeśli mieli szczęście, trafiali do małych kooperatyw, jeśli mniej – do starych hoteli, w których mogli liczyć tylko na miejsce do spania i prysznic. Składali wniosek o azyl i zostawali tam przez 18 miesięcy. Po dwóch „nie” musieli opuścić kraj. To wtedy ruszali na północ, pociągami przyjeżdżali do Bardonecchi. Przybywający od strony szlaku bałkańskiego, spędzali miesiące lub lata między Turcją a Słowenią, zanim w okolicach Triestu udawało im się wjechać do Włoch i w ciągu kilku dni dotrzeć pociągiem do Oulx. Na niektórych za granicą czekały rodziny, wielu marzyło o nowym życiu w Paryżu. Inni nie mogli znieść życia w ośrodku do tego stopnia, że ruszali w kierunku granicy jeszcze zanim otrzymali decyzję.

Exodus

Briançon to miasto po drugiej stronie granicy, jedno z najwyżej położonych we Francji. Pociąg, którym przyjeżdżają tam narciarze z Paryża, zatrzymuje się w Oulx, stamtąd łapią wieczorny autobus i łatwo docierają do Briançon. Podróż szybkim pociągiem przez Włochy jest znacznie szybka niż kilka przesiadek we Francji. Autobus pełen turystów jest kontrolowany rzadziej niż inne, migranci kupowali więc bilety i wsiadali do środka. Nowa trasa początkowo się sprawdzała. Gdy policja zaczęła dokładniej kontrolować granice, zaczęli wysiadać przy samej granicy, w Claviere. I do dziś jest to jeden z najbardziej popularnych szlaków. Claviere to małe miasto, jest w nim kilka hoteli, w których meldują się tylko turyści. Obok wyciąg narciarski reklamowany sloganem „Narty ponad granicami”. Na granicy znajduje się też pole golfowe. Zimą, kiedy przestaje działać, przemienia się w nieoficjalne przejście graniczne. Władze nie chciały widzieć niechcianego problemu, migranci mogli odstraszyć turystów.

– Plan był taki: przyjeżdżamy na przystanek w Oulx, dzielimy się jedzeniem, przekazujemy ubrania. Kontaktowaliśmy się z aktywistami z Francji, wiemy, że oni też pomagali – opowiada Davide. Dziś zamiast na przystanku, posiłek można zjeść w noclegowni. I choć opłacanych jest jedynie dwóch pracowników i pielęgniarka, bo brakuje funduszy, to wciąż duża zmiana na lepsze. Martina pokazuje mi zimowe buty. W sierpniu czekają na półkach na kolejną zimę. W innym pomieszczeniu wydawane są ubrania, nowe osoby ustawiają się w kolejce, by dostać koszulki, kurtki i swetry. Mustafa pokazuje mi żółty T-shirt, chyba dla dzieci, ale jest drobny, powinien się zmieścić. Jego przyjaciel dostaje różowy polar.

W noclegowni można odpocząć i przygotować się do dalszej drogi. Dzięki porozumieniu między władzami państwowymi, administracją lokalną, Czerwonym Krzyżem i włoską policją, funkcjonariusze często przywożą do noclegowni osoby zatrzymane i wypchnięte z granicy przez francuską policję. Gdy wieczorem na podwórko wjeżdża policyjny samochód, przebywający w ośrodku zasłaniają twarze. – Nie musicie się bać, w tym miejscu jesteście bezpieczni – mówi Martina, ale niewielu jej słucha. – Nic wam nie zrobią. Po tej stronie granicy działają jak taksówka – uspokaja.

Granica jest niedaleko, jej przejście nie jest jednak łatwe. Każdy inaczej znosi kolejkę do autobusu. Jeden z chłopaków prosi nas o rozmienienie drobnych – chce mieć dokładną kwotę, dokładną co do centa. Niektórzy żartują z kierowcami, machają do osób, które stoją na przystanku z autobusu. Chwilę potem może wydarzyć się wiele: wszystko pójdzie gładko i następnego dnia będą już we Francji, mogą zostać zatrzymani przez francuską policję i złożyć wyjaśnienia, włoscy funkcjonariusze mogą zabrać ich z powrotem do noclegowni, pobierając od nich odciski palców lub nie. Czasami rzeczywistość wykracza poza przewidywane scenariusze i jest znacznie bardziej tragiczna.

W maju 2018 roku 10 kilometrów od Briançon znaleziono ciało młodej Nigeryjki, która wpadła do wody, gdy, przechodząc przez granicę, natrafiła na policjantów. – Była piąta rano, prawie świt, maszerowała z dwoma mężczyznami, pomagali jej, bo miała problem z nogą. Gdy usłyszeli policję, uciekli, została sama. Jeden z mężczyzn ukrył się w ogrodzie kościoła po drugiej stronie rzeki. Usłyszał tylko krzyk, policja krążyła po okolicy przez godzinę – mówi Davide. Tydzień później odnaleziono ciało innej osoby. – Był nim szesnastoletni chłopiec. Pewnie spędził za dużo czasu w lesie. Było zimno, padało, on był bardzo młody. Potem myśliwy natrafił na jeszcze jedne szczątki – mężczyzna prawdopodobnie zginął pod lawiną, po kilku miesiącach niewiele zostało z jego ciała. Urządziliśmy mu coś w rodzaju pogrzebu, nie znaliśmy wtedy jego imienia. Maj 2018 roku był trudny. Potem nie było już tak tragicznie. Ale możliwe, że jeszcze nie poznaliśmy wszystkich ofiar – podsumowuje pastor.

Okupacja

W pewnym momencie druga grupa, która pomaga na granicy, czyli aktywiści no-borders, zaczęli okupować salę w podziemiach kościoła w Oulx, nazwali ją „U Jezusa”. Nie trwało to jednak długo, policja zmusiła ich do opuszczenia budynku. Potem zajmowali też inne przestrzenie, jak dom w Oulx, do którego wędrował Mustafa. Aktywiści no-borders nie godzą się na żadną współpracę z rządem ani z policją. Noclegownia w Oulx tak, jeśli zapewni to więcej możliwości pomocy. – Władze muszą o nas wiedzieć – mówi Silvia. To urzędnicy wydają przepustki, jak te w czasie pandemii. Kiedy obowiązywała godzina policyjna, o 23 wyjechałam do skłotu, by zabrać stamtąd dwie chore dziewczynki z Afganistanu, u nas mógł pomóc im lekarz. – Spotkałam policję, gdy z nimi wracałam. Dwie dziewczynki bez fotelików, po godzinie policyjnej. Nie miałam też prawa tam jechać, mogłam poruszać się tylko między domem a noclegownią – wylicza. – Jak inaczej prowadzić takie miejsce? Wszyscy mówią o tym, że trzeba nauczyć się manewrować między instytucjami i wolnością. I jest to trudne – mówi Eloisa.

W sierpniu aktywiści no-borders przejęli dawny budynek straży granicznej w Claviere, gotowali wspólny obiad, siedzieli w jednym pokoju – nad ranem wkroczyła tam policja. Migranci, którzy byli w środku, musieli wrócić do Oulx. Jednym z nich był Ahmad z Algierii, który próbował przejść już trzy razy, z każdą nową próbą miał coraz mniej siły. – Próbowałem przejść przez granicę na południu, w Ventimigli, tu miało być łatwiej. Może było, mojemu przyjacielowi się udało. Nie wiem, co robić dalej – mówi zrezygnowany.

Dziedziczony opór

Góry na granicy włosko-francuskiej przez lata bywały schronieniem. To w tych alpejskich dolinach w średniowieczu narodził się Kościół Waldensów. Przez lata, aż do połowy XIX wieku jego wyznawcy byli prześladowani przez katolickie władze. Davide zabiera mnie do jaskini – Ghieisa d’la Tana, w której spotykali się Waldensi. Aby wejść do środka, pochylamy głowy, po chwili stoimy w olbrzymiej sali. W środku głos rozchodzi się jak w kościele. I choć nikt nie szepcze już tam słów modlitwy, wyczuwa się obecność tych, których już nie ma. W połowie XX wieku w pobliskich górach zaczęli ukrywać się wyznawcy innych idei – byli to włoscy partyzanci, którzy walczyli z faszyzmem w czasie II wojny światowej. – Pewnego dnia, kiedy się obudziłem, spotkałem wroga w kraju mym. Partyzancie weź mnie ze sobą. O bella ciao! Do widzenia piękna! – śpiewali młodzi bojownicy.

Położone niedaleko Bussoleno stało się centrum protestu kilka lat temu. Mieszkańcy sprzeciwili się szybkiemu pociągowi TAV, łączącemu Lyon i Turyn – podróż po zmianach miała trwać dwie godziny krócej niż do tej pory. By to zrobić, konieczna miała być budowa niemal 60 km tunelu kolejowego przez włoskie i francuskie Alpy, bez względu na koszty finansowe i środowisko. Wiele osób w ten sposób nauczyło się aktywizmu. Nie chcieli zniszczenia doliny, dlatego wyszli na ulice. 8 marca 2018 roku w Turynie protestowało aż 70 tys. osób pochodzących w dużej mierze z alpejskich miejscowości położonych niedaleko granicy. Na ulicach Bussoleno do dziś widać flagi przeciwko szybkiemu pociągowi. Gdy wchodzimy do jednego z barów, Martina mówi: – Zobacz, tam siedzi jeden z aktywistów, potem pomagał też na granicy. Nie tylko on – wielu mieszkańców Bussoleno włączyło się w pomoc uchodźcom.

Pomagają różni ludzie. Są wśród nich księża, lekarze, nauczyciele, ludzie bez i z dyplomami, a także harcerze, których rekrutuje Silvia. Organizuje program, dzięki któremu młodzi przyjeżdżają do ośrodka, by pomagać tym, którzy szukają schronienia. Przed pandemią spotykali też wolontariuszy po drugiej stronie granicy. Silvia kontaktuje się z francuską stroną, regularnie opowiadają sobie o sytuacji po obu stronach granicy. Jeden z jej synów pracuje w ośrodku w Oulx, drugi pisze magisterkę o języku mówienia o migracji. – Wiesz, po francusku jest taki zwrot – zbierać owoce, które upadły na ziemie. Zbieraczami nazywa się teraz osoby, które szukają uchodźców – próbują ich znaleźć w górach i im pomóc – mówi. Silvia obserwuje, jak kolejne pokolenia nie chcą zgadzać się z polityką, która nie widzi człowieka, cieszy się, że nie są obojętni.

Przystanek Briançon

Francuska strona też ma swoją historię niezgody na przemoc. Mieszkańcy Briançon nierzadko zapraszali przechodzących przez granicę do swoich samochodów, odwozili i ich do miasta, do schroniska solidarnościowego, które prowadzili członkowie ruchu społecznego Tous Migrants. Pomagali w nim lekarze, a lokalne sklepy i restauracje przekazywały jedzenie.

Ośrodek dawał migrantom schronienie, wydawał posiłki, zapewniał pomoc lekarską, wolontariusze informowali rezydentów o ich prawach we Francji. Biały budynek stoi w cieniu innych, na okolicznych ścianach widać napisy: „Witamy uchodźców”, „To policjanci są granicami” oraz „Żadne góry nie są zbyt wysokie dla migracji”. Tous Migrants podkreśla, że chce wzmacniać lokalne więzi między sąsiadami „stąd” i „stamtąd”. Członkowie ruchu chcą pozostać niezależni, dlatego nie ubiegają się o pomoc od państwa. Mówią głośno o tym, co spotyka migrantów w Europie. Wszystko zaczęło się w 2015 roku, gdy zaczęły docierać do nich wiadomości z Morza Śródziemnego i obozów dla uchodźców w Europie. Wtedy też do Briançon trafiło około dwudziestu migrantów z Calais, dopiero potem przez miasto przeszły tysiące osób. Pod koniec sierpnia tego roku noclegownia została przeniesiona do nowego obiektu ufundowanego przez darczyńców, zwanego Les Terrasses Solidaires.

Mieszkańcy miasta przyzwyczaili się do sąsiedztwa. Stawili też opór, gdy ktoś chciał zagrozić uchodźcom. Było tak w kwietniu 2018 roku. Na granicę zjechały wtedy osoby należące do Generation Identitaire. Członkowie ruchu twierdzą, że sprzeciwiają się masowej imigracji i islamizacji Europy.

– Wypowiadamy wojnę pokoleniu wyżu demograficznego, szczególnie członkom francuskich lewicujących ruchów z maja 1968 roku. Z ich powodu żyjemy w piekle – piszą na stronie internetowej. Gdy w spocie na swój temat mówią o wojnie, którą toczą, zaciskają usta i patrzą prosto w kamerę. Czują się oszukani, mówią, że państwo wspiera nie ich, młodych Francuzów, a obcokrajowców. – Jesteśmy zmęczeni waszym tchórzostwem. Podejmiemy się każdej walki, każdego wyzwania – zapewniają. Zanim trafili do Briançon, blokowali łodzie organizacji pozarządowych na Morzu Śródziemnym, okupowali meczet w Poitiers, zainstalowali barykady antymigranckie w Calais, w Lyonie na dworcu Perrache rozdawali gaz pieprzowy. Od czasu zamachów w klubie Bataclan w listopadzie 2015 roku argumenty prawicy zaczęły docierać do milionów. Wtedy wzmocniono też kontrole na obszarach przygranicznych.

Cena za sprzeciw

Kwiecień 2018 roku zmienił życie François, aktywisty, który mieszka w okolicy Briançon. Nie spodziewał się, że skrajna prawica ujawni się właśnie tam i że przez Generation Identitaire trafi przed sąd. Ma trochę ponad trzydziestkę, nosi luźne ubrania i kolczyki. Gdy w 2019 roku spotykaliśmy się w barze, co kilkanaście minut podchodził do niego ktoś, by zapytać: „hej, wszystko dobrze?”. Od roku trudno jest mu odpowiedzieć na to pytanie. Pamięta, że wszystko zaczęło się, kiedy 17 kwietnia zadzwonił do niego telefon. – Dziś do Briançon przyjadą faszyści – powiedział znajomy z południa Francji. – Tego dnia na ulicach nie było bezpiecznie, w samochodach siedzieli przedstawiciele skrajnej prawicy nie tylko z Francji, ale i całej Europy. W Briançon nie było do tej pory takich ludzi – mówi i rozgląda się po sali.

Stu członków Generation Identitaire przyjechało, by stanąć tego dnia na granicy. Uformowali ludzki mur, nad nimi unosił się wynajęty na tę okazję helikopter, błyskały lampy fleszy, płonęły czerwone race. Mieli na sobie błękitne kurtki z napisem „Obrońmy Europę”.

– Po wszystkim całą noc dyskutowaliśmy z innymi aktywistami o tym, co zrobić. Ktoś wpadł na pomysł: zorganizujmy marsz. Postanowiliśmy, że zaczniemy go w Claviere, przejdziemy trasą, którą pokonują uchodźcy. Pokażemy, że jesteśmy z nimi solidarni – opowiada François. Tak zrobiliśmy następnego dnia. Nie wiem kiedy dołączyło do nas kilku obcokrajowców i przeszło z nami przez granicę. Gdy byliśmy już we Francji, zostaliśmy zatrzymani. Ja i sześć innych osób – dodaje. Siódemka z Briançon – tak ich nazwano. Ich sprawę skierowano do sądu. Sędzia, Isabelle Defarge, ogłaszając wyrok, powołała się na prawo imigracyjne oparte na dekrecie z 1938 roku, które zakazuje pomocy imigrantom w nielegalnym przekroczeniu granicy. Dwóch Francuzów, notowanych już dawniej za udział w demonstracjach, otrzymało najcięższe wyroki – 12 miesięcy więzienia i cztery miesiące w zawieszeniu. Jednym z nich był François, który brał wcześniej udział w dziesiątkach protestów. Pozostali – Francuz, Włoch, Szwajcar i Belgo-Szwajcar zostali skazani na sześć miesięcy warunkowego zawieszenia kary.

We Francji zdarzały się już przypadki aresztowania za pomoc migrantom. W lutym 2017 roku na podstawie tego samego dekretu oskarżono Cedrica Herrou, 37-letniego rolnika z doliny Roya na południu Francji. Herrou w swoim ogrodzie, w dwóch przyczepach kempingowych i czterech namiotach, zapewnił nocleg kilkuset migrantom z Somalii i Erytrei. Pomógł też wielu osobom w przekroczeniu granicy – gdy widział ich na drodze, zatrzymywał samochód i zapraszał do środka. W trakcie procesu sąd konstytucyjny oddalił postawione mu zarzuty. Stwierdził, że Herrou popełnił przestępstwo w imię solidarności, skazanie go naruszyłoby francuską konstytucję – i jedno z jej głównych założeń – ideę braterstwa. W maju tego roku został oczyszczony z wszelkich zarzutów. Siódemce z Briançon przyznano prawo do solidarności dopiero we wrześniu tego roku. Wtedy to sąd apelacyjny w Grenoble uchylił decyzję pierwszej instancji.

Davide dobrze pamięta te wydarzenia. – W ciągu tygodnia po 17 kwietnia członkowie Generation Identitaire krążyli w okolicach granicy. Mieli na sobie kurtki w tym samym niebieskim kolorze co żandarmeria. Chodziło im o to, żeby zdezorientować obcokrajowców, żeby nie wiedzieli, kto naprawdę jest policjantem. Zatrzymywali ludzi i dzwonili na policję, prosili o dokumenty. Mogę wyliczyć ich wszystkie nielegalne działania: okupowanie terytorium publicznego obok granicy, niezarejestrowana demonstracja z helikopterem, poza tym to faszystowska grupa – to też jest nielegalne. Do tego przebieranie się, żeby udawać policję. Gdybym zrobił coś takiego, trafiłbym do więzienia na trzy lata. Dopiero po roku od wydarzeń prokuratura w Gap, postawiła zarzuty liderom grupy. Nakazano im przeproszenie za faszyzm i ukarano za nielegalną demonstrację obok granicy – mówi Davide.

Lysenne, która należy do ruchu Tous Migrants, mówi, że najbardziej alarmujące jest to, że, choć propagują rasizm i mowę nienawiści oraz blokowali granicę, otrzymali zbyt niską karę. Z kolei osoby, które działają na rzecz solidarności, otrzymały poważne zarzuty za pomoc uchodźcom. – Martwi nas to, że wraz ze wzrostem znaczenia prawicy we francuskiej polityce ksenofobia staje się akceptowana. Na szczęście wierzymy, że solidarność jest silniejsza.

Włochy: Nie będziemy płacić za obcych.

W październiku 2018 roku doszło do przełomu również we Włoszech. Jesienią prawicowy minister spraw wewnętrznych, Matteo Salvini, stwierdził, że w jego kraju zbyt łatwo uzyskać azyl ze względów humanitarnych. By to zmienić, wprowadzono pierwszy dekret bezpieczeństwa, przez który znacznie trudniej było uzyskać prawo pobytu. Salvini zmniejszył też środki przeznaczane na centra dla uchodźców. – Nie będziemy już ich utrzymywać! – zapowiadał. W kolejnym dekrecie nałożył też olbrzymie kary dla organizacji pomocowych działających na Morzu Śródziemnym. W tym czasie na granicy pojawiło się wiele osób, które chciały uciec z Włoch. Niektórzy z nich byli objęci ochroną humanitarną, ale po jej zniesieniu nie mieli już prawa do zakwaterowania i innych form pomocy społecznej i byli zmuszeni do opuszczenia ośrodków. Inni czekali na azyl, lecz po wprowadzeniu dekretów wiedzieli już, że nie uzyskają ochrony humanitarnej. Niektórzy dostali już dwie negatywne odpowiedzi, byli więc we Włoszech nielegalnie.

Na szczęście dni Salviniego minęły, we wrześniu 2019 roku zakończył pełnienie funkcji rządowych. Już rok później przyjęto nowy dekret, który ułatwia uzyskanie ochrony humanitarnej, a także proces ubiegania się o pozwolenie na pracę, pozwalając migrantom posiadającym pozwolenie na pobyt na przekształcenie go w wizę pracowniczą. Ponadto zrewidowana przez nową ministrę spraw wewnętrznych, Lucianę Lamorgese, polityka skróciła czas ubiegania się o włoskie obywatelstwo z czterech do trzech lat. Salvini jest obecnie sądzony pod zarzutem pozbawienia wolności migrantów oraz ratowników na statku należącym do organizacji Open Arms, która ratuje osoby zmierzające do południowych granic UE. W sierpniu 2019 roku zadecydował o zamknięciu portów, nie pozwalając na zejście na ląd i przetrzymując na pokładzie ponad 150 osób przez 19 dni. Grozi mu nawet do 15 lat więzienia.

Mimo zmian na lepsze, wielu Włochów czerpie korzyści z sytuacji imigrantów, ich praca jest tania i nielegalna, nie mają żadnego zabezpieczenia. Łatwo traktować ich jak niewolników. – Potrzebujemy ich do zajęć, których nie wykonują Włosi. Nikt nie chce pracować w rolnictwie, to praca dla Afrykanów, za parę euro każdego dnia. Zbierają jabłka, pomidory. Na południu Włoch mafia często rekrutuje pracowników w centrach dla uchodźców. Jeśli doniesiesz na swojego szefa, tracisz pracę lub giniesz. Ciao! Mafia to najlepsza firma – dodaje smutno Davide.

Życie we Francji często wydaje się znacznie lepszym wyjściem. Davide to rozumie. – Jadą do Paryża, pracują prawie za nic, bez dokumentów, ale liczą, że ich dzieci do czegoś dojdą. W 2018 roku pojechałem do Paryża, spotkałem tam chłopaków, którzy przekroczyli granicę. Z jednym z nich, Hammedem, wcześniej wymieniliśmy się numerami. Na Chateau Rouge zawołał wszystkich i krzyknął: To on! To on pomógł nam na granicy! Pojawiło się też kilka innych osób. Znam cię – mówili. To było moje 15 minut sławy.

***

Dwa dni po naszym spotkaniu Mustafa napisał, że jest w bezpiecznym miejscu w Briançon. Nie pożegnaliśmy się, wyruszył rano, pierwszym autobusem. W Briançon został dzień, potem był już w Paryżu, a dziś ubiega się o azyl. Gdy był już we Francji, wojska Talibów zbliżały się do Kabulu. Obserwował każdą wiadomość, w kraju zostawił w końcu rodzinę, rodziców i dwanaścioro rodzeństwa. Wyglądało to tak, jakby świat, który znał, przestawał istnieć. Pozostała przyszłość, którą teraz buduje od nowa. Daleko od obozu w Bośni, daleko od Placu Europa. Oulx, które opuścił niewiele się zmieniło. Pod koniec grudnia noclegownia przeniosła się jednak do innego budynku należącego do Salezjanów, w którym znajduje się więcej miejsc – zmieści się tam 70 osób.

Martina, Davide, Eloisa, Lysienne, François i Silvia nie pamiętają każdej osoby, którą spotkały na granicy. Nie wiedzą często, co wydarzyło się dalej. Wierzą jednak, że każdy powinien mieć szansę na życie bez przemocy. I nie zamierzają przestać pomagać, dopóki osoby przekraczające granicę nie będą bezpieczne.

***

Niektóre imiona zostały zmienione. Tekst powstał dzięki grantowi otrzymanemu w ramach projektu „I am European: Historie i fakty o migracjach na XXI wiek”, który jest realizowany przez Centrum Edukacji Obywatelskiej (CEO) i finansowany ze środków Unii Europejskiej.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×