Małżeńskie manowce
Tekst pochodzi z 29. numeru Magazynu „Kontakt” pod tytułem „Niebezpieczne związki”.
We współczesnym świecie zmiany następują w coraz szybszym tempie. Coraz trudniej jest przewidzieć przyszłość nawet w perspektywie kilku lat, a tym bardziej w horyzoncie całego życia. W efekcie trzeba być gotowym na szybkie podejmowanie nowych wyzwań i pozostawać mobilnym w coraz bardziej zglobalizowanym świecie. Stąd bierze się niechęć do długoterminowych zaangażowań, które ograniczają możliwość wyboru. Do tego dochodzi lęk przed nieznaną przyszłością, częste oderwanie od rodziny i ogólny brak zakotwiczenia – sądzę, że to są powody utrudniające podejmowanie dozgonnego zobowiązania, jakim jest małżeństwo. Dlatego coraz więcej osób żyje samotnie lub w nietrwałych związkach, nie chcąc sobie zamykać możliwości dokonywania wyboru w przyszłości.
I że cię nie opuszczę
Kryzys dotyka również pary, które zdecydowały się na zawarcie małżeństwa. W ubiegłym roku, choć zawarto w Polsce sto osiemdziesiąt jeden tysięcy małżeństw, aż sześćdziesiąt sześć tysięcy par otrzymało rozwód. Wzrasta również liczba kierowanych do sądów biskupich wniosków o uznanie nieważności zawartego małżeństwa. Tylko w 2013 roku złożono ich około piętnastu tysięcy.
Jednocześnie rośnie liczba ludzi głęboko wierzących, którzy trwają w związkach niesakramentalnych, nie mając jednak szansy na przystąpienie do sakramentu małżeństwa. Trzeba zastanawiać się nad tym, co można robić, gdy taka duża grupa katolików żyje w sposób, który nie jest zgodny z chrześcijańskim ideałem. Na pewno nie warto i nie należy spodziewać się, że nauczanie Kościoła o trwałości małżeństwa ulegnie zmianie, tym bardziej że jest ono zgodne z przesłaniem, które płynie z Ewangelii. Bo właśnie z Ewangelii wynika dla nas nauka, że drugi człowiek jest nam potrzebny jako towarzysz, jako cel naszych działań, jako nasze dopełnienie. Ewangelia przypomina nam również o tym, że przysięga zobowiązuje, i przestrzega przed składaniem pochopnych obietnic.
Nauczanie Kościoła o małżeństwie jest ważnym aspektem naszej wizji miejsca, które człowiek zajmuje w świecie. Podkreśla się w nim szczególną rolę tej podstawowej wspólnoty, która – ze względu na swoją trwałość – może wychowywać potomstwo, opiekować się rodzicami i współpracować przy budowaniu większych wspólnot. To właśnie trwałość jest jedną z cech wyróżniających małżeństwo spośród wielu innych form związków między ludźmi. „I że nie cię opuszczę aż do śmierci…” jest zaś przysięgą jedyną w swoim rodzaju. Zobowiązaniem, które nadaje sens miłości małżeńskiej.
Ciężar nie do uniesienia
Ale co zrobić, gdy wszystko, co budowaliśmy, rozsypało się w proch? Gdy nie widzimy szansy na to, by jakiekolwiek nasze działanie, jakakolwiek ofiara, nawet gotowość do wybaczenia i do proszenia o wybaczenie, mogły cokolwiek naprawić? Gdy sprawy zaszły zbyt daleko, a łączące nas kiedyś więzy zostały definitywnie zerwane? Coraz większa liczba wiernych staje wobec tych pytań i czuje się od Kościoła oddalona. To bardzo smutna konstatacja. Dlatego właśnie papież Franciszek zachęca nas do zastanowienia się nad tym, jak Kościół powinien w tej sytuacji działać, by przynosiło to możliwie najwięcej dobra i by nie odtrącać tych, którzy – pomimo swojej klęski – szukają drogi powrotu.
Jestem przekonana, że nie ma jednej dobrej odpowiedzi na tak postawione pytania. To, co możliwe dla jednego człowieka, z punktu widzenia innego może okazać się niedostępne, nawet jeśli pozornie znajduje się on w takiej samej sytuacji. Bóg potrafi wyznaczyć drogę do siebie każdej i każdemu z nas, niezależnie od naszej kondycji, wiary i sytuacji życiowej, niezależnie od oceny innych ludzi. I Bóg taką drogę wyznacza. Każda taka droga jest zbudowana z działań przynoszących dobro na ten świat. Najtrudniejszą rzeczą dla człowieka jest odczytanie tego planu. Oczywiście, istnieją drogowskazy, które mogą pomagać nam w odnajdywaniu naszej drogi. Dla chrześcijanina jest to Ewangelia i tradycja Kościoła. Bardziej uniwersalne drogowskazy są zakodowane w historii i w kulturze. Ale trzeba pamiętać o tym, że Bóg do każdego przemawia indywidualnie, że nikt nie jest jednostką w tłumie, ale zawsze jedynym, wyjątkowym i kochanym – chociaż na ogół marnotrawnym – synem.
Tymczasem jedynym rozwiązaniem proponowanym przez Kościół ludziom, których małżeństwo się rozpadło, którzy nie maja żadnej szansy na uratowanie swojego związku, jest życie w celibacie, przynajmniej do momentu śmierci małżonka. Na pewno dla niektórych takie rozwiązanie jest do przyjęcia, ponieważ oznacza dochowanie wierności złożonej przed Bogiem przysiędze. Dla innych jednak, być może nawet dla większości, jest to rozwiązanie heroiczne, które przekracza ich siły.
Życie w celibacie, to znaczy w samotności, jest trudne z wielu powodów: z jednej strony, są względy materialne, szczególnie dotkliwe wówczas, gdy jest się opiekunem porzuconych przez współmałżonka dzieci; z drugiej strony, człowiek został stworzony tak, że jest mu potrzebny związek z drugą osobą, związek dający poczucie bliskości, która wyraża się również w relacji seksualnej, w czułości i w zaufaniu. O tym, jak trudne jest życie w celibacie, przekonują częste odejścia prezbiterów z kapłaństwa. Często są one związane właśnie z niemożliwością zachowania celibatu, który ci ludzie przecież samodzielnie, dobrowolnie i z namysłem wybrali.
Znalezienie rozwiązania, które podkreśla wartość nierozerwalności małżeństwa, a zarazem nie stawia przed człowiekiem wymagań, którym nie jest on w stanie sprostać, jest sprawą zasadniczą. W chwili obecnej nawet ten człowiek, który zrobił co mógł, żeby nie dopuścić do rozpadu swojego małżeństwa, ma do wyboru albo celibat, albo odsunięcie od pełnego uczestniczenia w życiu Kościoła. A przecież Jezus nie przyszedł tylko do tych, którzy dobrze sobie radzą, ale przede wszystkim do tych, którzy pobłądzili, którzy są obciążeni swoimi i cudzymi grzechami, którzy czują się zagubieni.
Pokarm dla słabych
Wydaje mi się, że trudności ze znalezieniem dobrego rozwiązania wynikają z niewłaściwego rozumienia tego, czym jest grzech, na czym polega pokuta i jakie jest znaczenie komunii świętej. W gruncie rzeczy są to podstawy naszej wiary. Jednak na ogół mianem grzechu określa się przekroczenie jednego z przykazań – błąd, który można naprawić, by wrócić do stanu wyjściowego. Przez pokutę rozumie się z kolei zadane przez spowiednika odmówienie jakiejś modlitwy i ewentualne naprawienie wyrządzonej krzywdy. Komunia święta jawi się natomiast jako przywilej związany z odpuszczeniem grzechu. A przecież papież Franciszek w adhortacji „Evangelii gaudium” pisze wyraźnie: „Eucharystia, chociaż stanowi pełnię życia sakramentalnego, nie jest nagrodą dla doskonałych, lecz szlachetnym lekarstwem i pokarmem dla słabych”. I dalej: „Kościół […] nie jest urzędem celnym, jest ojcowskim domem, w którym jest miejsce dla każdego z jego trudnym życiem” (47).
Być może trzeba więc spróbować z innej perspektywy spojrzeć na grzech, pokutę i Eucharystię. Sądzę, że – najogólniej rzecz ujmując – grzech jest zejściem z drogi, którą Bóg nam proponuje. Każdy kolejny grzech sprawia, że oddalamy się od wyznaczonego nam szlaku. Dobro, przez które miał on nas prowadzić, nie zostaje wówczas powołane do istnienia. Zawsze jednak Bóg stawia przed nami jakieś inne dobro i to od nas zależy, czy potrafimy z pokorą przyjąć ten nowy plan i podążyć – niekiedy z wielkim wysiłkiem – trudniejszą i dłuższą drogą, na końcu której On na nas czeka. Podjęcie tego trudu jest właśnie pokutą. Natomiast komunia święta jest darem, który pomaga wierzącemu człowiekowi uczestniczyć w Bożym planie i który daje radość płynącą z bliskiego kontaktu z Bogiem, tak bliskiego, że bliższy być nie może. Ale ten dar zobowiązuje do tego, byśmy stawali się narzędziami w rękach Boga, byśmy dzięki niemu odkrywali nasze powołanie do czynienia dobra.
Prymat sumienia
Zwykło się uważać, że grzech związany z rozpadem małżeństwa pojawia się dopiero w momencie, w którym małżonkowie wchodzą w nowe związki. Zazwyczaj wiąże się ten grzech z szóstym przykazaniem, zapominając o dziewięciu pozostałych. A przecież małżonkowie złożyli przed Bogiem przysięgę: „Ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że cię nie opuszczę aż do śmierci”. Grzech związany ze złamaniem przysięgi zaczyna się na długo przed rozpadem związku, przed zamieszkaniem osobno, przed wejściem w relację z innym partnerem. Wierność i uczciwość w kontakcie z drugim człowiekiem nie ma konotacji tylko (ani nawet nie przede wszystkim) seksualnej. Wierność w przyjaźni, uczciwość w podziale pracy, szacunek i wspólnota celów to postawy, które powinny wynikać ze złożonej przysięgi. Miłość małżeńska to coś więcej niż przyjaźń i wspólnota, ale bez przyjaźni i wspólnoty celów nie ma prawdziwej miłości małżeńskiej.
Tymczasem początki grzechu, to znaczy wejście na drogę, która prowadzi do rozpadu małżeństwa, rzadko kiedy są dostrzegane, a rzadziej jeszcze nazywane są po imieniu. Sądzę, że ten brak reakcji na znaki ostrzegawcze, które powinny zawczasu wzmóc naszą czujność, wynika ze źle uformowanego sumienia. Jeszcze dokładniej: z sumienia zagłuszonego, które często jest mylone z nauczaniem Kościoła. Oczywiście, nauczanie Kościoła jest konieczne do tego, byśmy mogli formować nasze sumienia, ale to sumienie jest głosem, który przemawia do każdego człowieka z osobna, który mówi o życiu tej jedynej, niepowtarzalnej osoby. Dobrze ukształtowane sumienie powinno nas ostrzegać, gdy w naszym małżeństwie coś zaczyna się psuć. Ono również mogłoby wskazywać nam drogę pokuty: czasem trudną zmianę postępowania, dar przebaczenia lub prośbę o przebaczenie.
Sądzę, że także sumienie powinno decydować o tym, by powstrzymywać się od przyjmowania komunii świętej wówczas, gdy możemy coś jeszcze naprawić, ale tego nie robimy. Pragnienie komunii świętej może dać nam siły potrzebne do pokonania trudności. Natomiast wtedy, gdy nie ma już szans na uratowanie związku, zakaz przystępowania do Eucharystii nie może przynieść dobrych owoców, a nawet może załamać człowieka, który czuje się odsunięty od tak potrzebnego mu kontaktu z Bogiem.
Powyższy model, zbudowany na zasadzie prymatu sumienia i przeniesieniu decyzji dotyczących praktyk religijnych na świadomego swojej odpowiedzialności człowieka, jest możliwy do zrealizowania tylko przy założeniu głębokiej wiary i mądrości człowieka, a nade wszystko jego dobrze uformowanego sumienia. Uświadomienie wiernym roli, którą odgrywa sumienie w podejmowanych przez człowieka wyborach, oraz formowanie go tak, by stało się ono dobrym kompasem moralnym, wymaga głębokiej i długotrwałej reformy sposobu przekazywania wiary.
Uczyć się na własnych błędach
Sądzę jednak, że już teraz można zacząć myśleć o krokach, jakie możemy powziąć. O zmianach, które zmniejszą zgorszenie spowodowane tym, że do komunii świętej nie przystępuje ktoś, kto został porzucony wraz z dziećmi i żyje w nowym związku – niesakramentalnym, ale uczciwym i zgodnym – a przystępuje do niej inny, który krzywdzi swoją żonę, zaniedbuje swoje dzieci, kłamie i nienawidzi, ale co jakiś czas otrzymuje rozgrzeszenie i ma się za dobrego katolika. Przypomina mi to przypowieść o faryzeuszu i celniku. Nieprzypadkowo największy gniew Jezusa budzili nie grzesznicy, lecz faryzeusze, którzy wkładali ciężary nie do uniesienia tylko na barki innych, nigdy zaś na swoje własne.
Pierwszym krokiem jest oczywiście formowanie sumienia i nauczanie o jego znaczeniu. Prezbiter, który udziela nam sakramentu pojednania, nie zastąpi naszego sumienia i odpuszcza tylko te grzechy, za które naprawdę żałujemy, od których chcemy odstąpić. Dlatego nie należy traktować sakramentów w sposób magiczny. Przyjmowanie Eucharystii w sytuacji, w której nie ma w nas gotowości do podjęcia pokuty i naprawiania naszego życia, jest grzechem oddalającym nas od Boga.
Ważne byłoby też bardziej dobitne upominanie się o kształt relacji małżeńskich. Trzeba podkreślać ogrom grzechu, którym jest przemoc w rodzinie, zdrada małżeńska i poniżanie współmałżonka, ale też zwyczajna niewierność w codziennym podziale obowiązków. Dzięki temu w porę można by podjąć pokutę, która – z Bożą pomocą – uzdrowiłaby związek, zanim nastąpiłby jego rozpad. Bo wszystko, co dzieje się po rozpadzie małżeństwa, jest tylko konsekwencją tego, co działo się wcześniej. Sądzę, że taka zmiana w nauczaniu i praktyce duszpasterskiej przyczyniłaby się do kształtowania sumień małżonków i pozwoliłaby zminimalizować liczbę rozpadających się małżeństw.
Lęk przed utratą pełnego udziału w życiu Kościoła nie jest wystarczającym powodem do uzdrowienia większości rozpadających się małżeństw. Ważna jest katecheza osób, które przygotowują się do ślubu, ale też towarzyszenie już istniejącym małżeństwom, które potrzebują wsparcia i rady. Rola nauczania Kościoła w formacji małżonków nie kończy się wraz z uroczystym potwierdzeniem sakramentu. Taka formacja mogłaby stanowić również pomoc dla par, które pochopnie sformalizowały swoje związki, tak by uzdrowić to, co – być może – spychałoby je na drogę prowadzącą do rozpadu małżeństwa.
Decyzja o zawarciu ślubu kościelnego staje się coraz częściej sprawą tradycji i okazją do wyprawienia wesela. Umniejszona zostaje powaga i sens zawieranej przed Bogiem umowy. Dlatego wydaje mi się rzeczą bardzo istotną, by nie potwierdzać zbyt pochopnie sakramentu małżeństwa, jeśli istnieją oczywiste przesłanki przemawiające za tym, że wkrótce zostanie on uznany za nieważny. Trzeba pozwolić na to, żeby taki związek dojrzał, to znaczy stał się jednością osób wynikającą ze wspólnoty celów i poczucia bliskości. Sądzę, że czas oczekiwania na potwierdzenie ważności sakramentu mógłby przyczynić się do umocnienia więzi łączącej małżonków.
Dopuszczenie do komunii świętej osób, które w drugim – niesakramentalnym – związku wypełniają swoje powołanie i, ucząc się na własnych błędach, starają się tworzyć prawdziwą rodzinę, nie oznacza aprobaty dla traktowania małżeństwa jako czegoś tymczasowego. Być może świadectwo ludzi, którzy po klęsce pierwszego związku w drugim odnaleźli sens małżeństwa, może przekonać innych do tego, że warto czekać z podjęciem decyzji. Być może będzie to też zachętą dla innych do dłuższego trwania w narzeczeństwie, do rozwagi w planowaniu swojej przyszłości.
***
Kościół dysponuje różnymi narzędziami, które pozwalają mu wpływać na kształt relacji międzyludzkich w społeczeństwach, w których katolicy stanowią większość. Dlatego na nas, polskich katolikach, spoczywa ogromna odpowiedzialność za formowanie modelu małżeństwa i rodziny. Ważne jest jednak, aby pamiętać o tym, że nie strach przed karą, lecz pozytywny przekaz i własny przykład są instrumentami dokonywania trwałych i głębokich zmian ludzkich postaw.