fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Mlecz, skorupa, jagoda

Moja bezpieczna skorupa pękła i się roztrzaskała. Idę dalej z moją walizką za rękę. Próbuję sobie przypomnieć, co wczoraj do niej włożyłam, ale nie mogę. Cokolwiek to jest, jest teraz moim spadkiem.
Mlecz, skorupa, jagoda
okładka książki: Andrzej Dębowski

Tekst oryginalnie napisany w języku białoruskim.

Praca nadesłana pod pseudonimem.

Tłumaczenie: Anastasiya Saiko.

 

Dwudziestego czwartego, kiedy wszystko się zmieniło, rosły mlecze. Poczerniałe przez zimę, chyliły się ku rzadkim o tej porze brudnym płatom śniegu. Wzdłuż łodyg charty przeczesywały gęstą trawę swoimi postrzępionymi zębami przypominającymi grzebienie. A zające, z sercami bijącymi jak reaktory, uciekały przed nimi jak pchły z włosów.

Ten sen widziałam każdej nocy, aż pewnego razu obudziłam się od dźwięku odległych wybuchów.

5:40

Napisałam mamie: „Nie martw się, żyjemy” i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że to może być prawdopodobnie najgorsze zdanie, jeśli chcesz kogoś uspokoić. „Mamy wojnę”. Mamy – to znaczy w Ukrainie, w Kijowie, tam gdzie Dniepr jest szeroki i rwący. A moja matka jest jeden dzień drogi na północ ode mnie, po drugiej stronie Dniepru, tam, gdzie jako dzieci z łatwością pływaliśmy po rzece i musieliśmy uważać, aby nie zranić nóg w chaszczach. Moja matka jest tam, skąd nadleciały rakiety.

Rozmawiałam z nią i chciałam wymiotować z przerażenia. Zapytała o coś jeszcze, a ja nie mogłam odpowiedzieć. Otworzyłam tylko usta i prawie je wykręciłam na lewą stronę jak gumową rękawiczkę przyklejoną do dłoni. Siedziałam na podłodze. Wszyscy siedzieliśmy na podłodze. Opadaliśmy na ziemię, szukając ukojenia od zmęczenia i szoku (ci, którzy nie słyszeli pierwszych eksplozji i spali do 7:00, mieli szczęście). Wewnętrznie się wahałam, podejmując ważne decyzje: zostać czy wyjechać, razem czy osobno, na zachód czy na wschód. Otworzyliśmy wszystkie okna i słuchaliśmy syren. Wzywały nas jak ich mityczne siostry.

16:00

Nie mogłam dłużej czekać, spakowałam walizkę i wyjechałam. 600 kilometrów od drzwi mieszkania do polskiej granicy. Kierowca taksówki powiedział: „50 na 50, że dojedziemy żywi. Zgadzacie się?”. Zgodziliśmy się.

18:40

W samochodzie było nas pięcioro. Za kierownicą Wowa z Ługańska, obok niego jego młodszy brat – Piotr, który właśnie skończył 18 lat – już nie wyjedzie. Z tyłu trzech Białorusinów.

– Dobrze, że zdążyliście na czas. Mówią, że w nocy w Kijowie będzie piekło. Widzicie jaka kolejka na stacji? Co zrobić, poczekamy. Cholera wie, gdzie wziąć paliwo dalej. Teraz dawajcie pieniądze.

– A potem nas nie wyrzucicie na polu?

Wowa się uśmiechnął.

– Dobrze, zalejmy połowę baku. A drugą połowę, jak dojedziemy.

Ruszyliśmy w kierunku Żytomierza. W samochodzie jest ciepło i przytulnie jak w bezpiecznej skorupie.

– Co to za czerwony kolor, o tam?

Na mapie nad nami – Hostomel, Bucza i Irpień. Ale jeszcze nie znamy tych nazw.

– Na trasie utworzył się korek. Wszystko stoi.

19:10

Dołączamy do ogona długiego czerwonookiego węża i szybko zostajemy otoczeni innymi samochodami ze wszystkich stron. Coś wybucha bardzo blisko.

– Jego mać! Było głośno!

Najważniejsze to nie opuszczać tego małego ruchomego schronienia. Patrzę na światła przed samochodem i nie mogę oderwać wzroku, a kiedy decyduję się sprawdzić telefon, zdaję sobie sprawę, że minęły już dwie godziny.

21:00

Kończą się barierki, otwierając drogę na przeciwległe pasy.

– Zapnij pasy, pojedziemy teraz pod prąd. W przeciwnym razie zginiemy, stojąc tutaj – rześko obwieszcza Wowa i dynamicznie skręca w lewo. Najważniejsze, aby się poruszać. Od czasu do czasu mijają nas szybkie ciężarówki w zielonym kamuflażu. Wtedy Wowa delikatnie skręca. Z zarośli wyłania się czołg. Jego lufa nie jest zwrócona w stronę Kijowa, co wydaje mi się dziwne. Czyżby czekali na coś stamtąd? Tu i ówdzie, wzdłuż drogi, leżą spalone wraki samochodów – skorupy żółwi. Niektórzy nigdy nie dotarli do bezpieczniejszego miejsca. Piotr patrzy na kolejne wraki samochodów i nagle podskakuje, zauważając ciało.

– Tam jest człowiek! Musimy się zatrzymać, coś zrobić!

– Nie‑ -nie -nie! Jedziemy dalej!

Czy to był mój głos? To tak, jakby radio uległo awarii i wypowiedziało coś, czego nigdy nie spodziewałam się usłyszeć. Spoglądam w tym samym kierunku co Piotr, ale nic nie widzę.

Przez długi czas jedziemy w milczeniu.

1:30

– W Równem ma miejsce nalot.

– Czyli pojedziemy przez Chmielnicki.

– Aha…

– W pobliżu znajduje się również Iwano‑Frankiwsk. Byliście tam kiedyś?

– Nie.

– Gdybyśmy mieli czas, zrobilibyśmy mały objazd, mógłbym wam wszystko pokazać. Tam jest tak pięknie, o matko, zupełnie inaczej… Moja żona stamtąd pochodzi.

Nikt nie odpowiada Wowie.

– Cóż, spróbujcie się przespać.

Boję się spać. Boję się umrzeć we śnie. Nie mam odwagi nawet mrugnąć, żeby niczego nie przegapić. Boję się nie zareagować, nie wyskoczyć z samochodu, gdy będzie to konieczne, aby nie wpaść do zamarzniętego rowu, nie krzyknąć. Boję się, że nic nie zrozumiem. Jesteśmy już na zachodzie Ukrainy. Nie potrafię odróżnić rakiety od dźwięku silnika. A jednak obserwuję każde źródło światła na horyzoncie. Po co mi ta cała wiedza?

Za oknem nie widać ani jednej gwiazdy. Jakbyśmy byli pogrążeni w naftowej brei. Tylko biała linia na drodze oddzielająca pasy ruchu, nawijająca się na nasze lewe koła jak szpula, wskazuje, że wciąż się poruszamy.

5:50

W szkole uczyli nas: włóż szpulkę do jej czółenka, przeciągnij nitkę przez szczelinę i przez oczko igły, włóż czółenko do środka maszyny do szycia, przeciągnij nitkę przez igłę od strony długiego rowka. Dobrze. Teraz delikatnie naciśnij pedał…

Biała linia zaczyna zwijać się między kołami, aż całkowicie zniknie. Nić pęka.

– Wowa, hamuj – krzyczy młodszy brat. Cholera, czy ty zasnąłeś?

– Wszystko w porządku.

– Pozwól mi prowadzić.

– Ja cię zaraz poprowadzę! Co obiecałeś ciotce? Że to ja będę prowadził. A ty jesteś tu, żeby opowiadać mi historie. No dalej, powiedz coś, żebym nie zasnął.

Piotr przytakuje.

– Kiedy dojedziemy do stacji benzynowej, napijemy się kawy. I tak całą noc za kółkiem. Niedługo zacznie się robić jasno – Wowa odwraca się do nas – Chcecie coś do jedzenia?

Myśli o jedzeniu sprawiają, że chce mi się wymiotować.

– Nie, dziękuję.

– Może skorzystać z toalety?

– Nie.

– No cóż.

7:00

Kiedy się zatrzymaliśmy, słońce już wschodziło i cała stacja benzynowa była skąpana w jego miękkich, czerwonych promieniach. Ludzie wysiadali z samochodów i rozciągali się, rozluźniając plecy i nogi. Do Lwowa pozostało jakieś pół godziny.

Niedaleko przeszła kobieta, której drobne kroki przypominały mi moją matkę. Kiedy byłam mała, jeździliśmy z nią na czernihowski targ po tanie ubrania. Wyruszałyśmy w nocy – wtedy udawało nam się przejechać przez połowę obwodu homelskiego i przekroczyć granicę przed świtem. Spałam na tylnych siedzeniach, wyciągnięta na całej długości, dopóki Straż Graniczna nie budziła mnie, by sprawdzić zdjęcia w moim dokumencie. Po ukraińskiej stronie zatrzymywałyśmy się na najbliższej stacji benzynowej, a mama pozwalała mi wypić pół kubka słodkiej, mlecznej kawy ze swojego termosu, ponieważ czekał nas długi dzień.

– To co, jedziemy? – Wowa podał bratu gorący kubek i, nie czekając na odpowiedź, uruchomił silnik.

Nie jechaliśmy długo. Byliśmy zaledwie około piętnastu kilometrów od granicy, kiedy nasz samochód zatrzymał się ponownie, stając na końcu długiego korka. Wowa wysiadł, aby zapytać o coś kierowców przed nami, i wkrótce wrócił.

– Wszystko stoi w miejscu. W ciągu ostatnich trzech godzin przesunęliśmy się o metr. Wybacz mi, ale nie pojadę dalej. Kolejne dwa dni stania tutaj? Dlaczego? Nie, nie mogę tego zrobić. Musimy zawrócić do Lwowa i trochę odpocząć.

Wymieniliśmy spojrzenia.

– W porządku, nic nie szkodzi! – powiedział któryś z moich towarzyszy podróży (ja nigdy bym tego nie powiedziała), a to zadanie stało się wyzwaniem dla wszystkich pozostałych.

Uregulowaliśmy rachunek i wysiedliśmy z samochodu, wcześniej zakładając ciepłe ubrania.

– Do widzenia!

8:20

Moja bezpieczna skorupa pękła i się roztrzaskała. Idę dalej. Piętnaście kilometrów do granicy. Kto tak powiedział? Czy można przejść piętnaście kilometrów w jeden dzień? Idę z moją walizką za rękę. Próbuję sobie przypomnieć, co wczoraj do niej włożyłam, ale nie mogę. Cokolwiek to jest, jest teraz moim spadkiem.

12:10

Przez godziny patrzę na te same plecy. Mogę patrzeć tylko w przód i pod nogi, jakby przez lunetę, więc mam czas, aby dokładnie nauczyć się tych pleców. Czasami wyprzedzam je i sama zamieniam się w plecy, na które one patrzą z takim samym uporem. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że nie ma wśród nas mężczyzn. Kobiety idą z matkami i teściowymi. Matka trzyma za rękę małą dziewczynkę. Starsza pani ciągnie wielką torbę, użalając się nad swoim nastoletnim wnukiem. Starsze dzieci wydają się jeszcze bardziej oszołomione niż te młodsze. Wszyscy wyglądają na bardzo skupionych, nikt nic nie mówi. Słychać tylko ciche, ciągłe dudnienie. Niebo zasnute jest chmurami, a ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nad nami leci niewidzialny samolot. Czy minęło już tyle godzin? Nie martw się, to tylko stukot kół na asfalcie. Zrozumiem to dopiero później, gdy znajdę się w bezpiecznym miejscu i porównam ten dźwięk z odgłosem toczących się walizek turystów odbijających się echem na brukowanych ulicach Gdańska.

17:50

Zaczęło się ściemniać, kiedy znów musieliśmy się zatrzymać. Plecy przypadkowych współtowarzyszy podróży zlały się w jedną ogromną masę, która zablokowała drogę do wysokiego ogrodzenia granicznego. Jak zabawki z klocków Lego, wszyscy zamieniliśmy się tutaj w jeden zestaw o nazwie – „emigrant”. Minęło kilka miesięcy, odkąd musiałam opuścić swój kraj, ale dopiero teraz poczułam, że to słowo odnosi się również do mnie.

19:00

Staliśmy. W tłumie pod płotem było znacznie więcej mężczyzn niż wcześniej. Ich opalone, południowe twarze nie wyrażały niczego. Zamiast walizek ciągnęli swoje przypadkowo spakowane bogactwa w jaskrawych, kubicznych plecakach z logo dostawcy jedzenia. Mężczyźni głośno rozmawiali i przepychali się, próbując szturmować granicę. Kobiety cofnęły się i mocniej trzymały swoje dzieci za ręce. Próbowałam przeć naprzód, nie puszczając walizki, ale nie udało mi się to i tylko bardziej ugrzęzłam w tłumie.

21:30

Zza ogrodzenia wyszedł kordon strażników: „kobiety z niemowlętami mają stworzyć osobną kolejkę” – zdecydowali. Tłum rzucił się w stronę bramy, chcąc się przez nią prześlizgnąć. Rozległy się strzały. Wybuchła panika, ludzie zaczęli się cofać, a ja razem z nimi. Krążyła plotka, że ktoś został stratowany. Trzymałam się swojej walizki jak koła ratunkowego i przypomniałam sobie opowieści rodziców o tłumie na stacji metra Niamiha w Mińsku w 1999 roku. Ten strażnik graniczny był w tym samym wieku, co pięćdziesiąt trzy osoby, które zginęły wtedy w wąskim przejściu podziemnym. Nastolatkowie – większość z nich nie miała nawet dwudziestu lat.

Przestraszony tłum cofnął mnie o jakieś dwadzieścia metrów od miejsca, w którym stałam wcześniej – czyli o tyle, o ile przesunęłam się przez poprzednie trzy godziny.

0:00

Rozpoczął się trzeci dzień wojny i trzeci dzień mojej ucieczki. Trzeci dzień bez snu i jedzenia, które moje ciało odrzuciło jako niepotrzebne do przetrwania. W plecaku trzymałam małą butelkę wody, zmuszając się do picia co najmniej łyka co godzinę. Tak odmierzałam czas.

1:00

2:10

3…

Brak snu zamienił wszystko w dziwną halucynację. Stałam otoczona ludźmi, opierając się o swoje rzeczy, i żałowałam, że nie mam kolan jak koń, na których mogłabym się oprzeć. W moich błądzących w tłumie myślach wydawało mi się, że wszyscy stoimy na świeżo zaoranym polu. Może jednak spałam w tym momencie?

7:00

O świcie Straż Graniczna zmieniła wartę i bramy zostały ponownie otwarte.

„Kobiety i dzieci! Cofnąć się! Powiedziałem, tylko kobiety i dzieci!”.

Tłum znów ruszył, bezwładnie i uporczywie. Po kilku minutach znalazłam się w pobliżu upragnionej bramy. Krucha, z zardzewiałymi zawiasami, wydawała się prawdziwymi wrotami do raju, pozwoleniem na życie dla wybranych. Obok, na drucie kolczastym, porzucone brudne zimowe kurtki – ktoś przechodził w nocy.

7:10

Nieznana kobieta pociągnęła mnie za rękaw, być może myląc mnie z kimś innym, i zostałyśmy razem wyrzucone na drugą stronę ogrodzenia. Zamiast w raju, znalazłyśmy się jakby w długim jelicie, otoczonym drutem i wypełnionym ludźmi. Aby dostać się do innej kolejki, musiałam przejść przez zniszczone walizki, brudne pieluchy i butelki z moczem. Bramka za mną zamknęła się.

Niektórzy mężczyźni, ignorując Straż Graniczną, również zdołali włamać się na drugą stronę ogrodzenia Teraz w środku było prawie tyle samo mężczyzn, co kobiet z dziećmi. Inni mężczyźni nie zrezygnowali z próby sforsowania bramy i przedostania się na tę stronę. Rozległ się kolejny strzał. Tym razem nikt się nie cofnął.

Jak jeden strażnik graniczny może pokonać tysiąc ludzi uciekających przed wojną, być może nie pierwszy raz? A jeśli się tu przedrą? Zacznie się najazd, będą przyciskać kobiety do drutu kolczastego i nawet nie zauważą śpiących dzieci pod stopami. Przeniosłam się do odległego kąta, jak najdalej od bramy, która teraz wydawała się być źródłem niebezpieczeństwa, i tam czekałam.

8:00

Z tłumu wystąpiła wysoka, szczupła kobieta i głośno zwróciła się do ludzi, wzywając ich do ponownego uformowania szeregu i nieprzepychania się. Wkrótce podeszła do niej bardzo młoda dziewczyna, która trzymała się za brzuch, i zapytała ją o coś.

– Niech pani idzie do przodu. Tylko nie za daleko, bo tam panią zmiażdżą – ostrzegła chuda kobieta – Przepuście, proszę, kobietę w ciąży.

Do kobiety, która pomogła kobiecie w ciąży, zaczęły podchodzić kolejne osoby. Niektórzy, by pomóc, inni, by prosić o pomoc. Szybko trzy kobiety z przodu kolejki utworzyły zaimprowizowany komitet organizacyjny.

9:20

Obok nich, prędko posuwając się naprzód, przeszedł mały mężczyzna. „Szefowa komitetu”, ta chuda kobieta, próbowała go zatrzymać i grzecznie poprosiła go łamaną angielszczyzną, aby przeszedł na koniec kolejki i przepuścił kobiety z małymi dziećmi. Mężczyzna zachowywał się tak, jakby jej nie słyszał, ale kiedy kobieta ponownie stanęła przed nim, nagle, ale jakby trochę niepewnie, uderzył ją w skroń. Chuda kobieta upadła na ziemię, zakrywając twarz rękami. Inne kobiety rzuciły się jej na pomoc, a mężczyzna szybko zniknął w tłumie.

Nigdy wcześniej nie byłam świadkiem przemocy z tak bliska. Nie rozumiejąc niczego w tym momencie, mój mózg zarejestrował to jak klip wideo i potem odtwarzał mi go raz za razem. Czy ta kobieta stanęłaby mu na drodze, gdyby wiedziała, co się za chwilę stanie? I kto stanąłby w jej obronie w tym korytarzu?

Pomimo tego incydentu, dwie równoległe kolejki zostały w końcu uporządkowane i poruszały się powoli, choć nikt nie wiedział, dokąd prowadzą. Ich początek był ukryty za dwiema wysokimi, rozłożystymi jodłami.

14:30

Stopniowo posuwając się naprzód, okrążyliśmy drzewa i w końcu zobaczyłam mały parterowy budynek, szopę, punkt kontrolny. Czasami pochłaniał jedną lub dwie kobiety z torbami z przodu kolejki, a z sąsiednich drzwi wychodzili mężczyźni w cywilnych ubraniach. Nie od razu zrozumiałam, skąd się wzięli. Nie było ich wśród naszego tłumu. Mężczyźni nieśli duże torby z dobytkiem i prowiantem. Kiedy czekałyśmy w naszej kolejce, aby opuścić Ukrainę, oni wracali z zagranicy, aby udać się na front.

Jeden z mężczyzn przeszedł obok mnie za ogrodzenie, ale potem wrócił z kilkoma paczkami pieluch, wodą i jedzeniem dla niemowląt.

– Proszę, niech pani to rozda – powiedział krótko i zaczął przekazywać przedmioty na naszą stronę.

Wręczyłam słoik z jedzeniem kobiecie z małym synkiem stojącej nieopodal i zapytałam, czy jest tu toaleta.

– Chyba trzeba przejść z powrotem za bramę, tam mają jakieś schronisko z WC na parterze. Ale czy potem pozwolą ci wrócić, tego nie wiem.

Przypomniałam sobie okropne wrota, z których niecierpliwy szum i krzyki wciąż odbijały się echem, i pozostałam na miejscu.

– Chcesz sikać? No to śmiało.

– Tutaj?

– Tak, osłonię cię, nie ma się czym martwić.

Kobieta zdjęła szalik i osłoniła mnie od tłumu na wysokości pasa. Nerwowo ściągnęłam dżinsy i zimowe rajstopy, przykucnęłam plecami do płotu, pokazując tyłek całej polskiej stronie, i długo sikałam, starając się nie podnosić oczu.

– No i proszę, inaczej byś cierpiała. Nigdy nie należy bać się trudów, później będzie tylko gorzej. Skąd jesteś?

– Z Białorusi.

16:00

Kolejka ruszyła i szybko dotarliśmy na jej czoło. Przed nami zostały trzy lub cztery osoby, gdy z budynku punktu kontrolnego usłyszałyśmy donośne krzyki. Męski głos domagał się czegoś stanowczo, a kobieta odpowiadała krzykami. Stopniowo dołączały do nich inne głosy, ale trudno było rozróżnić słowa.

– Dobry Boże, co się tam dzieje?

Jeszcze nie znałam odpowiedzi na to pytanie.

Czasami konflikt się uspokajał, ale potem wybuchał jeszcze mocniej. Minęła godzina, potem kolejna, a dźwięki zmieniły się w odgłosy awantury i tłuczonego szkła. Drzwi huknęły, coś ciężkiego spadło na podłogę. Strażnicy graniczni z bronią ostrożnie weszli do budynku, ale wkrótce wyszli, wyglądając na zdezorientowanych. Za nimi wyszedł mężczyzna w mundurze, krzyknął do tłumu, aby ten cofnął się o trzy kroki. Następnie zaczął rozwijać taśmę między metalowymi słupami, odgradzając ludzi od wejścia. Ci, którzy stali bliżej, pytali, co się stało i kiedy zaczną przepuszczać ludzi, ale mężczyzna w milczeniu kontynuował swoją pracę. Napięcie trwało godzinę, potem kolejną, aż w końcu samo opadło. Godzinę później drzwi punktu kontrolnego ponownie się otworzyły.

20:00

Nieśmiało weszłam do budynku wraz z kilkoma innymi osobami. W środku było ciemno, połowa lamp nie działała. Pracownicy siedzieli w kabinach wyłożonych białymi plastikowymi panelami, jakby nic się nie stało. Jedno okno było zasłonięte arkuszem sklejki. W rogu, spiętrzone razem, stały biurka. Na jednym z nich, z nogami w górze, leżała ciemnoskóra kobieta. Spod rozpiętej granatowej kurtki wystawał duży brzuch. Czy miała jakiś związek z zamieszaniem, które miało tu miejsce? Dwie kobiety w mundurach stanęły obok niej, szybko podpierając jej plecy i delikatnie naciskając na brzuch, jakby chciały wycisnąć twardą, niedojrzałą jagodę. Migrantka rodziła tutaj, zaledwie dwieście metrów od granicy z Unią Europejską, ale tego procesu nie dało się już zatrzymać.

Łzy napłynęły mi do oczu. Przypomniałam sobie dom moich rodziców, w którym pośród dużego ogrodu rósł jeden krzak jagody, z którego tylko ja zrywałam i zjadałam owoce garściami. Uwielbiałam ten słodko‑ -gorzki smak mojej dziecięcej samotności. Zrywając jagody – jedna po drugiej, przyglądałam się ich niebieskawo‑ -czarnym skórkom, po czym wrzucałam je wszystkie naraz do ust. Zastanawiam się, czy ten krzak wciąż rośnie w tym samym miejscu.

– Ruszać się! Nie widzisz, że dzieje się tu dramat – strażnik machnął ręką, kierując mnie w stronę okienka kontroli dokumentów.

Podeszłam do białej plastikowej budki i podałam paszport przez szczelinę. Zmęczona kobieta podniosła wzrok znad biurka i spojrzała na mnie. Na jej twarzy pojawił się dziwny, krzywy uśmiech, jakby bolały ją zęby.

– Czy pani nie pomyliła granicy? – zapytała, rzucając mi krótkie spojrzenie.

Nie odpowiedziałam. Przerzuciła strony, podbiła pieczątkę i w milczeniu oddała mi paszport.

20:10

Odebrałam swoje dokumenty i wyszłam z budynku z drugiej strony.

Czym różni się świat po obu stronach ogrodzenia? Nie wiem. Ale ostatnio kupiłam pudełko jagód w lokalnym supermarkecie i okazało się, że tutaj są słodkie. Wyglądają tak samo, są niebiesko‑ -czarne, ale smakują prawie jak borówki. I teraz, z jakiegoś powodu, nie chcę już ich jeść garściami.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×